Artykuły

Głowy piwniczne: Mieczysław Święcicki

Pisanie o MIECZYSŁAWIE ŚWIĘCICKIM z lekka jest karkołomne; nie dlatego że to artysta już poważny, dwa jubileusze obchodzący, nie z racji jakże bogatej biografii artystycznej, ale z uwagi na jego piekielną wręcz zdolność autokreacji, mistyfikacji.

Co prawdą, co zmyśleniem - oto jest pytanie. Szekspirowskie zgoła, choć może należałoby "Starą baśń" Kraszewskiego przywołać, którą Święcicki w roku 1963 w Teatrze 38 wystawił, za co chwalił go sam Ludwik Flaszen, a publiczność oklaskiwała spektakl 68 razy.

Oto fragment rozmowy z dziennikarką:

Dziadkowie pop i skrzypek, a do tego jeszcze babka, która podobno śpiewała w operze w Petersburgu i występowała na scenie razem z Wertyńskim. Co z tego jest prawdą, a co legendą na użytek czytelników i publiczności?

- Może to i brzmi jak bajka...

Absolutnie bajkowo to brzmi, proszę pana...

- Ale to jest prawda. Babki co prawda nie znałem, ale legenda o niej w rodzinie przetrwała.

W prasie polonijnej można odnaleźć już inną opowieść. "Sztukę wokalną od dzieciństwa wpajała mi babka, Anastazja Pietrowna Święcicka, aktorka i śpiewaczka Wielkiej Carskiej Opery i Baletu w St. Petersburgu" - czytam w "Gazecie Montrealskiej". A gdyby tak cytować i to, co Święcicki opowiadał w wywiadach, jakie przeprowadzał sam z sobą...

Nic to; starajmy się trzymać faktów. "Wiosna 1956 roku nastrajała optymistycznie. Mój nakaz pracy w gospodarstwie rolniczo-budowlanym Cergowa w Dukli dobiegał końca. Ukończyłem 20 lat, karta poborowa do wojska leżała na stole, zatem jedyną szansą wyrwania się z Jarosławia były studia. Po kilkutygodniowych rozmowach z rodzicami i popijawach z kolegami z podwórka ruszyłem pociągiem relacji Przemyśl-Szczecin do Krakowa. (...) i tak w pierwszych dniach lipca pamiętnego roku 1956 w przydługawym skórzanym szynelu po dziadku, pilocie armii francuskiej, szerokoskrzydłym czarnym kapeluszu, z walizką pełną prowiantu i siedmiostrunną gitarą stanąłem na starym gościnnym krakowskim Rynku. Kraków pokochałem od pierwszego dnia..." - zapisał był po latach Książę Nastroju. Pewnie prawdziwie, choć znów jakiś dziadek; trzeci?

Ze szkołą teatralną się nie powiodło, za to wydział wokalny Wyższej Szkoły Muzycznej docenił talent przybysza; zresztą miał on już za sobą średnią szkołę muzyczną (była odskocznią od nauki w technikum budowlanym), i działalność w teatrze Kacperek, i grę w orkiestrze dętej, i bycie instruktorem zespołu pieśni i tańca. To ojciec wpoił mu, że sztuka, muzyka, taniec pozwolą mu iść na spotkanie ze światem. Studiowaniu oddał się Mieczysław Święcicki arcypilnie. Ale też szybko zaczęła go interesować atmosfera miasta, w którym na fali politycznej odwilży powstał Klub Młodzieży Artystycznej, ulokowany w piwnicy pałacu usytuowanego przy Rynku Głównym.

A potem zdarzyło się, że młody, przystojny student z Jarosławia poznał Piotra Skrzyneckiego. - Już wtedy byłem kolorowym facetem: słomkowy kapelusz, jaskrawe krawaty, żaboty, poza tym miałem kilka garniturów, nabytych na tzw. Kanadzie w Rzeszowie. Trzy garnitury w ciągu dnia zmieniałem - miałem hyzia na tym punkcie.

Dzięki Piotrowi, bywalcowi krakowskich domów, poznał Lalę Skąpską. W wielkim mieszkaniu jej rodziców, Jadwigi i prof. Adama Skąpskiego, Na Groblach pod "trójką" - kto nie bywał, kto nie przemieszkiwał... A potem Lala Skąpska i Mieczysław Święcicki, który już wtedy czarował uwodzicielskim wdziękiem i śpiewem, zostali małżeństwem. Ich córka Joanna będzie pierwszym piwnicznym dzieckiem.

To od żony dostał Święcicki pierwszą wersję tekstu "Groszki i róże", napisanego dla niej przez jej pierwszego męża - Juliana Kacpra. Będzie go śpiewał z muzyką pierwszego piwnicznego kompozytora Zygmunta Koniecznego. Potem owe "Groszki...", poszerzone o frazy Henryka Roztworowskiego, dostanie Ewa Demarczyk...

Zanim Święcicki wystąpił w kabarecie, zaśpiewał na Krupniczej w mieszkaniu słynnych pań Janiny Mortkowiczowej, jej córki Hanny Mortkowicz-Olczakowej i młodziutkiej Joanny Olczak (w przyszłości Ronikier), która w swej opowieści

o Piwnicy zapisze po latach: "...chodził po Plantach w stomkowym kapeluszu i popielatym garniturze w niebieskie paseczki, któregoś dnia zaczepił Piotra i zaproponował mu Swój występ w Piwnicy. Piotr przyprowadził go do mnie, na Krupniczą, na przesłuchanie. Mietek odśpiewał z wdziękiem stary szlagier Gdy się ma 16 lat oraz pieśń Schuberta...". - To nie było żadne przesłuchanie - mówi z wyczuwalną irytacją zainteresowany. - Byłem za dużym kabotynem, by się godzić na przesłuchanie. Panie poprosiły, to zaśpiewałem...

A śpiewać umiał. Jak wspomina, jego liryczny baryton podobał się uczącej śpiewu Annie Kaczmar, żonie wybitnego śpiewaka Włodzimierza Kaczmara, która hołdując włoskiej szkole śpiewu stale podkreślała dolce, dolce... Ta miękkość śpiewu jakże przyda walorów komuś, kto stanie się Księciem Nastroju.

W tym czasie piwniczanie spotykali się już w kawiarni Kolorowa przy Gołębiej. Tam rodził się pomysł rewii "Jezioro wieszczek"; której tekst przyniosła Janina Garycka.- Basia Nawratowicz dostała rolę oberżystki, ja zostałem amantem, w którym ona się podkochuje, a we mnie kochała się wieszczka grana przez Lelicińską - wspomina Święcicki. "Jezioro", po okresie programów składankowych, bez żadnej wyraźnej konstrukcji, było pierwszym mającym jakąś fabułę. Scenografię przygotowali Kazimierz Wiśniak i Andrzej Majewski, a zaprzyjaźniony z Piwnicą alpinista Jan Długosz powbijał w ściany klamry, rozpiął na nich liny, by trzy wieszczki mogły fruwać nad widownią. To na tych linach prezentowali swe umiejętności Wiesław Dymny i Tadeusz Kwinta.

Premiera odbyła się gdzieś pod koniec 1958 roku, a może już na początku roku następnego, w każdym razie wkrótce przed nią doszło do wydarzenia dla piwnicznych dziejów przełomowego - Święcicki przyprowadził Zygmunta Koniecznego. Jest taki rysunek Dymnego podpisany "Zespół Piwnicy pod Baranami, rok 1958"; nie ma jeszcze na nim Koniecznego, są natomiast od lewej: Basia (Nawratowicz), Krzyś (Litwin), Piotr (wiadomo), Kallas (- Tak mnie przezywali z uwagi na moje arie i aryjki... - wyjaśnia Święcicki), Tadek (Kwinta), Jan (Gtintner), Kika (Lelicińska)... Na górze jako anioły Joanna O. i Janina G. I jeszcze położony za stojącymi "Wiśniak, co maluje psy".

Tak, wonczas zespół piwniczny wcale nie był liczny.

Ale wróćmy do tego Ważnego Spotkania; oto młody i ambitny student wokalistyki myślał o znalezieniu sobie akompaniatora, a i student Konieczny szukał możliwości dotarcia do piwniczan. Zatem ofertę wprowadzenia do kabaretu za napisanie piosenki przyjął bez oporów. Na wszelki wypadek stworzył dwie; w tym "Modlitwę o ogon". A potem kolejne - "Przejdą wiosny i lata" do słów Zegadłowicza, "Mój powrót" Ronsarda, i wspomniane "Groszki i róże", które Święcicki śpiewał z powodzeniem na pierwszym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu w 1963 roku, i "Jęczmienny łan" do wiersza Burnsa, i Tuwimowski "Grande valse brillante", który Mieczysław Święcicki wykona na tymże festiwalu rok później.

W tymże roku dobiegnie go ta piosenka z telewizora, wykonywana podczas IV Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie przez Ewę Demarczyk. - Byłem gdzieś na wakacjach i nagle usłyszałem, jak Ewa śpiewa moją piosenkę! Poczułem się głupio, Zygmunt powinien mi powiedzieć, nie tak w tajemnicy przede mną... - mówi po latach Święcicki. Zarazem z dumą odnajduje wywiad Zygmunta Koniecznego i jego zdanie: "Piosenkę artystyczną śpiewał wcześniej właśnie Mieczysław Święcicki. A przyjście Demarczyk wzmocniło jeszcze ten ważny filar".

Tak oto Demarczyk, która trafiła do Piwnicy na początku lat 60., kiedy ta, wyrzucona ze swej siedziby, występowała gościnnie na Krupniczej u Literatów, zawładnęła na parę lat Koniecznego. - Zygmunt "Tomaszów" też pisał dla mnie, ale zabrała go Ewa... - dodaje teraz Święcicki.

Ale on już budował swój repertuar z dawnych romansów cygańskich; już miał "tę starą piosenkę sprzed lat", i "Chryzantemy", już prosił "Litość miej", a przede wszystkim odkrył urok romansów Aleksandra Wertyńskiego. - Szybko przekonałem się, że te dawne romanse wciąż urzekają, że mają nieodparty urok, niczym pożółkłe listy miłosne albo zasuszone kwiaty, włożone między stronice starych pamiętników, że pozwalają stworzyć jakże urokliwy nastrój, a ja już rozumiałem, że powinnością artysty jest tworzenie warunków do wzruszenia - przyznaje Książę Nastroju po latach. Opanował tę sztukę mistrzowsko. "Święcicki jak nikt umie przybliżyć świat naszych ojców i dziadków, przedwojennej bohemy i wielkiego świata, pięknych awanturnic we wspaniałych toaletach i dystyngowanych dam, których urodę opromienia szlachetne urodzenie, wrodzona duma i gracja". Takich recenzji można by przytaczać wiele.

W tamtych dawnych latach bardzo zbliżył się do Piotra Skrzyneckiego. - Byłem facetem, który kontrolował trochę Piotra, byłem jego zausznikiem i spiritus movens, bo on był uległy, już wtedy za dużo pił, a ja do 30. roku życia nie tknąłem alkoholu w ogóle, dopiero potem zacząłem - od wina...

Piwnica kabaretu rychło przestała Święcickiemu wystarczać. Trafił na parę lat do reaktywowanego przez Kotlarczyka po raz trzeci Teatru Rapsodycznego. "Aktor o dużej kulturze teatralnej" - pisał Bronisław Mamoń w "Tygodniku Powszechnym" o Święcickim. A ten obecnie dodaje: - Namówiłem Kotlarczyka, zaczął bywać w Piwnicy, bardzo mu się podobało...

Spędził też Święcicki cztery sezony w Starym Teatrze.

W przyszłości zda w Warszawie egzamin na aktora dramatu i to przed samym Bohdanem Korzeniewskim. Po latach jednak tłumaczy: - Teatr ograniczał mnie czasowo, wymagał stałej obecności, a ja potrzebowałem szybkiej kariery, tę dawała piosenka. Przygotowałem zatem recital i odważyłem się, jako być

może pierwszy, jeździć z nim i poza Kraków.

Zresztą już w czasie studiów, prosząc prorektora prof. Henryka Sztompkę o zgodę na występy w Piwnicy, wyjaśniał: "Ja i tak nie będę nigdy wielkim śpiewakiem operowym, mnie pociągają estrada, teatr".

A potem poniosło go z Krakowa - do Katowic. Został dyrektorem artystycznym "Estrady", powrócił do reżyserowania, zrobił stosowny dyplom. W 1975 roku wystawił w Teatrze Śląskim "Romans niedokończony". Raz jeszcze splótł elementy mistyfikacji z własną pamięcią o babci Anastazji Święcickiej, która z drugą babcią - Anną i mamą śpiewała dumki, pieśni starych Cyganów

i właśnie romanse Wertyńskiego.

Sam już miał za sobą występ przed rodziną Wertyńskiego. - W 1963 roku, sześć lat po jego śmierci, dostałem stypendium Teatru na Tagance. Śpiewałem te romanse w ambasadzie Polski w Moskwie, a potem zostałem zaproszony do mieszkania Wertyńskiego, gdzie żyły jego matka oraz żona, z córkami Anastazją i Marianną. Padła propozycja, bym zaśpiewał, a ja nie miałem akompaniatora. I wówczas Władimira Wertyńska rzekła: "Nie ma problemu, jest z nami kolega męża, on świetnie zna te romanse...". Nie rozpoznałem, że ów niemłody mężczyzna, który zasiadł do fortepianu, to sam Dmitrij. Szostakowicz.

Hołdem dla Wertyńskiego była wydana w 1970 r. płyta Święcickiego "Żółty anioł", na której zamieścił list do "Madame Irene", bohaterki jednego z najbardziej znanych romansów Wertyńskiego. Pisał do, jak mniemał, wymyślonej postaci.

- Wiele lat później w Montrealu podczas recitalu, kiedy akompaniował mi ekskrakowianin Jan Jarczyk, profesor tamtejszego konwersatorium, podeszła jakaś dama prosząc, bym zaśpiewał "Madame Irene". Była to Halina Purska, córka Ireny Krzeczkowskiej, żony barona, w której zakochał się Wertyński w czasie pobytu w Warszawie. I tak poznałem historię życia "Madame Irene"; zmarła w 1971 roku w Detroit.

Artystyczne wędrówki po Polsce i świecie rozluźniły po latach kontakt Święcickiego z krakowskim kabaretem. Potem jeszcze nałożyły się animozje związane z występami artysty na festiwalu w Kołobrzegu. - Nie widziałem w tym żadnego kontekstu politycznego, zapraszali to śpiewałem, ot, takie "moje uniwersytety" - bagatelizuje sprawę po latach.

- Z Piwnicy się nigdy nie wychodzi, poza tym z Piotrem spotykałem się przez wszystkie lata, mimo jakichś zgrzytów i jego pretensji - mówi Święcicki.

Ostatecznie po latach przerwy przy okazji 45-lecia kabaretu powrócił doń. I pozostał.

Proszę, by porównał Piwnicę niegdysiejszą i obecną... - To jak Burnes i Baczyński, jeden poeta radosny, drugi poważny. Kiedyś był czas tworzenia, wspólnego bycia, chodzenia, teraz to już instytucja, obrosła w legendę, a to zobowiązuje... Dziś już nie do pomyślenia są żarty, jak ten z przeszłości, kiedy to na potrzeby balu scenograf Włodek Kamiński (od lat paryżanin) wymyślił udekorowanie piwnicy balonami. Tylko skąd wziąć balony? Ktoś podpowiedział prezerwatywy, z dwanaście pudełek po trzy sztuki... Kto pójdzie? Janinkę Garycką wysłali. Ponoć weszła do drogerii na Siennej i beztrosko, nieświadomie, jak na pannę przystało, zapytała głośno: "Bardzo przepraszam, czy są kondomy? Proszę dwanaście opakowań...". I jeszcze rachunek wzięła - śmieje się Święcicki.

Skończył 70 lat, ale wciąż nosi ślady wdzięku, który łączył z jakąś "mimowolną nonszalancją nieco roztargnionego dandysa, usiłującego ukrywać nobliwą godność" - jak pisał przed 40 laty w "Przekroju" Jerzy Falkowski.

Tak jak stylowo obnosił anglez, koszulę z gorsem i sztuczkowe spodnie. Kostium podobno odziedziczony po dziadku skrzypku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji