Artykuły

Jak nakręcone marionetki

"Miarka za miarkę" w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

"Jak ty mnie, tak ja tobie", "oko za oko, ząb za ząb", "zło za zło, dobro za dobro", ale może być też inaczej: dobro za zło, miłość w zamian za wyrządzoną mi krzywdę, czyli tzw. nadstawienie drugiego policzka. Jak widać, miarka za miarkę może być pojmowana na różne sposoby, tak jak i dramat Szekspira może być inscenizowany na różne sposoby. Najnowsza inscenizacja "Miarki za miarkę" zaproponowana przez Annę Augustynowicz idzie zupełnie innym tropem. Twórczyni spektaklu zdaje się mówić: wszystko jest umowne i relatywne, a zatem wszystko jest teatrem, a teatr jest także rzeczywistością, ale wirtualną. Bo sposób inscenizacji i prowadzenie aktorów na taki trop wskazuje.

Anna Augustynowicz dowodzi, że sztukę Szekspira można wpisać w każdą konwencję, nawet w taką, która przypomina najbardziej współczesne medium, czyli komputerową grę niemal matematycznie zaprojektowaną. Pani reżyser zrezygnowała z tradycyjnego podziału na scenę i widownię. Nie tylko "wymieszała" widzów i aktorów, usadzając tych ostatnich pośród widowni, ale też przyodziała ich w kostiumy niekoniecznie teatralne. Prawdę mówiąc, w tej sytuacji to raczej my, widzowie, jesteśmy "przebrani", bośmy się odświętnie "wystroili" do teatru, aktorzy zaś występują tu w ubraniach, można powiedzieć, prywatnych, w jakichś szarych i czarnych, codziennych strojach typu rozciągnięty sweter, podkoszulek, dżinsy. Zupełnie jak podczas prób spektaklu w ich początkowej, tzw. stolikowej fazie, albo podczas przygotowywania na zajęciach z aktorstwa w szkole teatralnej jakiejś współczesnej etiudy o nieokreślonej wyraziście problematyce.

Przyjąwszy taką konwencję, można tu dowolnie potraktować ilość postaci występujących w sztuce Szekspira. Bo przecież jedna aktorka czy aktor może zagrać kilka postaci, wystarczy drobny gest, zarzucenie na ramiona jakiegoś okrycia, rozpuszczenie upiętych wcześniej włosów, założenie ciemnych okularów czy zmiana tonacji głosu i tempa mówienia.

Wszystko to obserwujemy na scenie, a raczej trzeba by powiedzieć: w przestrzeni gry. Bo scena znajduje się tu właściwie wszędzie. Widownia usytuowana jest półkoliście, aktorzy siedzą na fotelach obok nas, kiedy trzeba wstają, wychodzą na środek i mówią swoje kwestie albo wygłaszają je z miejsca, gdzie siedzą, albo w trakcie przechodzenia między "naszymi" fotelami czy też z tyłu za naszymi plecami. Krążą wszędzie, można odnieść wrażenie, że istnieje tu pełna dowolność w wyborze miejsca, z którego aktor wypowie przewidzianą dlań w tym momencie kwestię. I że to miejsce może być "ruchome", czyli na każdym przedstawieniu niekoniecznie w tym samym punkcie.

Owa zmiana miejsc oraz "przebieranka" postaci w postać ma tu charakter umowny, tak zresztą jak wszystko inne w tym przedstawieniu. Także jeśli idzie o rekwizyty i dekoracje, których nie ma, jak i o relacje między widzami i aktorami oraz między samymi aktorami, których to relacji też nie ma. Przechodzenie z roli w rolę odbywa się bardzo sprawnie, aktorzy traktują to z wyraźnym dystansem, nie identyfikują się ze swoimi bohaterami, wyraźnie zaznaczają, że tylko odgrywają tu role tych postaci. I to głównie słowem. Bo cała dramaturgia spektaklu zasadza się tu na grze słownej. Między postaciami nie istnieje właściwie żadna relacja. Ani emocjonalna (choć mówi się o tym), ani intelektualna. Kwestie wypowiada się tu po to, żeby je wypowiedzieć, a nie żeby wejść w relację dialogową z drugą postacią. Bo wtedy trzeba by przyjąć inną konwencję, jak myślę, wbrew zamysłowi reżyserskiemu. Tak więc te słowne gierki przypominają tu nakręcone marionetki zdalnie poruszane przez reżysera zza kulis. Wprawdzie sprawnie działające, ale niestety pozbawione emocji, wnętrza, a tym samym - osobowości. Są tylko bezdusznymi wykonawcami poleceń animatora - reżysera.

Ta marionetkowość powoduje niestety umknięcie gdzieś zasadniczych sensów dramatu Szekspira mówiącego o dobru i złu, które kusi wszędzie, zarówno na szczytach władzy, jak i wśród plebsu. Ale zwłaszcza tam, na wysokich stanowiskach owo kuszenie jest niezwykle silne. Tak było za czasów Szekspira, tak było przez następne wieki, tak jest i dzisiaj. Jednak podchodzenie do "Miarki za miarkę" w sposób nachalnie aluzyjny, by tylko nawiązać do nagłośnionych ostatnio przez media tzw. afer obyczajowych, zubaża ten tekst, traktuje go wyłącznie jako swego rodzaju narzędzie ku rozbawieniu publiczności.

Z tej marionetkowej konwencji na szczęście wyłamuje się Mariusz Benoit. Jego książę Vincentio nie jest tylko kukłą zmieniającą kostiumy, ale posiada osobowość, uczucia, a wraz z tym też wątpliwości, które pojawiają się zawsze tam, gdzie musimy o czymś ważnym postanowić: czy zrobiliśmy dobrze, zgodnie z naszym sumieniem i wiedzą, czy też nie. To najlepsza rola w spektaklu. Jest wiarygodny, zarówno gdy przywdziewa "maskę" księcia, jak i pelerynę z kapturem, udając mnicha, by z jednej strony przyjrzeć się rządom Angela (w tej roli Krzysztof Stroiński), którego mianował, na czas swojego niby wyjazdu, namiestnikiem zarządzającym krajem, ale też jest to ucieczka przed odpowiedzialnością podejmowanych decyzji.

Dominika Ostałowska w roli Izabelli starającej się uwolnić brata Claudia (Rafał Królikowski) od wydanego nań przez Angela wyroku śmierci za to, że Julia jest z nim w ciąży, a nie mają jeszcze ślubu - prezentuje swoją bohaterkę w konwencji, powiedziałabym, hip-hopowej parodii. Swoje kwestie wobec Angela wygłasza mocno, przesadnie głośno, chwilami w rytmie rapu. Porusza się zaś jak żołnierz w marszu. Nie przemawia do mnie taka interpretacja postaci. Ładną scenę ma zaś Anna Moskal jako Julia spodziewająca się dziecka. Ta delikatność ułożenia dłoni na brzuchu i piękno mimiki twarzy pokazuje, z jak wielką miłością oczekuje dziecka. Mniej przekonywująca jest później, kiedy gra rolę zakonnicy, a jeszcze później Marianny. Krzysztof Stroiński w pewnym stopniu wyciszył postać Angela, surowego egzekutora prawa. Intryga, którą tworzy po spotkaniu z Izabellą, obiecując jej uwolnienie brata w zamian za noc spędzoną z nią, nie jest porażająca w odbiorze. Pewnie też dlatego, że Claudio Rafała Królikowskiego to goguś niebudzący najmniejszego zaufania.

Przedstawienie Anny Augustynowicz, aczkolwiek dość zabawne i w niecodziennej formie, pozostawia widza obojętnym uczuciowo, a co najgorsze - jest nam wszystko jedno, kto tu poniesie karę, a kto otrzyma nagrodę i czy w ogóle winni zostaną ukarani.

Na zdjęciu: scenaz prób "Miarki za miarkę" w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji