Artykuły

Klekot w słusznej sprawie

Skoro jednak mali widzowie zajmowali się nie tylko śledzeniem przygód boćka Klekota, to z pewnością z tym spektaklem jest coś nie tak - o spektaklu "Rodzina zastępcza - bajka o tym, jak Bociana wychowywali Pies z Kotem" w reż. Małgorzaty Kamińskiej-Sobczyk w Teatrze Kubuś w Kielcach pisze Agnieszka Kozłowska-Piasta z Nowej Siły Krytycznej.

Nikt nie wątpi, że dzieci powinny wychowywać się w domu, że opuszczone, porzucone lub zaniedbane dzieci powinny mieć mamę i tatę, choćby takich "na etatach". Temat rodzin zastępczych, poruszany w mediach, forsowany przez liczne fundacje i stowarzyszenia, społecznie ważny i na czasie trafił do Teatru Lalki i Aktora "Kubuś".

Zajęła się nim Małgorzata Kamińska-Sobczyk, pisząc a następnie reżyserując przedstawienie "Rodzina zastępcza - bajka o tym, jak Bociana wychowywali Pies z Kotem". Spektakl przeniesiono do Kielc z Państwowego Teatru Lalki "Tęcza". W 2005 roku w Słupsku Kamińska-Sobczyk świętowała "Rodziną zastępczą" jubileusze: 10-lecia pracy autorskiej, 15-lecia pracy na stanowisku dyrektora i 20-lecia pracy reżyserskiej. Do Kielc przywieziono pełen pakiet: sztukę, panią reżyser, muzykę i scenografię. Oddaję honor: w Słupsku spektakl grany był bez przerwy i przeznaczony dla widzów od 3 roku życia. W Kielcach reżyserka wprowadziła przerwę - o dziwo, po niecałej pół godzinie spektaklu (cały ma godzinę i 15 minut)- i zrezygnowała z i tak mocno obniżonego kryterium wiekowego.

W programie kielecki Kubuś zaprasza na spektakl wszystkie dzieci. Czy słusznie? Mocno wątpię. Lalki i scenografia - ciekawe i bardzo sympatyczne - brawo dla plastyczki z Gdańska Grażyny Skały. Zwierzątka poprzebierano w najprzeróżniejsze ubranka i czapki, pełne falbanek i daszków, które jednak nieco zasłaniają prawdziwą zwierzęcą posturę. Obawiam się, że maluchy mogą mieć problemy z rozpoznaniem kur, kaczek, indyka, a zwłaszcza głównego bohatera boćka Klekota. Że nie wspomnę o lisie, który postanawia napaść na kurnik. Gra go aktor, który wchodzi na scenę z widowni. Półmaska, kaszkiet i pomarańczowa marynarka z doszytym ogonem trochę zbyt mało sugeruje dzieciakom lisa. Na dodatek czarny charakter przedstawia się dzieciom dopiero na końcu śpiewanej piosenki.

Sama bajka - uwspółcześnione "Brzydkie kaczątko" z naciskiem na temat społeczny (oj, momentami podjeżdża Andersenem, i nie zmieni tego fakt, że dziwne jajo nosi w sobie nie łabędzia, ale bociana) jest opowiadany w sposób bliższy Teletubisiom i Uszatkowi, a nie w stylu Harrego Pottera. Infantylność przedstawienia sugeruje, że odbiorcami spektaklu powinni być najmłodsi. Siedzący na widowni 8-, czy nawet 10-latkowie byli nieco znudzeni. A to przecież oni są w stanie zrozumieć zawiłości obyczajowo-prawne, problemy dzieci, które nie mają rodziców. To do nich powinno kierować się opowieść o inności i ich powinno przekonywać się, że przybrani mama i tato są w stanie mocno pokochać i dobrze wychować dziecko.

Jestem pewna, że dla trzylatków ta sfera jest absolutnie zamknięta. Tak samo, jak żarty skierowane zdecydowanie do dorosłych: rozmowy o becikowym i panieńskich dzieciach. Trzeba przyznać, że opiekunowie maluchów często chichotali na bajce. Szkoda tylko, że częściej od dzieci. Te wolały pokładać się na oparciach foteli, przyglądały się zabawkom zakupionym w sklepiku podczas przerwy, niektórzy wręcz głośno domagali się wyjścia: "Mamo, chodźmy już", krzyczał jakiś chłopiec z jednego z pierwszych rzędów. Byłoby nieuczciwe, gdybym nie odnotowała innego dziecięcego głosu z sali: "Panie lisie! Tak nie można! Ja pana złapię!" - wrzasnął malec siedzący nieopodal mnie, wyraźnie przejęty zamiarem schrupania drobiu, ale niestety, był to głos pojedynczy.

Dzieci nie mogły też pośpiewać: muzyka skomponowana przez Jerzego Stachurskiego z dużą ilością instrumentów dętych (saksofon) przygniatała głosy aktorów do tego stopnia, że momentami nie dało się zrozumieć, o czym śpiewają. To częsty problem kieleckich zawodowców. Poza tym, jak zwykle: trzymają swój poziom - potrafią wydobyć z granych przez siebie postaci cechy charakterystyczne, co w przypadku zwierząt nie wydaje się zbyt trudne. Pies szczeka, kot miauczy, kogut pieje, a kaczka kwacze. Nie ma wybitnych kreacji, nie ma też bardzo słabych. Kieleccy aktorzy zdecydowanie lepiej wypadają w spektaklach, w którym ich podstawowym zadaniem jest... animacja lalek, dlatego pod tym względem "Rodzina zastępcza" należy do przedstawień udanych. Mam zastrzeżenia do tempa akcji i niepotrzebnych epizodów, które wręcz wyhamowują główny wątek: drób hodowlany: kaczki, gęsi, indyk i kogut mają zbyt wiele do powiedzenia. Rozumiem niechęć do ścięć, bo to naprawdę urodziwy kurnik z sympatyczną menażerią, która przynajmniej dorosłym na długo zostanie w pamięci.

Przez to jednak główny bohater - bociek Klekot nieszczęśliwy, nieakceptowany przez mieszkańców podwórka zostaje zepchnięty na plan dalszy. Czy dzieci wyszły ze spektaklu z jakąś wiedzą dotyczącą rodzin zastępczych? Czy choć będą wiedziały, co to znaczy? Nie wiem. Myślę, że bardziej dotarło do nich to, co znamy już z "Brzydkiego kaczątka": smutek, odrzucenie, inność, poszukiwanie tożsamości. Może to na początek wystarczy.

Trudno oceniać przedstawienia dla dzieci, gdy ma się już trzydziestkę na karku. Być może niewłaściwie punktuję braki tego spektaklu i dzieci miałyby na ten temat zupełnie inne zdanie. Skoro jednak mali widzowie zajmowali się nie tylko śledzeniem przygód boćka Klekota, to z pewnością z tym spektaklem jest coś nie tak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji