Artykuły

Nie dla mnie robótki na drutach

- Popularność, która teraz przyszła, chwilami jest męcząca, zwłaszcza gdy staje się nachalna. Przynosi mi jednak także bardzo miłe chwile. Zdarzają się spotkania z widzami, na których przybyli okazują mi wiele sympatii. To uskrzydla, bo akceptacja widzów jest dla aktora zawsze najważniejsza - mówi warszawska aktorka TERESA LIPOWSKA.

Małgorzata Piwowar: Kiedy umawiałyśmy się na rozmowę, powiedziała pani: "tylko nie rozmawiajmy o "M - jak miłość"". Dlaczego?

Teresa Lipowska: Hmm, bo jestem już nieco znużona pytaniami, na ile jestem podobna do Barbary Mostowiakowej, czym się różnimy, jaki jest naprawdę mój serialowy mąż Lucjan... Mogę długo wymieniać pytania, które stale są mi zadawane. Oczywiście, jestem bardzo przywiązana do pracy w "M - jak miłość", choć to już szósty rok. Zżyłam się z ekipą, z którą pracuję. Na plan jeżdżę z przyjemnością, zwłaszcza gdy mam okazję pokazać moją postać z nowej strony, choć trochę nieznanej widzom. Bo trzeba pamiętać, że Barbara skupiona jest przede wszystkim na kuchni, sprzątaniu, mężu. Właśnie uczę się sceny, w której spełniam zachcianki kulinarne wnuczka: "Łukaszek chciał szarlotkę, to mu obiorę jabłuszka". Ale od czasu do czasu zdarzają się i fajne wątki. Na przykład turnieju szachowego w nieemitowanych jeszcze odcinkach. Teraz, co zrozumiałe, serial szuka nowych postaci, historii i trochę nas starszych odsuwa. Ale pytania o Basię Mostowiakową nie ustają...

Może dlatego, że w dzisiejszych czasach istnieje deficyt ciepłych ludzi, kobiet, które potrafią być kapłankami domowego ogniska.

- Być może. Zdaję sobie sprawę, że po prostu trafiłam na lubiany, zaakceptowany przez widzów serial. I chociaż wcześniej zagrałam w 70. filmach, a w przyszłym roku będę obchodziła 50-lecie pracy aktorskiej, przez te wszystkie lata nie udzieliłam tylu wywiadów, co teraz. Wydaje mi się jednak, że wszystko już o tej postaci powiedziałam i to dziennikarzom ze wszystkich możliwych gazet.

Czy odczuwa pani z tego powodu gorycz?

- Owszem, bo wcześniej zagrałam wiele ról teatralnych, którymi mogłam się naprawdę pochwalić, i nie zostało to w ogóle zauważone. Dziennikarze nie prosili o rozmowy, a widzowie o spotkania. Najwyżej recenzenci chwalili. A przecież grałam w dramatach Brechta - "Kaukaskim kredowym kole", "Operze za trzy grosze"... To były role, o których mogłabym powiedzieć coś ciekawego, podzielić się przemyśleniami o zmaganiach z kreowanymi postaciami, ale nikogo to wtedy nie interesowało. Popularność, która teraz przyszła, chwilami jest męcząca, zwłaszcza gdy staje się nachalna. Przynosi mi jednak także bardzo miłe chwile. Zdarzają się spotkania z widzami, na których przybyli okazują mi wiele sympatii. To uskrzydla, bo akceptacja widzów jest dla aktora zawsze najważniejsza. Gdyby jednak Basia Mostowiakowa była wredną teściową, znowu pies z kulawą nogą nie zapraszałby mnie na spotkania ani nikt by się do mnie nie uśmiechał.

Przecież już grała pani wredną teściową...

- Tak i dlatego wiem, jakie są tego skutki. Dostawałam listy: "jak mogła pani przyjąć taką rolę?!". Aczkolwiek wyrazy uznania też były - że spadłam z 10. piętra.

Wygląda na to, że potrzebujemy jeszcze bardziej niż kiedyś pozytywnych bohaterów.

- Dlatego, że dziś świat jest taki bezlitosny. Zintegrowane, wspólnie żyjące rodziny są prawdziwą rzadkością. Każdy żyje osobno i czubek własnego nosa wydaje mu się najważniejszy. Znam matki, które prawie nie znają swoich dorastających dzieci, nie wiedzą, jakie zdają egzaminy ani co ważnego dzieje się w ich życiu. Nie mogę sobie wyobrazić takiej sytuacji i to mnie z pewnością łączy z Barbarą Mostowiakową. Może jest i za bardzo wścibska, ale rozumiem doskonale, że jako matka chce coś wiedzieć o każdym dziecku i każdemu pomóc. Ja w stosunku do moich dzieci, czyli synowej i syna - jestem podobna. Wiem, że ich pokolenie inaczej myśli niż moje i nie zawsze ich rozumiem, ale interesuję się nimi. Rodzice powinni jak najwięcej wiedzieć o swoich dzieciach, żeby móc ich odpowiednio wspierać.

Czy można narzucać dzieciom, co mają wżyciu robić?

- Narzucać może nie, ale delikatnie radzić. Rodzice mają jednak życiowe doświadczenie i czasem wiedzą, co dla ich dziecka jest dobre.

Pani syn nie miał jednak przekonania do edukacji muzycznej, którą mu pani zafundowała...

- Ja też musiałam skończyć średnią szkołę muzyczną, bo tylko pod tym warunkiem rodzice zgodzili się, bym zdawała do szkoły teatralnej. Chcieli, żebym miała praktyczny zawód. Marcin, mój syn, był przedszkolakiem, gdy okazało się, że jest niezwykle muzykalny. Nie bardzo chciało mu się siedzieć przy pianinie i ćwiczyć - i to było dla mnie zrozumiałe. Zadaniem rodziców jest jednak zachęcać i pilnować, by dziecko ćwiczyło. To wszystko wzbogaca, procentuje w przyszłości. Po pewnym czasie, kiedy się zorientowałam, że powtarzanie gam i pasaży jest dla Marcina bardzo nudne - odpuściłam. Coś jednak z tamtych czasów zostało mu do dziś. Kiedy jest mu smutno, gra na pianinie. A w Wigilię mamy radość ze wspólnego muzykowania. Teraz mój wnuczek, dwuipółletni Szymek, też próbuje uderzać w klawisze...

Czy młodzi aktorzy, których spotyka pani na planie, oczekują pokierowania?

- Między moim a ich pokoleniem jest kolosalna różnica. Gdy byliśmy w ich wieku, granie w filmie było dla nas rzadkością, bo powstawało mało filmów, seriali. To było wielkie święto i to wcale nie finansowe, bo teraz o wiele więcej się zarabia niż kiedyś. Stanąć jednak u boku Łomnickiego czy po prostu doświadczonego, dojrzałego aktora, było wielkim zobowiązaniem. Nikt nie ośmieliłby się przyjść, nie nauczywszy się tekstu, albo spóźnić. Teraz takie wpadki są dość częste. I łatwo znajduje się na nie wytłumaczenie nieprawdopodobnie szybkim tempem życia. Nikogo nie dziwi, że aktor jednego dnia kończy reklamę, ma próbę w teatrze, nagranie w radiu, na przykład. Dawniej tak nie bywało, bo nie było takich możliwości. Gdyby były, może zachowywalibyśmy się tak samo?

A czy młodzi mają dziś dość pokory?

- Nie wszyscy. Zazwyczaj im bardziej są amatorami, im mniej umieją, tym bardziej wierzą, że wszystko potrafią. Ale wśród moich serialowych dzieci wszyscy są w porządku. Tyle że oni są starsi, coś już zagrali w teatrze, a teatr daje i pokorę, i kondycję, i trening. Z zupełnie młodymi bardzo rzadko spotykam się na planie. Głównie oglądam ich w "Tańcu z gwiazdami" albo w kolorowych pismach.

Moda na aktora szkodzi mu, czy pomaga?

- Bardzo szkodzi, bo szybko zaczyna się "opatrywać". Poza tym w takiej sytuacji bardzo łatwo wpaść w zaklęty krąg grania podobnych postaci.

A pani nigdy nic takiego się nie przydarzyło?

- Nie. W moim przypadku prawo serii nie działało, no może poza dubbingowaniem disneyowskich bohaterów.

Mówi pani, jakby wciąż miała głód ról...

- Zawsze bardzo lubiłam swój zawód i byłam pazerna na pracę. Swojego czasu, kiedy wywieszano obsadę w teatrze i nie widziałam swojego nazwiska, byłam załamana. Lubię mieć dużo do roboty, męczy mnie siedzenie, muszę być stale w ruchu, działać. Nie dla mnie robótki na drutach albo wyszywanie na tamborku. Ostatnio marzyłam, żeby zatańczyć flamenco. I zrobiłam to. Uwielbiam taniec, zachwyca mnie południowy hiszpański temperament, żywioł, to dla mnie coś cudownego. Jak włożyłam kostium, piękną bluzkę, dodało mi to skrzydeł...

Ale zdarzały się w wywiadach i słowa goryczy, kiedy wspominała pani, że wolałaby zostać na przykład lekarzem...

- Jak tak długo uprawia się jakiś zawód, oprócz chwil dobrych pojawiają się także i te gorsze - chwile zwątpienia. Jeśli chodzi o satysfakcję, bywało różnie, ale jestem dumna, że zawsze miałam etat i pracę. Co do lekarzy, miałam ich wielu w rodzinnym otoczeniu i wiedziałam, że każdego dnia mogą coś dobrego zrobić. A aktor może i trzy miesiące pauzować, kiedy jest nieobsadzany, chociaż na etacie...

Który okres zawodowy najmilej pani wspomina?

- Kiedy przyjechałam do Warszawy i zaczęłam pracować w Teatrze Ludowym na Szwedzkiej. Grałam wtedy bardzo dużo - od Balladyny do Tytanii, od kapusty w bajeczce dla dzieci po Donnę Giovannę, od dużo starszej ode mnie Krystyny w "Pannie Julii" Strindberga do szewcówny z pięknym warkoczem. Śpiewałam wodewile... Miałam tam ogromnie dużo możliwości grania najrozmaitszych ról, próbowania różnorodnego repertuaru. To było naprawdę wyjątkowe i nie mogłoby się zdarzyć w innym teatrze. Dojazd do teatru zajmował mi półtorej godziny, nieraz w ogóle nie wracałam po próbie do domu, ale to było moje życie. Prawdziwe, piękne życie. Byłam potrzebna w teatrze i w domu. Otoczona przyjaźnią i miłością. Byłam młoda i pewnie dlatego są to najmilsze wspomnienia.

Jak spędzi pani tegoroczne święta Bożego Narodzenia?

- Wigilię spędzam zawsze u boku najbliższej rodziny - teraz syna, synowej, wnuczka i rodziny synowej, bo tak się wspaniale składa, że jesteśmy w wielkiej przyjaźni. Przy wspólnym stole zasiądzie kilkanaście osób. Damy sobie prezenty, choćby najdrobniejsze, ale z serca, które ucieszą obdarowanych. To będą pierwsze święta bez mojego męża, Tomasza Zaliwskiego, ale myślę, że w serdecznym otoczeniu, a przede wszystkim dzięki obecności wnusia, który nie pozwoli mi się smucić, wszystko będzie dobrze. A Tomek będzie obok mnie na zdjęciu, które zrobiliśmy sobie w ubiegłym roku, dzieląc się opłatkiem. Tak jak moi rodzice na podobnej fotografii, która utrwaliła ich w podobnej sytuacji 50 lat temu.

***

Teresa Lipowska w tym tygodniu w dokumencie "T jak Teresa Lipowska" (TVP 2, sobota, 21.50), w programach "Duże dzieci" (TVP Polonia, piątek, 22.30) i "Mój pierwszy raz" (TVP 2, wtorek, 19.00), w serialu "M jak miłość" (TVP 2, sobota 7.10, niedziela 7.30, 20.00, poniedziałek 20.05, wtorek 7.35, środa 16.15, 20.05, czwartek, 16.15; TVP Polonia, sobota, 18.25, 0.30, niedziela, 7.25, 18.15, 23.05, poniedziałek, 7.15, 18.15, 0.15, wtorek 7.30, 18.15, 0.15, środa 8.30) oraz w filmach "Sara" (TV 4, niedziela 0.50, wtorek 20.50) i "Marynia" (Kino Polska, niedziela 12.15)

***

Teresa Lipowska

Popularność przyniosło aktorce kino, zwłaszcza zaś rola plutonowej Danki w "Rzeczpospolitej babskiej" Hieronima Przybyła i Bigelowej w "Rodzinie Połanieckich". W "Tacie" Macieja Ślesickiego zagrała okrutną teściową. Teresa Lipowska dzieciństwo miała pogodne i ciepłe, mimo wydarzeń wojennych, które zmusiły ją do wyjazdu z rodzinnej Warszawy do Łodzi. Skończyła średnią szkołę muzyczną w klasie fortepianu, ale marzyła, że zostanie lekarzem. W filmie zadebiutowała jeszcze w szkole średniej, w 1950 roku, jako junaczka SP w "Pierwszym starcie" Leonarda Buczkowskiego. Łódzką PWST ukończyła w 1957 r., jako zaledwie 20-latka. Zaraz po studiach przyjechała do Warszawy - jak wspomina - ze względów sercowych, bo tu mieszkał jej ukochany. Ma w dorobku wiele różnorodnych ról teatralnych, m.in. Celii Peachumowej w "Operze za trzy grosze", Zosi w "Bezimiennym dziele", Kasi w "Igraszkach z diabłem", tytułową rolę w "Balladynie". Przez kilka lat występowała w kabarecie Dudek. Pracowała z wybitnymi reżyserami, m.in. z Lidią Zamkow, Adamem Hanuszkiewiczem, Laco Adamikiem, ale twierdzi, że najbardziej lubiła pracować z Jerzym Antczakiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji