Lepiej idź do baru
"Terrordrom Breslau" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
Powieść Tima Staffela jest gęsta i, można by rzec, naspidowana. Robi wrażenie jej zdyszany, prowadzony z różnych punktów widzenia opis miasta chorującego na przemoc i anarchię, gdzie media wydzielają sobie osobny "terrordrom", transmitując stamtąd to, co publika uwielbia.
Niestety, spektakl Rubina nie znajduje, a nawet nie szuka ekwiwalentu tej gorączki. Przez trzy i pół godziny w temperaturze ledwo podgorączkowej mozolnie kreśli poszczególne wątki. A raczej poszczególne stereotypy, którymi (pod fachowo zmajstrowaną narracją) stoi ta proza: gejowskie miłości i odtrącenia, przemoc w domu, sprzedajność polityków, dyktatura mediów, anarchistyczne manifesty, seks i prochy do oporu, ślepa furia bezradnych. Stały zestaw.
Wrocławscy aktorzy piłują te standardy z wyraźną świadomością klisz. Trochę się nimi bawią, po Brechtowsku wychodzą z ról. Niczemu to jednak nie służy, nie obnaża żadnych mechanizmów, nie odkrywa zaskakujących prawd.
W pewnej chwili akcja robi stop; jeden aktor ręczną kamerą filmuje (nie bardzo wiadomo po co) widzów, drugi improwizuje długą gadkę na aktualne tematy. Wcale sympatycznie prawi o aferach, wstydzie, duszności, lęku, władzy. Odważnie, z nazwiskami. Czyżby o to tylko chodziło scenicznym rewolucjonistom: przestać sobie zawracać głowę jakąś formą, metaforą czy syntezą, a zwyczajnie usiąść i pogadać o polityce? Tylko po co do tego teatr, nie wystarczy kufel i bar?