Artykuły

Statyści w teatrze historii

Jeszcze niedawno wydawało się, że polsko-niemieckie rachunki krzywd zostały zamknięte i że spory w tym udział mają twórcy z obu stron Odry. Kontrowersje wokół spektaklu "Transfer" [na zdjęciu] w reżyserii Jana Klaty, traktującego o wysiedleniach Polaków i Niemców pokazują, że jest inaczej - piszą Piotr Bratkowski i Paweł Sztarbowski w tygodniku Newsweek Polska.

W 1949 roku Leon Kruczkowski napisał sztukę teatralną opowiadającą o dylematach i postawach Niemców podczas II wojny światowej. Dramat Kruczkowskiego różnicował je i niuansował, zrywając tym samym z powszechnym w tuż powojennej Polsce stereotypem, wedle którego "Niemiec" (a właściwie "niemiec", bo słowo to ostentacyjnie pisano wówczas małą literą) znaczyło "hitlerowski zbrodniarz". I choć niektórzy do dziś dopatrują się w tym zabiegu pisarza związanego z komunistyczną władzą elementu propagandy, mającej przygotować Polaków na utworzenie wasalnej wobec sowieckiego imperium (a więc dobrej) NRD, nakazano zmienić tytuł sztuki. Ten pierwotny bowiem - "Niemcy są ludźmi" - zdawał się zbyt prowokacyjny wobec społeczeństwa, które dopiero co wyszło z okupacyjnej gehenny i w większości myślało odwrotnie niż Kruczkowski. Ostatecznie pozostali "Niemcy", do dziś zresztą lektura szkolna. Po ponad pół wieku dzieje polskiego teatru poniekąd zatoczyły koło. Gdy znany reżyser Jan Klata zaczął przygotowywać we wrocławskim Teatrze Współczesnym widowisko "Transfer", niepokoje i protesty pojawiły się, zanim jeszcze kształt i sens całego przedsięwzięcia dotarły do opinii publicznej.

Wystarczyło połączyć kilka faktów. Pierwszy - Klata cieszy się opinią jednego z czołowych prowokatorów polskiego teatru. Drugi - tematyka spektaklu nawiązuje do losów Niemców wysiedlonych po wojnie z przyłączonych do Polski terenów. Trzeci - widowisko ma być pokazywane również w: Berlinie (a więc w domyśle podejrzliwych robione jest pod Niemców).

Zaczęto więc podejrzewać, że przedstawienie wrocławskiego Teatru Współczesnego "Transfer" to koń trojański Powiernictwa Pruskiego i Eriki Steinbach w ich lobbingu - niezwykle w Polsce nagłośnionym przez polityków i media - na rzecz należytego uhonorowania dramatu niemieckich wypędzonych (czy też, jak można czasem przeczytać w naszych gazetach, "tzw. wypędzonych", jakby wygonienie tych ludzi z rodzinnych domów nie było obiektywnym faktem). Prezes powstałego w odpowiedzi na prawdziwe i urojone roszczenia niemieckie Powiernictwa Polskiego, senator PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk, zażądała wglądu w przygotowywany dopiero scenariusz. Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych zaprotestowało przeciwko projektowi Klaty, domagając się, by twórca w większym stopniu uwzględnił tragedie Polaków. Również niemieckie ministerstwo kultury długo wahało się, czy współfinansować przedsięwzięcie, bo obawiało się, że zaogni ono i tak pogarszające się po krótkim okresie sielanki stosunki polsko-niemieckie.

A przecież po premierze "Transferu" (18 listopada) widać jasno, że jeśli abstrahować od doraźnego szumu polityczno-medialnego, związanego z problematyką wypędzeń, prowokacja Klaty jest czysto artystyczna i dotyczy konwencji teatralnych. Reżyser wpuścił na scenę dziesięcioro starych ludzi, prawdziwych uczestników tamtych wydarzeń. Pięcioro z nich to Polacy wysiedleni z ziem zabranych po wojnie przez Sowietów; pozostali są Niemcami wysiedlonymi z ziem przyznanych wówczas Polsce. Opowiadają swoje osobiste, czasem drastyczne, a czasem wzruszające przeżycia.

A gdzie aktorzy? Owszem, też są. Wiesław Cichy (Churchill), Zdzisław Kuźniar (Roosevelt) i Przemysław Bluszcz (Stalin) grają przywódców Wielkiej Trójki, obradujących w Jałcie nad podziałem świata (a więc i losem milionów ludzi, wśród których znalazła się dziesiątka bohaterów spektaklu). Właśnie: grają. I to w groteskowej, przerysowanej konwencji, czyniącej z nich cynicznych, bezdusznych półgłówków. Oni grają, a ofiary ich decyzji są i opowiadają. I może właśnie w tym formalnym zamyśle kryje się najważniejsze - obok samej opowieści o dramacie wypędzonych - przesłanie "Transferu". Przeciwstawienie w ostrym kontraście fałszu polityki i prawdy zwykłego ludzkiego życia. - Moim zadaniem jest opowiadać o losach ludzi. Nie chcę tworzyć nowej historii - mówi Klata.

Czy jednak to w ogóle możliwe, gdy wkracza się na wciąż zaminowany grunt XX-wiecznych polsko-niemieckich dziejów (co pokazują ostre spory, w których historia jest używana do całkiem współczesnych celów politycznych)? Przez wcale nie tak krótką chwilę wydawało się, że tak. Owszem - niechętnie się dziś do tego przyznajemy, że pamiętne orędzie biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r. (ze słynnym: "przebaczamy i prosimy o przebaczenie") było jedną z niewielu w czasach PRL porażek polskiego Kościoła w starciu z komunistycznym państwem. Manipulowane i poddane propagandowemu bombardowaniu, pozostało - przynajmniej w pierwszej chwili - niezrozumiane przez większość Polaków. I nie powstrzymało jednego z nielicznych skutecznych w tamtym czasie zabiegów socjotechnicznych władzy, która strasząc rzekomo wciąż żywym niemieckim zagrożeniem, w pewnym stopniu legitymizowała się wobec społeczeństwa, w większości pamiętającego wojenne okrucieństwa.

Ale jeśli to była porażka Kościoła, to na stosunkowo krótką metę. Zwłaszcza że orędzie biskupów nie było jedyną kroplą, która drążyła skałę. Która z czasem kazała coraz większej części Polaków uwierzyć, że jednak zgodnie z odrzuconym tytułem sztuki Kruczkowskiego "Niemcy są ludźmi". A nawet więcej - że oprócz odwiecznego, polsko-niemieckiego konfliktu istnieje coś takiego jak wspólne dziedzictwo. Dziedzictwo kulturowo-cywilizacyjne, dziedzictwo losów... Przecież wspólne zamieszkiwanie na pogranicznych terenach obu narodów, choć bywało wyniszczające, zarazem wzbogacało duchowo obie strony.

Początkowo impulsy do namysłu nad wspólnym dziedzictwem płynęły przede wszystkim ze strony niemieckiej. Podczas gdy w PRL-owskiej propagandzie ziomkostwa zrzeszające dawnych niemieckich mieszkańców polskich Ziem Odzyskanych miały być awangardą wojowniczego rewanżyzmu, domagającego się rewizji naszych zachodnich granic, Polacy - choć nie bez cenzuralnych kłopotów - coraz częściej sięgali po książki pokazujące z gruntu odmienne oblicze tego zagadnienia. Pisali je niemieccy twórcy, urodzeni właśnie na terenach przyznanych po wojnie Polsce. Siegfried Lenz (ur. 1926) z Ełku, autor m.in. "Słodkich Sulejek" i przede wszystkim epickiego "Muzeum ziemi ojczystej". Horst Bienek (1930-1990) z Gliwic, poeta, eseista i powieściopisarz (m.in. "Pierwsza polka"). Najstarszy z nich wszystkich Ernst Wiechert (1887-1950), chrześcijanin, niemiecki patriota i więzień hitlerowskiego obozu koncentracyjnego - jego napisana tuż przed śmiercią mazurska saga "Dzieci Jerominów" w kilkadziesiąt lat później stała się, wprawdzie na krótko, książką w Polsce kultową. Czy najbardziej znany z tego grona Günter Grass. W PRL chwalony za lewicową krytykę niemieckiej, kapitalistycznej mentalności, ale jego najsłynniejsze dzieło "Blaszany bębenek" długo pozostawało owocem zakazanym przez cenzurę.

Doszło do paradoksu. Tereny przedstawiane przez propagandę jako piastowskie, rdzennie polskie tak naprawdę zaczęły stanowić przedmiot polskiej refleksji kulturowej za sprawą pisarzy niemieckich. Miało to swoje konsekwencje. Opiewając utracone małe ojczyzny (szczególnie chętnie posługiwał się tym określeniem Lenz), Grass, Bienek i inni nie zdradzali najmniejszej skłonności do krucjaty politycznej w celu ich odzyskania. Przeciwnie, traktując rozstrzygnięcia polityczne jako definitywne, tworzyli - choć często w sposób daleki od sielankowości - mit arkadyjski Gdańska, Mazur, Śląska. Uświadamiali swym polskim odbiorcom, że niemiecka duchowość wywodząca się z ziem, które w Jałcie zmienił' właściciela, nie musi być sprzeczna z wrażliwością ich polskich sąsiadów i następców. Połączone tworzą fascynujący pejzaż duchowy obszarów kulturowego i etnicznego pogranicza.

Polska odpowiedź przyszła dopiero w następnym pokoleniu. Skonstruowali ją pisarze urodzeni już po wojnie, często dzieci tych, którzy wprowadzali się do opuszczonych przez Niemców domostw wypędzeni ze swoich miast przez Sowietów. W przeciwieństwie do rodziców nie traktowali przyznanych Polsce ziem jako miejsca przymusowego - i być może tymczasowego osiedlenia. To miały być teraz ich własne małe ojczyzny, które chcieli oswoić, w których chcieli zakorzenić się na swój sposób.

Oczywiście czytali książki Grassa czy Lenza i właśnie w obecnych tam mitach arkadyjskich, ale także w powikłanej i okrutnej historii dawnych mieszkańców tych ziem postrzegali szansę na to, by owo zakorzenienie było autentyczne, głębokie. Spod warstw prawdziwych krzywd, doznanych w niedalekiej przeszłości i propagandowego obrazu Niemca-wroga wyłania się solidna i stabilna, mieszczańska lub wiejska kultura. Na de peerelowskiej bylejakości kusząca w swojej ciągłości, stwarzająca szansę uczestnictwa w łańcuchu europejskiej cywilizacji. Stefan Chwin (zwłaszcza w "Hanemannie") i Paweł Huelle w Gdańsku, Włodzimierz Kowalewski ("Powrót do Breitenheide"), Kazimierz Brakoniecki i pozostali twórcy stowarzyszenia Borussia na Mazurach, Artur Liskowacki ("Eine kleine") w Szczecinie. Nawet po trosze najmłodszy z nich Daniel Odija w okolicach Słupska i - w bardziej popkulturowy sposób - twórca kryminalnego cyklu o mieście Breslau Marek Krajewski we Wrocławiu. Jak archeolodzy przebijali się przez zapomniane lub niezauważone świadectwa, przez nie do końca zburzone domy i nie całkiem wygnanych ludzi, szukając tego, co nieoczywiste, sprzeczne z historią pisaną przez duże H, nie mieszczące się w świecie postrzeganym przez pryzmat wielkich kwantyfikatorów.

Ich starsi niemieccy koledzy opisywali utraconą Arkadię. Chwin czy Liskowacki szukali śladów zatopionej Adantydy, której drobne fragmenty czasami niespodziewanie wynurzały się na powierzchnię. Arkadia i Atlantyda miały- wszelako pewien bliźniaczy rys. Były krainami, których mieszkańcy - choć się zasadniczo między sobą różnili i nierzadko kłócili - potrafili współżyć, często ku wzajemnemu pożytkowi. Aż do momentu, gdy w ich życia wtargnęła wielka polityka, gdy zdemolowała je tworzona przez władców tej części świata historia. Filozofia tak rozumianych małych ojczyzn wydawała się sensownym wybrnięciem z traumy, w którą Europę Środkową wpędził XX wiek. I zupełnie niekontrowersyjnym - wszak po odzyskaniu przez Polskę suwerenności Tadeusz Mazowiecki pojednał się z Helmutem Kohlem w Krzyżowej, za oceanem Francis Fukuyama wieścił koniec historii i nawet ludzie, którzy przed laty strzelali do siebie na Westerplatte, zaczęli się spotykać w rocznicę wybuchu wojny.

"Transfer" Klaty poza tę filozofię nie wykracza. Nie wartościuje krzywd, i -jako się rzekło - kontrastuje wydarzenia rozgrywające się w polityczno-historycznej makroskali z losem ludzi, którzy nie mieli na nie wpływu. Cóż więc się stało, że powstała wobec niego atmosfera podejrzliwości i potencjalnego skandalu politycznego?

Najłatwiej byłoby winę zrzucić na fakt, że oto zgodnie z tezami piewców Arkadii i odkrywców Atlantydy w życie, także kulturalne, zwykłych ludzi wdarła się wielka polityka. Oto po polskiej stronie Odry dominującą pozycję zdobyty ugrupowania, dla których nieufność wobec potężniejszego i bogatszego sąsiada stalą się znów elementem budowania nowej polskiej tożsamości narodowej i społecznego zaufania wobec władzy. Które wiedzą, że w ich elektoracie łatwo jest podsycić poczucie krzywdy, także tej historycznej i narodowej. I że jest to elektorat hardziej podatny na hasła obrony własnego interesu niż współpracy i kulturowego zbliżenia z obcymi. To, co jeszcze niedawno w niemieckiej kulturze i cywilizacji kusiło, teraz zaczęło budzić zawiść jako wciąż nieosiągalne, mimo pozornej równości szans w zjednoczonej Europie.

Oto jednocześnie po niemieckiej strome Odry do głosu doszło pokolenie, które

w przeciwieństwie do generacji 68 nie chce już kajać się za grzechy przodków. Lansuje nową niemieckość, tolerancyjną i przyjazną światu, ale zarazem chce pokazać, że sami Niemcy również bywali ofiarami. I nazizmu, i następstw jego klęski. A argument, iż cierpienia wysiedlonych Niemców były niczym na tle Holokaustu i wymordowania kilku milionów Polaków, odpiera innym argumentem: wypędzeni zostali nie ci, którzy krzywdzili - 80 proc. wśród nich stanowiły kobiety i dzieci, a zbrodniarze ewakuowali się z uciekającą na Zachód armią.

Znów po obu stronach Odry mówi się językiem wielkich kwantyfikatorów, językiem historii i polityki. A w tym języku nie ma miejsca na opowieść o losie bohaterów "Transferu" Jana Klaty - pana Sobolewskiego i pana Teislera. Na skutek przesiedleń dane im było się poznać, ale choć chcieli, nie zdążyli się zaprzyjaźnić, bo tym razem przesiedlony został pan Teisler. A być może było trochę inaczej. Może nie wszystkiemu winni byli i są politycy, zaś zwykli ludzie stawali się wyłącznie ich niewinnymi ofiarami. Może wizja małych ojczyzn, Arkadii i Atlantydy, gdzie obok siebie zgodnie żyli dobrzy ludzie różnych narodów i wyznań, była po trosze wymyśloną ex post iluzją intelektualistów?

Oczywiście wolałbym w to nie wierzyć. Ale by zacząć podejrzewać, że dobrzy szarzy ludzie nieraz latami czekają na okazję, by wreszcie przestać być dobrymi, wcale nie trzeba sięgać do "Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa. Wystarczy inne świadectwo, zresztą niemieckie - świetna książka Martina Pollacka "Śmierć w bunkrze.

Autor podąża tam tropami swego ojca gestapowca. Ale najbardziej poruszający w tej książce wcale nie jest opis jego wojennych zbrodni, tylko opowieść o życiu dziadków i pradziadków Pollacka na dzisiejszym pograniczu austriacko-słoweńskim. Tamtejsi Niemcy żyli przez wiele lat w pozornej zgodzie z miejscowymi Słowianami, czasem tylko dochodziło do sprzeczek. Tyle że gotowała się w nich nienawiść do obcych sąsiadów, poczucie wyższości przemieszane z poczuciem krzywdy. Nie wiedzieli, co z tym zrobić, na coś podświadomie czekali. Aż pojawił się Hitler i pokazał, że ta nienawiść jest głęboko słuszna, a nawet szlachetna.

Może przyczyny zamierania polsko-niemieckiego dialogu nie są jedynie polityczne? Może korzenie wzajemnej niechęci tkwią głęboko w nas ? Tylko co temu winien pan Teisler, który chciał pić bimber z przesiedlonym ze Wschodu lokatorem?

***

PISARZE BEZ GRANIC

Zarówno w literaturze niemieckiej, jak i w polskiej pojawili się pisarze, którzy pracowali na rzecz przezwyciężenia uprzedzeń i porozumienia między oboma

SIEGFRIED LENZ. w 1926 r. w Ełku) po wojennych przeżyciach został dziennikarzem tygodnika "Die Welt" i pisarzem. W swoich powieściach, z których najsłynniejsza była "Lekcja niemieckiego", często wracał do krainy dzieciństwa i pokazywał skomplikowane stosunki polsko-niemieckie.

GÜNTER GRASS (ur. w 1927 r. w Gdańsku), laureat literackiej Nagrody Nobla (1999), autor jednej z najsłynniejszych powieści napisanych w języku niemieckim - "Blaszanego bębenka". Właściwie całą swoją twórczość i działalność poświęcił budowaniu polsko-niemieckiego pojednania.

HORST BIENEK (ur. w 1930 r. w Gliwicach, zm. w 1990 r. w Monachium), Po wojnie byt więźniem gułagu i obiektem szykan Stasi. Gdy przedostał się na Zachód i został pisarzem, nieustannie wracał w swojej twórczości na polsko-niemiecki Górny Śląsk, m.in. w "Pierwszej polce" i "Kronice Górnośląskiej".

PAWEŁ HUELLE, (ur. w 1957 r. w Gdańsku) - pisarz zafascynowany przenikaniem się rożnych kultur na terenie Gdańska i okolic (m.in. "Weiser Dawidek"), a blisko związany z literacką tradycją Niemiec. Jego "Castorp" to powieść nawiązująca do .Czarodziejskiej Góry" Tomasza Manna.

MAREK KRAJEWSKI (ur. w 1966 r. we Wrocławiu). Autor niezwykle poczytnego cyklu powieści kryminalnych o komisarzu Eberhardzie Mocku. Ich akcja rozgrywa się przed i w czasie II wojny światowej w Breslau, czyli Wrocławiu, Niemieckie miasto można nazwać głównym bohaterem powieści.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji