Artykuły

Miejsca żalu

Godot jest słowem. Słowem z arystokratycznego plemienia brzmień, co ich doskonale nic nie poprzedza - żadna rzecz milkliwa, żadne milczące stworzenia, choćby najlichsze, żaden stan, nastrój, gest, barwa, kształt. Nic. Nawet cienia twarzy brak. Przed słowem Godot nie było starca z siwą brodą ani losu w coś wcielonego, ani nadziei okutanej sensualnym kształtem. Godot jest tylko słowem, doskonale samotnym słowem opowieści "Czekając na Godota".

Co bez tej samotności? Co się dzieje, gdy komuś przychodzi chętka scenicznego ucieleśnienia słowa Godot - narysowania ciała i twarzy pana Godota, wmówienia światu, że przed słowem był jest ktoś? Zaczyna się dziecinada. Znika sekret nieomylnej opowieści Samuela Becketta. W teatralnej sztuce pióra Sylviane Dupuis "Drugi upadek albo Godot, akt III" nie dość, że jest pan Godot, to jest on... panią Godot - najpierw aktorką sterczącą z tyłu sceny i coś po francusku gadającą, a później łudząco przypominającą aktorkę - lalką, której w kluczowym momencie tekturowy łeb odpada.

Owszem, bywają dziecinady przyjemne dla ucha i oka. Jak "Drugi upadek...", co go student Jacek Jabrzyk w szkole teatralnej wyreżyserował. Panią Godot jest Agnieszka Schimscheiner, która też przy okazji - zupełnie niepojęte, po co mianowicie - nagle zaczyna recytować fragment "Partii Monologu" Becketta, na domiar postmodernizmu - taplając się w wannie pełnej piany, wannie przy użyciu liny ciągniętej przez jednego z dwóch Chłopców.

Tak, dwóch. Ten, który u Becketta jest jeden, ten piękny, przerażający mag słowa, którego nic nie poprzedza, mag nawiedzający Estragona i Vladimira, by powiedzieć im, że Godot przyjdzie jutro - podwoił się. Przy czym nie wiem, czy to koncept Jabrzyka, czy Dupuis, nie wiem, bo dzieła Dupuis nie czytałem i raczej już nie przeczytam. Zresztą - obojętne, w czyjej głowie zrodzili się Chłopcy deblowi i cyrkowo barwni. Pierwszego gra student Krzysztof Piątkowski, drugiego - student Michał Czyż.

Obojętne, gdzie się podwoili, grunt, że jest ich tylko dwóch. Trzeba twórców pochwalić za umiar. Przypomnę - wszystko tutaj pachnie postmodernizmem, zatem gdyby Chłopców było dwudziestu sześciu - nie mielibyśmy prawa protestować. Jest ich ledwie dwóch, za to Lucky'ego - fatalnego sługi Pozza - nie ma w ogóle, nikt więc go nie gra, choć, Bogiem a prawdą, nie rozumiem, dlaczego nie. To by mogło być jakieś rozszerzenie możliwości postmodernistycznych. Nieprawdaż? Oto na scenie aktor grający rolę, której nie ma... Zostawmy to jednak. Kto jeszcze jest?

Jeszcze profesorowie. Edward Dobrzański jako ślepy Pozzo i Krystian Lupa jako głos z offu, czyli w na wylot znanej mu roli teatralnego proroka. Oni oraz dwóch bohaterów kluczowych. Vladimir - Jerzy Trela. Estragon - Jerzy Stuhr.

W programie przeczytałem, iż "Drugi upadek...": "to kontynuacja "Czekając na Godota", ale jednocześnie próba postmodernistycznej dekonstrukcji świata beckettowskiego i ujęcia go w ramy teatru". Dalej: "Didi i Gogo przez czterdzieści lat czekają na Godota, niech więc wreszcie się doczekają". A po co to wszystko? Ano, by pokazać "domenę naszych czasów" - że mianowicie samo "czekanie na..." współczesnemu człowiekowi już podobno nie wystarcza, w związku z czym "Czekając na Godota" zmienia się na "Czekając po Godocie, to znaczy - "Czekając po tekturowej lali". Czy tak?

Jak u Dupuis powiada Vladimir: "naszą rolą było posiadanie nadziei. Czekanie na przyjście Godota i posiadanie nadziei. A teraz ta rola nie ma już sensu". W tym miejscu aż nie uchodzi nie zażartować i nie jęknąć, że tak właśnie jest na tym łez padole: zobaczyć Agnieszkę Schimscheiner jako panią Godot - i utracić wszelką nadzieję! Oto życie człowieka na globie postmodernistycznym.

Nie bez kozery dowcipkuję. Powtarzam - wynikająca z kompletnego niezrozumienia "Czekając na Godota" dramaturgiczna dziecinada Dupuis, w wydaniu Jabrzyka, kolegów Jabrzyka i profesorów Jabrzyka, nawet miła jest, głównie zaś - właśnie żartowna. Jako że wszystko jest tutaj naznaczone dekonstrukcjonistyczną rozpierduchą, klasyczne postmodernistyczne rozplenienie sensu zaś miejscami ociera się o bezsens studzienny - spokojnie można zająć się gagami.

Dużo ich. Gagi sytuacyjne i słowne. Gagi wymrukiwane przez Lupę. Dobrzański strzela do siebie, pada martwy, po czym się podnosi, zbiera manatki - i wychodzi. Urocze fikołki Chłopców. Baba w zmotoryzowanej wannie. Bibułowe kwiaty, co z podłogi wyrastają. Sztuczne ognie syczące na łbie tekturowej lali. Odwieczny gag twarzy Stuhra - wiejski głuptak duma nad istotą świata. Odwieczny gag twarzy Treli - wiekowy głaz na krawędzi istoty świata. Trochę śmiechu, odrobina kabareciku, igraszki czasem bardziej towarzyskie niźli teatralne. I dwie, trzy sceny, które każą żałować...

Dwa, trzy razy Trela i Stuhr zamierają w ciszy ogromnej, na pniu powalonego drzewa, z boku sceny doskonale pustej. Jeszcze nie mają słów, już nie mają słów. Jakaś potwornie gęsta gorycz otula ich. I właśnie wtedy przychodzi żal, że grają akurat "Drugi upadek...". Po co kreować gorsze, miast kreować lepsze? Czemu Dupuis, a nie sam Beckett? Dlaczego postmodernistyczne gulgoty? Dlaczego nie chcą albo nie mogą odegrać stareńkiej, doskonałej opowieści o ludzkiej bezradności pod samotnym, wysokim słowem Godot?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji