Obrazy woni
Jan Klata napisał gorzką komedię, political fiction o ludziach, którzy przesłali na cokolwiek czekać.
Cztery miesiące pauzy - tyle minęło od warsztatowych pokazów "Uśmiechu grejpruta" podczas grudniowych konfrontacji EuroDrama organizowanych przez Teatr Polski. Zwłoka niewiele autorskiej inscenizacji Klaty pomogła. Blackoutowy, ostro montowany układ zdarzeń, rozdzielenie scenicznej przestrzeni ekranem, cytującym dłonie Boga i Adama z fresku Buonarottiego, na dwa światy: ten za i ten przed ekranem - właściwie nic się nie zmieniło. A jednak podczas niedzielnej premiery miałem wrażenie, że bezpowrotnie prysł sugestywny nastrój "Uśmiechu grejpruta" z warsztatowego pokazu. Ten niezwykły zapach, dzieło życia kreatora perfum (w roli Procenta wytworny Andrzej Wilk) dał tytuł sztuce, a jako metafora aktu zawłaszczenia cudzej wyobraźni niezwykle esencjonalnie wyrażał wzajemne relacje między bohaterami. "Uśmiech grejpruta" był dla nich symbolem wartości, które z nas wysysa codzienność, które tłumi bełkot mediów czy mrok współczesnej sztuki. Baudrillard powiedziałby - bo markowy zapach jako jeden z niewielu wytworów kultury jest jedyny w swoim rodzaju, nie ma kopii ni klonów. O takiej wyjątkowości śnią bohaterowie Jana Klaty.
W grudniu wydawało mi się, że ten zapach-symbol unosił się między postaciami. Coś iskrzyło na scenie. Na pozór niewyrażalne. Swoisty rodzaj napięcia emocjonalnego, być może gorączka warsztatowej pracy, może histeria związana z opanowaniem niekonwencjonalnej w teatrze przestrzeni. Ata (Aldona Struzik) i Dolar (Marek Ryter) szaleją bowiem na proscenium. A podczas niedzielnej premiery to wszystko wyparowało. Choć oglądamy aktorów o dobrym warsztacie i bawią nas wyraziste postacie, trudno dostrzec, by robiły coś więcej nad odtwarzanie literatury. Nie ma wyładowań elektrycznych.
Przyznajmy, reżyser ma instynkt teatralnego zwierzęcia. W Kameralnym trudno się nudzić. Wspierany przez wyrazistą, pomysłową scenografię Justyny Łagowskiej-Klata opowiada o ludziach, którzy biorą udział w szczurzym wyścigu mediów do sławy, po newsa absolutnego. Będziemy pierwsi - to jedyna dyrektywa. Niemoralna. Ekipa telewizyjna wynajmuje taras w Rzymie, z którego zamierza "ustrzelić" newsa o śmierci papieża. Długie godziny operator i dziennikarka nie robią nic. Drzemią w pościeli, ale ubrani. Poprawiają urodę. Jedzą zupki w koncentracie. Gryzą chipsy. Piją napoje z puszek. Sporo gadają o wspólnych znajomych. Jak u nas w domu. Jest jak na pikniku do chwili, gdy Dolar, uproszony o "odstawienie buraka", wciela się w rolę dresiarza rwącego panienki na furę, skórę i komórę. Nieopatrznie wygaduje się, że brał udział w zbiorowym gwałcie. Nawet jeśli to tylko projekcja, mrozi Atę do szpiku kości. Szyderstwo zmienia się w grozę. Czułość powszedniości pomiędzy przyjaciółmi nagle stygnie. Gaśnie światło na scenie. I widać, jak ta ciemność zamyka na zawsze wyobraźnię Dolara.
Ata była żoną Anda (Robert Koszucki), szalonego performera, dość cynicznie pogrywającego z mediami i krytykami sztuki.
Jego zgorzknienie nie wynika z braku pomysłów, lecz ze świadomości, że świat oczekuje głupich pomysłów, ekstaz, które wspierają się na chorobliwym uwielbieniu wydzielin ciała - jak sam opowiada. Nawet jego kał zostaje kupiony jako artystyczny manifest na weneckim Biennale. Ata nie może znieść cynizmu. And, zapatrzony w siebie, jakby od niechcenia doprowadza do śmierci ojca. Umierając na niby dla świata, nie ostrzegł najbliższych, że to żart. - Bo nic nie sprzedaje się tak dobrze jak dzieła nieboszczyka - szydzi. Tylko że Ata uznała obce zwłoki za jego ciało. Przejęty cierpieniem Procent zagłodził się z rozpaczy. Gasną kolejne światła. Mrok naznacza Anda.
Sporo bardzo dobrego aktorstwa jest w tym spektaklu, ale trudno opowiedzieć gorączkowe dialogi, przerzucanie się słowami przez bohaterów. Trudno ten obrazowy, gęsty od słów i zdarzeń show zamienić w linearną relację. Tempo spektaklu-wideoklipu bywa szalone, a ilość symboli i alegorii, którymi żonglują twórcy, zawrotna. Każda ze scen medialnych, w których ekipa próbuje coś opowiedzieć o swoim spapranym życiu, jest komentowana z drugiej strony ekranu przez Procenta. Andrzej Wilk, wydobywany z cienia bardzo malarskimi strumieniami światła, zda się współczesnym arbitrem harmonii. Kimś, kto jak Petroniusz w "Quo vadis?" wie, że pod brzydotą współczesności, tu pod warstwą aluminiowej blachy i folii, ginie świat czystych form i doskonałych proporcji. W pięknej scenie dziecięcego licytowania się z Fighterem (Robert Wrzosek), podczas której zamieniają imiona ogórków w pomidory, padają gorzkie słowa wobec konwencji, a właściwie ich braku w naszym świecie. Gdyby opisać spektakl Klaty jednym zdaniem, rzekłbym: Nie ma na co czekać. Nie ma czego się spodziewać. Ani media, ani sztuka nie opowiadają żadnej prawdy o nas. Wszystko jest zabawką w ręku diabła. Kuba Sienkiewicz wyraził to dobitniej w wulgarnym tytule piosenki. A przecież są w tym scenicznym dziele okruchy najgłębszego piękna, jak w scenie kąpieli Procenta, w scenie spaceru po galerii Anda, w której ożywają rzeźby ludzkich ciał. I jest niezwykła puenta. Litania dwojga starców do ukrzyżowanego ciała Chrystusa. Jakby autor chciał powiedzieć, że w duszy człowieka tkwi piękno i mistyka ważniejsze niż wszystkie freski świata. Jak na współczesną komedię, daje do myślenia.