Artykuły

Łódź. Pogrzeb Leona Niemczyka

Dziś (6 grudnia) pożegnamy Leona Niemczyka wybitnego polskiego aktora. Pogrzeb zacznie się o godz. 14.30 na Starym Cmentarzu przy ul. Ogrodowej w Łodzi

Wielki aktor zmarł 29 listopada w wieku 83 lat. Na jego życzenie podczas ceremonii żałobnej ma zabrzmieć Frank Sinatra.

Leona Niemczyka pamiętamy głównie z ról filmowych, ale jako aktor zaczynał w Teatrze Ziemi Pomorskiej w Bydgoszczy. Archiwa donoszą, że zadebiutował w październiku 1949 r. jako Goniec w "Mazepie" Juliusza Słowackiego. Potem grał w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, aż wreszcie w 1953 r. przyjechał do Łodzi, do Teatru Powszechnego. Pierwszy raz przed łódzką publicznością wystąpił w "Lesie" Aleksandra Ostrowskiego, 30 kwietnia 1954 r. Krytyka od razu go zauważyła: Zbigniew Chyliński w "Głosie Robotniczym" pisał: "Dzięki Jadwidze Chojnackiej [dyrektor sceny - przyp. red.] udatnie debiutuje na scenie Teatru Powszechnego jej najbliższy partner, młody Leon Niemczyk. Jego Aleksy jest w miarę naiwny, tępy, głupi i bezczelny. Wszystkie cechy Aleksego ukazuje Niemczyk z umiarem, bynajmniej nie kosztem obniżania uroków kochanka".

Czy Niemczyk lubił teatr? - Kochał. - mówi bez wahania Janusz Kubicki, aktor Powszechnego. - Ale mawiał: "Jak zadzwonią z filmu, to przepraszam i idę do pracy na plan" - przypomina sobie. Mirosław Henke dodaje: - Nie lubił prób stolikowych, uważał je za stratę czasu.

Z filmu mogli zatelefonować na "plotkarnię", do pomieszczenia, w którym aktorzy czekają przed wejściem na scenę i obmyślają figle. W tych przodował Niemczyk; miał ogromne poczucie humoru, w dobrym guście i dar błyskawicznej reakcji. Opowiada Kubicki: - Leon przywiózł sobie z Zachodu takie "męskie śpioszki", kalesony i koszulę w jednym, z odpinaną klapą w kroku. Na widok dwóch koleżanek zerwał ze stolika serwetę i krył się za nią jak na arenie torreador za muletą. W Mickiewiczowskich "Dziadach" grał nieduże role, więc w trakcie spektaklu miał trochę wolnego. Zbliżały się święta. Jeden z kolegów przyniósł zająca, którego wywiesił na mróz za okno garderoby, żeby kruszał. Leon zadał sobie trud, żeby w czasie przedstawienia znaleźć magazynierkę, uprosił od niej klucze i podmienić zdobycz na atrapę. Po spektaklu kolega wyciągnął zza okna pięciodekowego sztucznego zająca... i od razu wiedział, że to sprawka Leona. Inny zaś kolega lubił polityczne dywagacje. Leon podczas zdjęć w Austrii napisał do niego cały list chińskimi znakami i dołączył do niego "czerwoną książeczkę" Mao. W końcu dostrzegł, że list wysłano z Austrii. Wiadomo - Leon...

Ostatnią postacią sceniczną Niemczyka był Porucznik Lukasz w "Szwejku" wg powieści Jaroslawa Haska. Ale na premierze w lutym 1976 r. i jego, i pozostałych kolegów przyćmił Roman Kłosowski w roli tytułowej. Niemczyk jeszcze trzy lata "dogrywał" przedstawienia, aż w 1979 r. definitywnie zerwał ze sceną, z wygodą comiesięcznej pensji z etatu. - Byłem chyba pierwszym, który odszedł z teatru na własne życzenie - wspominał po latach dla "Gazety". - Miałem propozycje filmowe na trzy lata. Uznałem, że nie będę mógł pogodzić codziennych prób w teatrze z pracą na planie filmowym, więc by się nie użerać z dyrekcją i kolegami, zostawiłem scenę dla kamery. Ale też po 1989 roku miałem miękkie lądowanie, bo już w czasach komuny byłem w kapitalizmie. Jak nie zarobiłem, nie miałem.

Na łódzkiej scenie zagrał 35 ról. Większych - jak Kalikst w "Celestynie" Fernando de Rojasa czy Robin Hood - było mało. Scenę powoli wypierał film. Już w sierpniu 1956 r. Niemczyk podczas tournée z zespołem Powszechnego opowiadał dziennikarzom "Ekspressu Poznańskiego" głównie o pracy przed kamerą: "Gram w teatrze łódzkim trzy lata. W tym czasie "nakręciłem" też kilka filmów. Moją specjalność stanowią tzw. role "mocne" - najczęściej odtwarzam postacie negatywne. Tak, wszystkie zdjęcia w "Sprawie pilota Maresza" były jak najautentyczniejsze, osiem razy wyskakiwałem z biegnącego samolotu, cztery razy nakręcaliśmy scenę spoliczkowania mnie przez Maresza. Gliński grał Maresza... z dużym temperamentem".

Na ekranie Leon Niemczyk debiutował w 1953 r. w "Celulozie" Jerzego Kawalerowicza. Pięć lat później miał już na koncie jedną z najważniejszych ról: Dziewiątkę z "Bazy ludzi umarłych" Czesława Petelskiego. Tam jako "były lekarz i morderca jest postacią najgłębszą i najbardziej przejmującą. Jego gorycz i cynizm są maską - ginie w połowie filmu, kierując w przepaść swoja ciężarówkę, w której przestały działać hamulce i klakson, bo inaczej dwudziestotonowy ładunek zmiażdżyłby maszerujących drogą żołnierzy" pisze po latach w "Kinie" Wanda Wertenstein. Rok później gra w "Pociągu" Kawalerowicza lekarza, który nie może sobie poradzić ze śmiercią nastoletniej pacjentki - samobójczyni - na stole operacyjnym. To kreacja przez wielu uważana za najwspanialszą w dorobku wielkiego aktora.

W 1961 r. Roman Polański kręci "Nóż w wodzie", w którym Niemczyk jest Andrzejem. - To były bardzo ciężkie zdjęcia. Liczyło się wszystko: odpowiednia wysokość fali, położenie słońca, siła wiatru - te elementy musiały być ze sobą synchronizowane. Trzeba było nawet specjalnie płoszyć ptaki, żeby nie zakłócały spokoju. Liczyliśmy się tylko my - trójka aktorów i woda. Wtedy trzeba było wszystko robić "na żywca" - bez udziału techniki, jak teraz. Żeby móc prowadzić jacht w filmie, musiałem zdobyć m.in. patent żeglarski - wspominał aktor dla "Gazety".

Dla "Cinema" podsumowywał: "Grałem w filmach wybitnych reżyserów, które były wtedy niedocenione. Miałem szczęście do dobrych scenariuszy i reżyserów, ale filmy miały pecha wtedy, gdy powstawały. "Baza ludzi umarłych" odrzucona, bo scenariusz napisał Marek Hłasko. "Nóż w wodzie", dziś kultowy, został stłamszony przez Gomułkę. A "Pociąg?", "Rękopis znaleziony w Saragossie"? Cóż, jestem tylko jednym z trybików w machinie filmowej, która zdawała się na mądre rady znakomitych reżyserów, takich jak na przykład Ford, Petelski, Has".

Leona Niemczyka publiczność zapamięta także z niezliczonej ilości ról drugoplanowych i zapadających w pamięć epizodów. "Krzyżacy" Aleksandra Forda, "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa, "Eroika" Andrzeja Munka, a ostatnio "INLAND EMPIRE" Davida Lyncha. Każdy z widzów ma swoją ulubioną kreację Leona Niemczyka. - Dla mnie każda rola była ważna i od każdego reżysera czegoś się nauczyłem. Może najwięcej dotychczas od Kawalerowicza. Kiedyś - jako mniej doświadczony aktor - stworzyłem swoją własną praktykę "utrwalania zadań". Dam przykład: gdy miałem przed kamerą zapalić papierosa, starałem się przygotować go sobie wcześniej, żeby zdążyć, żeby nie być zaskoczonym. I właśnie Kawalerowicz zwrócił mi uwagę na nieskuteczność tej praktyki. Aktor winien zawsze utrudniać sobie zadanie, by uzyskać tym większą naturalność gry - mówił dla "Filmu" jeszcze w 1962 roku. Niemczyk często występował w rolach twardych, brutalnych mężczyzn. - To reżyserzy widzą mnie w takich rolach, a ja tylko staram się nadać im możliwie najlepszy - na jaki mnie stać - wyraz. Gram twardych, silnych ludzi - może taki jestem? - tłumaczył Elżbiecie Smoleń-Wasilewskiej w tym samym wywiadzie.

Widzowie telewizyjnych seriali mogli go oglądać w "Na dobre i na złe", "Złotopolskich", "Pierwszej miłości", "Miodowych latach", "Świecie według Kiepskich", "Ranczu". W ubiegłym roku zagrał ostatnią główną rolę - w "Po sezonie" w reżyserii Janusza Majewskiego. A miały być kolejne. Marek Żydowicz, znany głównie jako szef festiwalu Camerimage, ale też twórca filmu "Owoce miłości", napisał scenariusz opowiadający o dalszych losach bohaterów "Noża w wodzie". - Poprawialiśmy go wspólnie z Leonem. Nie przekreślam, że kiedyś wrócę do tego pomysłu, ale ze względu na to, że pan Leon odszedł, pomysł zszedł na bardzo daleki plan.

Ukoronowaniem kariery Leona Niemczyka miała być rola w "Lili" Jacka Bławuta, o której sam aktor mówił, że jest piękna. Film miał się rozgrywać w domu starego aktora, do którego przyjeżdżają w gościnę aktorzy z teatru z Weimaru. Rozpoczynają się przygotowania do wystawienia "Fausta". - "Lili" miała być filmem bardzo radosnym, pełnym ciepła i humoru, bo jego tematem jest przede wszystkim miłość, choć nieuchronność śmierci się nad nim unosi. Pochodząca z dzieła Goethego fraza "trwaj chwilo, jakże jesteś piękna" byłaby swoistym mottem tego filmu - mówi Jacek Blawut. - Leon powiedział, że nie umrze, dopóki nie zagra w tym filmie. Dlatego zrobię ten film. Dla Leona - obiecuje reżyser.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji