Artykuły

Kraków. 70. urodziny Zygmunta Koniecznego

- Ciągle nie czuję mojego wieku, nie zdaję sobie sprawy z upływu czasu - mówił trzy lata temu... Zarówno wyglądem, jak i sposobem bycia Zygmunt Konieczny nie przypomina kogoś, kto właśnie dziś kończy 70 lat.

Pewnie sprawiają to wesoły charakter, który kompozytor wymienia jako główną cechę swego charakteru, i codzienne ranne ćwiczenia gimnastyczne, po których następuje kąpiel gorąca i zimna na przemian, a także poczucie artystycznego spełniania się, którego efekty od dekad docierają do odbiorców w postaci piosenek, muzyki teatralnej, filmowej.

Ileż to lat temu Ewa Demarczyk wyśpiewała "Grande valse brillante", "Tomaszów", "Groszki i róże", i "Jaki śmieszny", i wiersze wojenne Baczyńskiego... A przecież były i piosenki dla Mieczysława Święcickiego - w tym kołyszący słuchaczy do dziś "Jęczmienny łan", i piwniczne hymny "Ta nasza młodość", "Przychodzimy, odchodzimy". Wielka to lista...

A potem nastał czas Koniecznego teatralny - "Dziady", "Wyzwolenie" Swinarskiego, "Biesy" i "Noc listopadowa" Wajdy, by przywołać spektakle najbardziej obecne w pamięci, bo przecież znów lista byłaby długa.

Skorzystali też z talentu krakowskiego kompozytora filmowcy - zaczął Kluba w "Słońce wschodzi raz na dzień", potem Konwicki zaprosił Koniecznego do "Jak daleko stąd, jak blisko", a w przyszłości do "Doliny Iksy", do "Lawy"... Były i "Zmory" Marczewskiego, i filmy Kolskiego - w tym "Jańcio Wodnik", "Historia kina w Popielawach", "Pornografia"... Wymienić wszystkie - znowuż nie sposób, a jeszcze by trzeba dodać krótki metraż.

W ostatnich latach ofiarował nam kompozytor koncerty: oratorium "Powstanie warszawskie" (do wierszy Miłosza i Szymborskiej), "Wyspiański Koniecznego", "Serce moje gram" (znów ulubiony przez kompozytora twórca Wesela), "Litania polska" (do wierszy ks. Twardowskiego)...

I zawsze jest to ten sam jakże rozpoznawalny twórca, acz przecież zmieniający się z czasem... - Być może mój styl wynika z niemożności. Nie mam talentu naśladowczego. Nie mogę więc czerpać z innych, muszę wymyślać własne rozwiązania - mówił na naszych łamach.

Z okazji urodzin Wielkiego Kompozytora poprosiliśmy osoby z nim zaprzyjaźnione oraz z nim współpracujące o garść wspomnień i refleksji. Niech dopełnią życzenia, jakie ten jakże krakowski twórca dzisiaj odbierze; wszak iluż z niego...

Panie Zygmuncie, zdrowia, wciąż twórczej inwencji, nieustannego poczucia humoru... Ad multos annos!

JERZY GOLIŃSKI, reżyser teatralny:

- Zacznę od praprapradziejów. Mieszkałem w kamienicy przy Rynku Dębnickim 8, pierwsze piętro. W latach 50. do mieszkania sławnej "pani od stawiania głosu", prof. Marii Bieńkowskiej, piętro wyżej, wmeldowało się, jako sublokatorzy, troje rodzeństwa Koniecznych: siostra i dwóch braci. Wkrótce zaczęło być o nich głośno we frontowej kamienicy i w oficynie. "Mówię pani, to nie to, co ta dzisiejsza młodzież. Zawsze tacy godni i pogodni" - brzmiał zgodny chór sąsiadek. Nawet Zosia Zaucha, odwieczna służąca prof. Bieńkowskiej, zazwyczaj ostra recenzentka sublokatorów, zgadzała się z tą opinią. - Bo wicie pani - mówiła, gdy wpadała na pogwarkę do mojej mamy, piętro niżej - ino ten Szymek (vel Zygmunt, vel Zymek), zamiast iść na mszę rano, jak tamci, chodzi na dwunastą, bo mówi, że musi się wyspać. Skaranie z nim boskie. Z Jubilatem mijaliśmy się na schodach i w bramie. On zawsze z tym swoim półuśmiechem, trochę chłopackim, trochę przepraszającym, patrzący zawsze bez krztyny agresji w oczy drugiego człowieka. Widziałem ja, widzieli inni, że ten wypłosz ma znakomitą KINDERSZTUBĘ. Rzadsze to zjawisko niż dinozaury i smoki wawelskie pewnego dendrologa z Kórnika.

Pod koniec ówczesnego pobytu w Krakowie reżyserowałem "Widok z mostu" Arthura Millera. Potrzebna była muzyka do piosenki śpiewanej przez bezbronnego, dobrego człowieka. Bez wahania zwróciłem się o pomoc do znajomego z klatki schodowej przy Rynku Dębnickim 8. Zgodził się. I on, już wtedy muzyczny guru Piwnicy pod Baranami, na premierze miał autentyczną tremę. Tak wyglądał debiut Jubilata w zawodowym teatrze. Później przez ładnych kilka lat współpracowaliśmy. Za szereg spektakli z jego muzyką zbierałem nagrody. Wyznaję: ja chapałem money, money, ale wiedziałem "od zawsze", że kręgosłupem spektaklu jest rytm jego muzyki. Dlatego zawsze w gorączce czekałem na nagranie. Jeżeli dobrze wsłuchałem się w muzykę - było OK. Jeśli głuchłem - było gorzej.

Zafascynowała mnie kiedyś powieść Oscara Wilde'a "Portret Doriana Graya". Przypomnę, Dorian Gray, szalenie utalentowany, kochany przez wszystkich młodzieniec, w ogóle się nie starzał. Natomiast starzał się jego portret. Szukałem uprawdopodobnienia tej nieprawdopodobnej fabuły. "Z biegiem lat, z biegiem dni" coraz bardziej w Doriana Graya wpasowywał mi się Zygmunt Konieczny. Jest w historii polskiej muzyki! Jest w historii polskiego filmu! Jest w historii polskiego teatru! A on stale, ten sam Szymek, spotykany na schodach kamienicy przy Rynku Dębnickim 8. Ten sam opisany już półuśmiech, ta sama pośpieszna, niezbyt klasyczna dykcja. I ta sama ewangeliczna ufność. Nie mylić z naiwnością. Konkluzja: Niech więc ktoś na tym jublu wstanie i zapyta wprost: Mistrzu! Gdzie, do cholery, chowa pan ten swój magiczny portret?

WIKTOR HERZIG, emerytowany dyrektor teatrów:

- Zygmunta Koniecznego znam od zawsze; były młodzieńcze spotkania w Piwnicy pod Baranami, w kawiarniach, na szalonych balach. A ta historia zdarzyła się dawno, dawno temu... W Teatrze Rapsodycznym, w którym byłem aktorem, dyrektor Mieczysław Kotlarczyk powierzył Zygmuntowi Koniecznemu napisanie muzyki do spektaklu "Sól attycka". Próby się rozpoczęły, a ja zwróciłem uwagę, że zajęcia szczególnie szlifujące kunszt aktorski, dykcyjny i wokalny Zygmunt przeprowadza z moją przyjaciółką Elżbietą Barańską. Muzyka, jak zwykle jego muzyka, wymagała rzeczywiście dużego kunsztu i wielu prób. Co do trudności dykcyjnych trochę ta intensywność pracy mnie dziwiła, bo wyśpiewanie, nawet w szybkim tempie zbitek "baby, baby, baby" nie wymagało według mnie tak intensywnej pracy. Niemniej oboje bardzo pilnie pracowali i ćwiczyli. Potem często bywałem kurierem między tą parą - przenosiłem liściki i dobre (rzadziej złe) wiadomości. Wtedy, i długo jeszcze, musieli swą piękną młodzieńczą miłość ukrywać. Po wielu latach Elżbieta i Zygmunt mogli już wziąć ślub. Ich miłość ciągle trwa w natężeniu właściwym miłości młodzieńczej.

W ostatnich latach lubimy się spotykać i spotykamy się bardzo często u nas na wsi. Spokój sadu wokół naszego domu dobrze wpływa i na Elę, i na Zygmunta. A pomnik Zygmunta wystawiony na Rynku Głównym w Roku Zygmunta Koniecznego stoi teraz w tymże sadzie, stanowiąc dumę i atrakcję turystyczną, gminy Limanowa. Nawet najmłodsza latorośl w naszej rodzinie, dwuipółletnia Emilka, mówi, że jedzie do "Niebieskiego Pana".

WOJCIECH KILAR, kompozytor:

- Nie spotkaliśmy się nigdy i nie znam jego muzyki filmowej, gdyż, jak wiadomo, nie chodzę do kina. Znam jednak Zygmunta Koniecznego jako kompozytora muzyki teatralnej. Bardzo go cenię. Pamiętam sprzed wielu lat spektakl w Teatrze Telewizji "Taniec śmierci" Strindberga, do którego Zygmunt Konieczny skomponował niezwykłą muzykę, oszczędną, wręcz ascetyczną. Właściwie była to jedna melodyjka zagrana na kilku różnych instrumentach. Robiła jednak ogromne wrażenie przez swoją prostotę i przystawalność do obrazu. Było to jedno z moich największych przeżyć muzycznych.

Mam wielki podziw dla Zygmunta Koniecznego i jego twórczości. Uważam, że jest to jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów. To wyjątkowe zjawisko w naszej kulturze. Jego styl jest rozpoznawalny i niestety dość często nieudolnie podrabiany, co paradoksalnie powinno być dla twórcy wielką satysfakcją. Bo znaczy, że jego muzyka wywiera wpływ na innych. A to świadczy o wielkim talencie.

JAN JAKUB KOLSKI, reżyser filmowy:

- Zygmunt jest wielki. Kraków powinien postawić Zygmuntowi kolumnę. Tak, Konieczny jest gigantem, a mimo to dość łatwo jest myśleć, mówić i pisać o nim jak o zwykłym człowieku. Bo Zygmunt nie przygląda się swojemu geniuszowi, nie wystawia go na widok inaczej niż w... muzyce, nie obnosi z ostentacją po salonach, nie nadyma się, nie fuka, nie robi kabotyńskich min.

Poznałem Zygmunta jeszcze jako student Szkoły Filmowej w Łodzi. Skorzystałem z jego pobytów w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych i wyprosiłem audiencję. Nie było trudno. Audiencja odbyła się w barze. W rezultacie przyjętych tam uzgodnień spotkaliśmy się wkrótce przy moim debiucie fabularnym.

Po "Pogrzebie kartofla" nastąpiły kolejne spotkania, kolejne namysły nad filmami, jakieś spory nieduże, nagrania rozmaitych muzyk, kolejne kieliszki wódki. I tak to jakoś idzie... Zamawiam u Koniecznego gorszą muzykę, on i tak pisze lepszą. Słucha. Ma świetny słuch na ludzkie słowa. Czuje, jak mało kto. Rozumie. Nie pcha się z muzyką przed film. No, Zygmunt po prostu...

JOANNA SŁOWIŃSKA, pieśniarka i skrzypaczka:

- Zygmunta Koniecznego znam przede wszystkim ze współpracy artystycznej. To niezwykły, wielki artysta, a jednocześnie skromny człowiek. Ciepły, szczery, z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie; znakomity towarzysz rozmów, wspaniały kompan. Zapomina się przy nim, że rozmawia się z człowiekiem takiego formatu.

O jego wielkości i poczuciu humoru świadczą okoliczności naszego pierwszego spotkania. W 2000 roku. po moim koncercie na Rynku w Krakowie podszedł do mnie tajemniczy pan w prochowcu. Zapytał, czy śpiewam tylko piosenki ludowe. Proszę pana - odpowiedziałam - poza piosenkami ludowymi nic mnie nie interesuje... Pan w prochowcu nie ustępował. Zaproponował udział w bliżej nieokreślonym przedsięwzięciu teatralnym. A ja, w dalszym ciągu, nie rozpoznając w tajemniczym panu Zygmunta Koniecznego, bezczelnie brnęłam dalej: Musiałabym wiedzieć, co to konkretnie jest i dostać nuty. Ma pan jakieś nuty? Zygmunt uśmiechnął się tylko i obiecał, że nuty niebawem będą. Zadowolona palnęłam: To świetnie; proszę, tu jest moja płyta, a na odwrocie numer telefonu, jak będzie pan miał jakiś konkret, niech pan zadzwoni.

Opowiedziałam tę historię znajomym i usłyszałam natychmiast: Zygmunt Konieczny. Byłam przerażona! Za miesiąc telefon z Teatru im. J. Słowackiego zapraszający na spotkanie z Mistrzem. Do "Europejskiej" przyszłam spłoszona i zmieszana niczym pensjonarka; siedząc z rękami na kolanach, raz po raz potakiwałam. Właściwie - tylko słuchałam. Zygmunt uśmiechał się szczerze rozbawiony moją metamorfozą: Oczywiście, czyta pani nuty? Po czym wyjął partyturę "Serce moje gram" do tekstów Stanisława Wyspiańskiego. Patrząc na nuty - zachwycona i przerażona jednocześnie - stwierdziłam, że mam do zaśpiewania duże partie solowe, tym trudniejsze, że napisane bardzo wysoko, poza zasięgiem mojej skali...

W najśmielszych snach nie marzyłam, że może spotkać mnie zaszczyt pracy z Zygmuntem Koniecznym i że ta inspirująca współpraca będzie trwać do dzisiaj. Jest niewątpliwie najważniejszą osobą w moim życiu artystycznym.

ANNA SZAŁAPAK, artystka:

- Zygmunt lubi występować, ale nie lubi ćwiczyć. Zatem każdy występ z jego akompaniamentem to dla wokalisty duże przeżycie. Kiedyś dawałam regularne recitale w Piwnicy pod Baranami, podczas których Zygmunt towarzyszył mi w wybranych swoich utworach. A właściwie powinnam powiedzieć - w swoich nowych kompozycjach, bo, bywało, że nie tylko zmieniał tonację, ale i całą melodię, a także rytm. A jaki był przy tym zachwycony, wsłuchany w siebie... Widać czuł, że tworzy nowy utwór, bo tamtego być może już nie pamiętał albo go trochę znudził... Można sobie wyobrazić, jak się czułam, mając tak kreatywnego pianistę. Wyciągałam z tego wniosek, że Zygmunt, jak może i każdy geniusz, ma słabą pamięć muzyczną i dlatego jest taki twórczy. To z kolei pozwala mi mieć nadzieję, że jeszcze nie raz będę miała sposobność śpiewać nowe piosenki tego arcykompozytora. Z całego serca życzę mu dalszego rozwoju...

MAŁGORZATA SZUMOWSKA, reżyserka filmowa:

- Pana Zygmunta znałam od dziecka przez moich rodziców, pamiętam go oczywiście z Piwnicy pod Baranami. Gdy kręciłam swój debiutancki film "Szczęśliwy człowiek", zamarzyłam sobie, żeby to on napisał muzykę. Pamiętam jak, nieco wystraszona, umówiłam się z panem Zygmuntem na spotkanie w jego mieszkaniu. Okazało się, że moje obawy szybko się rozwiały, pan Konieczny okazał się przemiłym człowiekiem.

Naszej współpracy nigdy nie zapomnę. Choć dzieli nas duża różnica wieku, rozmawialiśmy, jakbyśmy byli rówieśnikami. Pan Zygmunt najpierw słuchał moich uwag - mówiłam językiem laika, chcę utwór szybki, wolny, smutny, a potem on błyskawicznie coś improwizował - podśpiewywał, grał. Pamiętam, że główny, charakterystyczny motyw filmu wykluł się bardzo szybko.

Nie chciałam do mojego filmu muzyki ckliwej, typowo filmowej, pragnęłam, by była w kontrze do tego, co dzieje się na ekranie. Ten pomysł bardzo panu Zygmuntowi się spodobał. Napisał muzykę tak piękną, iż zachwycano się nią na całym świecie, na rozmaitych festiwalach filmowych, które odwiedził "Szczęśliwy człowiek". Pytano mnie nawet, czy muzyka ukazała się na płycie i czy można ją gdzieś kupić...

JACEK TOMASIK, choreograf:

- Z Zygmuntem pracowałem wielokrotnie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas realizacji "Snu nocy letniej" w reżyserii Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze. Pracowało nam się znakomicie, ale zdarzyła się rzecz rzadka u Jubilata. Otóż niemal cała muzyka była już gotowa, z wyjątkiem jednej sceny. Czekałem, bo chciałem ustawiać ruch. Zygmunt wpadł z nagraniem na jedną z prób generalnych o północy. I tym sposobem, prawie do rana, pracowaliśmy nad choreografią. A to był dość duży numer muzyczny. Potem spotkaliśmy się m.in. przy "Biesach", "Wyzwoleniu", "Klątwie" i "Nocy listopadowej". Bardzo lubię muzykę Zygmunta, więc nigdy nie miałem problemów przy ustawianiu ruchu do niej. Frazowanie, akcenty muzyczne - on to wszystko bardzo precyzyjnie rozpisuje, stąd też rozliczanie się choreografa z ilości taktów jest proste. Zawsze wie, czego chce, jest absolutnie bezkonfliktowy, ma niesamowitą wiedzę muzyczną i tak potrafi ją przekazać aktorowi, że ten wszystko jest w stanie wyśpiewać. Z Zygmuntem pracuje się zawsze na wysokich obrotach, ale w białych rękawiczkach, elegancko. Zygmunt to chodzący urok i wdzięk osobisty.

ELŻBIETA TOWARNICKA, śpiewaczka:

- Jest bardzo miłym, uczynnym i towarzyskim człowiekiem. Na różnych uroczystościach, np. na opłatku w Piwnicy pod Baranami potrafi godzinami grać na pianinie, wykonując różne piosenki według życzeń zgromadzonych. Czasem nawet gra do białego rana i wcale nie sprawia mu to przykrości.

Nagrywałam jego ścieżkę dźwiękową do filmu "Kartka z podróży". I może dlatego ta muzyka utkwiła mi tak mocno w pamięci, gdyż Zygmunt kazał mi śpiewać i grać - czego musiałam się dopiero uczyć - na grzebieniu. Była to wokaliza przez grzebień. Dla mnie, jak się okazało niezwykłe i trudne doświadczenie.

Uważam Zygmunta Koniecznego za kompozytora klasycznego, mimo że dla wielu słuchaczy jest twórcą piosenek. Według mnie jednak Zygmunt Konieczny wprowadził piosenkę na estradę filharmoniczną, nadając jej wielką rangę. Poza tym jego muzyka filmowa czy teatralna rządzi się takimi samymi prawami jak muzyka klasyczna. Jego wielką zaletą kompozytorską, świadczącą o zdolnościach, jest fakt, że jego utwory są rozpoznawalne. Już po paru taktach można powiedzieć, że to brzmi muzyka Zygmunta Koniecznego.

JOANNA WNUK-NAZAROWA, dyrektor Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia:

- Zygmunt jest skromny, nie dąży do zaszczytów, władzy i pieniędzy, lecz zna swoją wartość. Jest bardzo wymagający dla siebie i innych, a w sprawach artystycznych bezkompromisowy.

Jest wybitnym twórcą muzyki, którą należy oceniać w kategorii klasycznej. Jego twórczość jest bardzo spójna. Od początku szedł własną ścieżką. Na Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie studiował, jego kompozycje były niezrozumiałe. Wtedy królowała awangarda, a on tworzył we własnym języku kompozytorskim, którego podstawą były skale modalne, na których opierała się muzyka europejska w średniowieczu i renesansie.

Zygmunt stworzył swój styl kompozytorski, w którym nie widać wpływów innych. Jego muzyka jest niepowtarzalna, a wszelkie jej naśladownictwa, mniej lub bardziej udane, stają się kiczem. Twórczość Zygmunta Koniecznego wywarła wpływ na innych kompozytorów, zwłaszcza "piwnicznych" - np. Zbigniew Preisner we wczesnym okresie był pod mocnym wpływem Zygmunta Koniecznego.

Cechą charakterystyczną stylu Zygmunta Koniecznego jest fascynująca organizacja czasu w muzyce. Słynne są jego pauzy generalne, będące milczeniem, w których czas się zatrzymuje - jak w piosence "Przychodzimy odchodzimy". W twórczości Zygmunta widać, że dobrze posiadł tajemnice teatru i przeszczepił je na grunt muzyki klasycznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji