Artykuły

Wierzę w Trelińskiego

- Uwielbiam ten specyficzny nowoczesny sposób, w który Treliński myśli o operze. Dla mnie jego przedstawienia są niezwykle poruszające i szalenie muzyczne - mówi Placido Domingo w rozmowie z Adrianną Ginał w Dzienniku.

Najsłynniejszy tenor świata jest absolutnie zachwycony talentem polskiego reżysera, którego przedstawienia pod bijają amerykańską publiczność.

Amerykańska prasa o Trelińskim i jego najnowszej premierze: "Inne i piękne oblicze Butterfly". "Efektowna premiera w Kennedy Center".

W tym intrygującym świecie obrazów i znaków Mariusz Treliński każe poruszać się śpiewakom w starannie wyważony sposób, ale w każdym ich kroku czy ruchu dłoni wciąż pozostaje coś naturalnie nieuchronnego (środek odkryty przez reżysera/designera przez Roberta Wilsona). Nareszcie postać Butterfly uzyskała odpowiednią szlachetność poprzez to, że Treliński stawia jej dramat, ten naiwny romans, i jej stracone złudzenia w samym sercu opery. "Baltimore Sun".

Szybująca Butterfly

Polska inscenizacja Mariusza Trelińskiego wyłania się ze złudnie prostej idei - ukazującej "Madama Butterfly" Giacomo Pucciniego w stylu teatru kabuki. Ale efekt jest momentami wstrząsający - siła i majestat tej ukochanej przez publiczność opery wreszcie uwolniona została z nadmiaru sztucznej teatralności. "The Washington Times".

ADRIANNA GINAŁ: Metropolitan Opera w Nowym Jorku rozpoczęła sezon premierą "Madama Butterfly" Giacomo Pucciniego w reżyserii zdobywcy Oscara za film "Angielski pacjent" Anthony'ego Minghelli. Pan przypomniał teraz to dzieło w Operze Waszyngtońskiej w inscenizacji Mariusza Trelińskiego. Premiera tego przedstawienia odbyła się w tym samym dniu i czasie, co przedstawienie w legendarnej MET. Dlaczego wybrał pan akurat tego reżysera i to samo przedstawienie?

PLACIDO DOMINGO: Przepraszam, ale to Metropolitan Opera spóźniła się ze swoimi planami. Zaplanowałem przedstawienie Mariusza Trelińskiego już cztery lata temu, a MET włączyła tę inscenizację do tego sezonu jakiś roku temu. Cóż, nowy generalny menedżer nowojorskiej sceny Peter Gelb spóźnił się ze swoją wizją przemian. Nie chwaląc się, nowoczesne przedstawienia waszego reżysera, które cechuje oryginalne spojrzenie na sztukę operową, już wcześniej zacząłem sprowadzać do oper w Waszyngtonie i Los Angeles, bo wiem, że on kocha operę i potrafi nadać jej niezwykle aktualny wymiar.

Inscenizacja Minghelli jest ze wszech miar hollywoodzka - z rozmachem podkreśla różnice między Wschodem a Zachodem. W inscenizacji Trelińskiego tradycyjnie chodzi o coś więcej. On przełamuje stereotypy myślenia o Japonii, tworzy sztukę z pogranicza teatru i opery. "Madama Butterfly" według Trelińskiego to jedna z najbardziej udanych operowych inscenizacji, jaką kiedykolwiek widziałem. To pierwsze jego przedstawienie, które zobaczyłem i od tego czasu nieustannie podziwiam talent Mariusza i wciąż jestem ciekaw, co nowego może pokazać w innych produkcj ach. On zwraca uwagę na nowe obszary, znaczenia opery. Dlatego sprowadziłem do Ameryki i pokazałem tutejszej publiczności jego "Don Giovanniego" Wolfganga Amadeusza Mozarta czy "Andrea Chenier" Umberto Giordano. Te przedstawienia, podobnie jak i na mnie, wywarły i wciąż wywierają na amerykańskiej publiczności ogromne wrażenie.

Musiał się pan naprawdę zachwycić talentem Trelińskiego, bo to już legenda, że gdy zobaczył pan pierwsze jego przedstawienie, przeprowadził pan niemal kryminalne śledztwo, by go odnaleźć.

- W "British Magazine" ukazała się sześć lat temu mała fotografia z warszawskiego przedstawienia "Madama Butterfly", którą zobaczyłem. To była nietypowa scena, w której Butterfly przypływa na łodziach. W tym przedstawieniu było coś innego, intrygującego. Ściągnąłem do Waszyngtonu inne fotografie, potem kasety wideo, a potem Trelińskiego. To wrażenie sprzed lat, gdy zobaczyłem jego wersję opery Pucciniego - tak prostą, minimalistyczną w wyrazie, ale arcybogatą w kolory, scenografię i emocje - było do tego stopnia ogromne, że przez lata marzyłem, by tą inscenizacją zadyrygować. I, jak pokazuje właśnie waszyngtońska premiera pod moją batutą - marzenia się spełniają. W przedstawieniach Mariusza pociąga mnie przede wszystkim jego wspaniała i nieograniczona wyobraźnia sceniczna. Do tego oryginalna choreografia Borisa Kudlicki, bardzo wystudiowany ruch sceniczny opracowany, genialne światła. Uwielbiam ten specyficzny nowoczesny sposób, w który Treliński myśli o operze. Dla mnie jego przedstawienia są niezwykle poruszające i szalenie muzyczne.

To paradoks, że tej miary artysta co pan potrafi docenić talent polskiego reżysera, a polski minister kultury odwołał Trelińskiego ze stanowiska dyrektora artystycznego Opery Narodowej i mimo sukcesów nie pozwolił mu prowadzić tej sceny. Pan mówi, że przedstawienia Trelińskiego są "szalenie muzyczne", a w Polsce Trelińskiemu wytknięto brak muzycznego wykształcenia. Czy dobrą operę może robić tylko ktoś, kto umie czytać partytury?

- Słyszałem o tej sytuacji i nie rozumiem decyzji polskiego ministra. Co to za bzdura, że trzeba mieć muzyczne wykształcenie, by robić dobrą operę?! Operę trzeba przede wszystkim rozumieć i kochać! Sam jestem muzykiem, ale tu, w Waszyngtonie mam jeszcze muzycznego dyrektora - maestro Heinza Fricke. Każdy dyrektor operowej sceny potrzebuje muzycznego wsparcia, autorytetu, dobrego dyrygenta, który nie tylko zdyscyplinuje orkiestrę, ale swym doświadczeniem wspomoże budowanie artystycznej linii repertuarowej. W większości znanych mi oper dyrektorzy nie są muzykami. To doprawdy nie jest dobra wymówka dla zwolnienia Trelińskiego.

W jego obronie stanęła grupa polskich twórców, ale to nie przyniosło efektu. Czy musi tak być, że w większości największych teatrów operowych świata ludzie sztuki niewiele dziś mają do powiedzenia?

- W Ameryce w większości teatrów mamy zarządy dyrektorów, ale to są prywatne osoby i sponsorzy. I w odróżnieniu od Europy my, kiedy dokonujemy artystycznych wyborów, podejmujemy nieporównanie większe ryzyko, dysponując prywatnymi środkami, niż teatry, które mają, niezależnie od artystycznych decyzji zapewnione państwowe pieniądze. No, ale skoro w Europie większość teatrów otrzymuje państwowe dotacje, większość decyzji bywa tam, niestety, politycznymi...

Widać dziś w amerykańskich czy europejskich teatrach tendencję do poszukiwań świeżego spojrzenia na operę. Do Metropolitan ściągają twórcy filmowi z Broadwayu, nową operę pisze dla niej znakomity jazzman - Wynton Marsalis, pan też eksperymentuje z twórcami z innych dziedzin sztuki. Jak pan widzi przyszłość opery? - Moje kontrakty w Waszyngtonie i Los Angeles podpisywałem na 8 -10 lat i dawno zacząłem na te sceny zapraszać rozmaitych twórców. Pracowałem m.in. z takimi wielkimi filmowcami, jak John Schlesinger, Franco Zeffirelli, a ostatnio Garry Marshall, reżyser "Pretty Woman". Robiłem opery z aktorem, reżyserem i producentem Maximilianem Schellem czy słynną malarką i designerką Marthą Keller. Zapraszam reżyserów i choreografów tworzących wideoklipy Madonny czy Michaela Jacksona. Ściągam tych ludzi do opery dlatego, że kochają muzykę i wiedzą, co robią, a nie dlatego, że są słynnymi reżyserami, aktorami czy choreografami. Wierzę, że mają coś w tej sztuce do powiedzenia, a o to wciąż w operze chodzi. Dlatego współpracuję z Trelińskim. Wierzę w niego całkowicie. Totalnie. I mamy w zanadrzu jeszcze wiele wspólnych przedsięwzięć i planów, które niejednego zaskoczą.

Na przykład?

- Przyszły sezon w Operze Narodowej w Waszyngtonie zamierzam otworzyć jego inscenizacją "La Boheme" ("Cyganerii") Pucciniego. Do Los Angeles chcę sprowadzić ponownie jego "Don Giovanniego" Mozarta z kostiumami Arkadiusa. Wciąż nie zarzuciliśmy planów wystawienia "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, a już myślimy o zrobieniu amerykańskiej premiery "Turandot" Pucciniego w reżyserii Mariusza. Planów mamy na jakieś pięć lat do przodu, ale nie mogę zdradzić wszystkich.

To ja zdradzę jeden. Po tym jak Treliński otrzymał z Krakowa propozycję zostania tam dyrektorem artystycznym, pan zdecydował się zaśpiewać - pod koniec 2007 roku - na otwarciu nowego gmachu Opery Krakowskiej. Mam nadzieję, że tak się stanie. - Znam cudowną polską publiczność, ale nie znam Krakowa, a słyszałem, że to jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Bardzo bym chciał tam zaśpiewać. Na pewno tam się pojawię.

Pana związki z Polską stają się coraz bardziej zażyłe. Co pana tak do naszego kraju, twórców, przyciąga?

- Wciąż mi się wydaje, że zbyt mało czasu spędziłem w waszym kraju, bo go dobrze poznać. Ale jedno wiem na pewno - Polacy to wspaniały naród i, podobnie jak Włosi, Hiszpanie, kochają muzykę. Poza tym to jedyny kraj, w którym debiutowałem jako śpiewak dopiero w ubiegłym roku (śmiech). Nie mogę się doczekać, kiedy znów u was zaśpiewam.

Czy zanim pan zaśpiewa w Polsce, napisze pan "The Joy of Opera", książkę, w której zamierza pan wyjaśnić, w czym tkwi tajemnica opery?

- Mam nadzieję, choć jeszcze nie napisałem słowa. Ale to, co chcę w niej powiedzieć, na szczęście mam w głowie. Chcę napisać książkę, która pojawi się w każdym konserwatorium, każdej bibliotece i każdej szkole muzycznej. Tak, by wszyscy artyści, śpiewacy, którzy zaczynają karierę, mogli ją przeczytać i nauczyć się z niej, co to jest opera i jak ją rozumieć. Chciałbym również, by była to książka dla zwykłych ludzi. I myślę, że tak się stanie, bo zamierzam w niej spisać sporo swoich wspomnień, zwłaszcza z ostatnich lat mojej kariery, z czasów, gdy zostałem dyrektorem generalnym opery w Waszyngtonie i Los Angeles. Jeśli zrobię wszystko tak, jak to sobie założyłem, zapewniam, że będzie to bardzo interesująca książka.

Nie wątpię, ale mnie interesuje, w czym tkwi ta wspomniana tajemnica opery według maestro Placido Domingo.

- W miłości. Wie pani, jak to jest - jak się kogoś naprawdę kocha, to rozumie się go, wyczuwa każdym zmysłem. Z operą jest tak samo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji