Artykuły

Nawet proteza potrafi zrobić zeza

"Akademia Pana Kleksa" w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Pzrekroju.

Jedni Brzechwę lustrują, inni doceniają jego mądry dowcip. Świetna "Akademia Pana Kleksa" w warszawskiej Romie nie pozostawia wątpliwości, czyje na wierzchu.

Brzechwę mieliśmy ostatnio w dwóch wersjach - na słodko i na słono. Z cukrem przyprawili go w Teatrze Muzycznym "Roma", wkładając w rozbuchane widowisko nieśmiertelne przeboje dziecięcej poezji: Wyspy Bergamuty, psie smutki, lenie na tapczanie i Pana Kleksa z całą jego Akademią. Z solą i pieprzem zaserwowano Brzechwę w TVP, ujawniając w audycji "Errata do biografii", że za Stalina pisarz się świnił. Smagał biczem satyry sługusów imperializmu, zaś w formie patetycznych ód, hymnów i panegiryków sławił imię Partii, jej ukochanych przywódców oraz przyjaźń internacjonalną ze Związkiem Radzieckim na czele.

Smagał i sławił, fakt. Nikt tego zresztą nigdy ukrywać nie zamierzał. Jan Brzechwa, człek, jak mówią wspomnienia, wielkiej łagodności i dobroci, causeur i bon vivant, nie miał danych na opozycjonistę. Przeciwnie, znajdował nieskrywaną przyjemność w uroczystej afirmacji panujących. Nie ograniczając się zresztą do towarzyszy komunistów; w latach 30. wydał był podniosły tom admirujący... Józefa Piłsudskiego. Redaktorzy telelustracyjni zlekceważyli ten trop, a przecież tylko dokłada on wstydu - zdaje się świadczyć o tym, że panegiryście było poniekąd wszystko jedno, czyjej chwale służy jego giętkie pióro.

Czy jednak porządny rodzic, zapoznawszy się z przykładami politycznego serwilizmu Brzechwy, powinien w te pędy gnać do kasy Romy, by zwracać zamówione dla swych pociech bilety na "Akademię Pana Kleksa"?

DZIWACZKA BLUES

Zrobiłby dzieciom krzywdę. Widowisko jest naprawdę udane. Żywe, spektakularne, dynamiczne, pełne efektów, niezłych ról, przyzwoitej muzyki. Wszystkie elementy są w porządku. Tym jednak, na czym naprawdę stoi spektakl, jest literacka klasa libretta. Rzecz w musicalu właściwie niespotykana - chociaż jeśli przypomnieć Eliotowskie "Koty"...

Musical jako gatunek narodził się przed wiekiem z chęci demokratyzacji operetki - zamiast o hrabinach i książętach miał opowiadać o zwykłych ludziach. Długo plótł miłosno-komediowe historie, potem sięgnął do klasyki dramatu i prozy, próbował nawet odmalowywać muzycznie współczesną politykę. W ostatnich latach odchodzi od fabuły, sytuacja sceniczna staje się tylko pretekstem do "numerów". W cenie jest wyobraźnia, niespodzianka, wyrazistość songów. Dobrze wyczuł tę tendencję Wojciech Kępczyński. W Brzechwowym libretcie, które złożył z Danielem Wyszogrodzkim, fabuła - pogoń Kleksa i Filipa Golarza za Alojzym Bąblem, który ukradł szkatułkę ze wszystkimi bajkami świata - jest pretekstowa, rwana, niedbała. Liczą się szalone skojarzenia, każdy pomysł jest dobry, by zaśpiewać i zatańczyć kolejny song, często zupełnie niepowiązany z akcją.

Błogosławieństwem warszawskiego widowiska okazała się współpraca z animatorem komputerowym Tomaszem Bagińskim, który stworzył ruchome, wirtualne dekoracje wyświetlane na białych płaszczyznach ustawianych na scenie. Idealnie rozwiązało to kwestię zmienności miejsc akcji, "odciążyło" scenę, ochroniło obraz przed kiczowatą dosłownością. Spektakl połknął i wchłonął konwencję filmu animowanego, stał się hybrydą tricków, animacji i tradycyjnych efektów teatru muzycznego.

Przyniosło to nieoczekiwane skutki, na przykład Pan Kleks grany przez Roberta Rozmusa stał się bardziej "animką" niż żywą postacią. Z kolei młodociani bohaterowie - Jakub Badurka i Krystyna Bojczuk - odnaleźli się w abstrakcyjnej przestrzeni zachwycająco naturalnie, przecząc regule, w myśl której na widok dziecka grającego na polskiej scenie wypada zawczasu wiać pod krzesło.

Powtórzmy jednak wyraźnie: szalone widowisko Romy stało się nade wszystko triumfem akademii pana Brzechwy. Giętkości jego języwka, oryginalności leksyki, rytmu, rymów. Prostoty opowieści o walce dobra ze złem - gdzie dobro jest przyjazne, otwarte, opiekuńcze i niechby nawet safandułowato naiwne, ale wygrywające z pazernym i nienasyconym przeciwnikiem. Stało się też triumfem surrealnych skojarzeń rozrzedzających dydaktyczny smrodek oparami czystego absurdu, zwariowanych rymowanek (jedną, której Monty Python by się nie powstydził, zapożyczyliśmy na tytuł niniejszego tekstu), łagodnej satyry i odlotowych spiętrzeń groteski. Tej ostatniej na czele z fenomenalną Kaczką Dziwaczką, która zamieniona głosem Łukasza Zagrobelnego w gorącego bluesa zasługuje na tytuł przeboju sezonu.

NIE SOLIĆ TORTU

Co mają teraz zrobić rodzice i ich pociechy, gdy nucąc słodką "Magiczną siłę wyobraźni", wrócą do domu i włączą telewizor, a tam w najlepsze trwać będzie "wersja słona": awantura o stalinowskie przewiny Jana Brzechwy? Mają zapukać w szkło i poprosić, że przyzwoicie byłoby przynajmniej postawić przeciwko nikczemnym panegirykom arcydzieła mądrej pogody i dowcipu? I dopiero potem ważyć winy i zasługi? Uwzględniając w rachunku, że poety od 40 lat nie ma wśród nas, a zatem musieli go już porządnie zlustrować w bramie wejściowej na Wyspy Bergamuty, gdziekolwiek się znajdują.

Absolwenci Akademii Pana Kleksa będą wiedzieli, czy przeszedł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji