Artykuły

Okrutny pejzaż Śląska

- Atmosferę śląskich miast, klimat tutejszych ulic, zaułków i placów można wyłowić zwłaszcza w moich najbardziej drastycznych sztukach, "Helmuciku" czy "Entartete Kunst". Wiem, to jest pejzaż - obiektywnie biorąc - ponury i okrutny - z dramaturgiem INGMAREM VILLQISTEM rozmawia Krzysztof Karwat.

"Krzysztof Karwat: - Gdy czytam czy oglądam na scenie Pańskie dramaty wiem, że wykreowany tam mroczny świat powinien być kojarzony z surowymi i obcymi pejzażami Skandynawii. A jednak jest w nich także coś dobrze mi znanego. Czasem wydaje mi się nawet, że nie byłoby na przykład Nocy Helvera, Helmucika i paru innych sztuk, gdyby nie wychował się Pan w cieniu śląskich familoków. Jest w Pańskich dziełach coś bezwiednie, choć nieuchwytnie śląskiego. Czy się mylę?

Ingmar Villqist [na zdjęciu]: - W Nocy Helvera bezpośrednim impulsem do napisania określających scenografię didaskaliów była ekspozycja tradycyjnych śląskich kuchni, którą przed laty widziałem w Muzeum Miejskim w Świętochłowicach. Wiedziałem, że moja sztuka musi rozegrać się właśnie w takiej przestrzeni, w takiej estetyce. Zresztą podobnych wystaw widziałem więcej. Z tych doświadczeń ułożyły się we mnie obrazy, które choć jeszcze nie ewokowały narracji dramatu, to jednak były ważne. Układały się długo i mozolnie, aż w końcu zaowocowały powstaniem tej sztuki.

- Śląskie kuchnie były w przeszłości sceną niejednego dramatu. Nazizm wdzierał się do nich niezależnie od tego, kto w nich mieszkał: Polacy, Niemcy czy Ślązacy. Jednych zabijał, innych tylko zarażał - jak tytułowego bohatera Nocy Helvera...

- Tak, chyba podobnie... Śląski pejzaż, jego estetyczna forma - to wiem na pewno - był i jest dla mnie silną inspiracją. Atmosferę śląskich miast, klimat tutejszych ulic, zaułków i placów można wyłowić zwłaszcza w moich najbardziej drastycznych sztukach, w Helmuciku czy Entartete Kunst. Wiem, to jest pejzaż - obiektywnie biorąc - ponury i okrutny. Niedawno jechałem pociągiem do Opola i zastanawiałem się, dlaczego te widziane z okien wagonu obrazy umierającego świata są tak fascynujące. Dlaczego one mnie tak podniecają? Czy to czasem nie jest histeria artysty, którego percepcja jest, bo musi być, inna, dziwna? Przecież źródło tej fascynacji powinno się umieć nazwać. A jednak nie potrafię go precyzyjnie określić. Przed laty przygotowałem dla NaGłosu rozmowę z Franciszkiem Starowieyskim. Zadawałem mu podobne pytania i do dziś pamiętam jego odpowiedzi. Artyści w takich przypadkach zwykle gadają od rzeczy. Starowieyski inaczej: świetnie zdołał określić relacje, jakie zachodzą między śląską ziemią a urodą przedmiotów z betonu czy żelaza. Mówił o zieleni, która tutaj wyrasta w najbardziej zaskakujących i nieprawdopodobnych miejscach. Śląski pejzaż poprzemysłowy jest jak wielka wystawa plenerowej rzeźby, na której w najmniej oczekiwanych miejscach wyrastają z ziemi niezwykle ekspresyjne formy przestrzenne. Oto nagle natkniemy się - na przykład - na jakieś ogromne puste place, wybrukowane starannie i solidnie. Dzisiaj, po latach, wiemy, że na tych placach nic się już nigdy nie zdarzy. Infrastruktura przemysłowa znalazła się w stanie bezdechu, jej"plenerowe rzeźby nie są już kinetyczne. Tak postrzegam Górny Śląsk. Wracam myślami do dzieciństwa i wiem, że to, co widzę dzisiaj, jest smutne, nawet przerażające. Ta rzeczywistość jest chora. Nie widać nikogo, kto miałby jakiś pomysł na ożywienie tego świata. Nie wiemy, co stanie się z ludźmi, którzy jeszcze gdzieniegdzie z tego pejzażu się wyłaniają. Nie chciałbym jednak, by - także poprzez pryzmat mojej twórczości - Górny Śląsk był postrzegany jako park etnograficzny. Podkreślam tę myśl także jako historyk sztuki. Założenia urbanistyczne śląskich miast ułożyły z nich metropolię z prawdziwego zdarzenia. Wyobraźmy sobie, że w Bytomiu - pod względem architektonicznym chyba najpiękniejszym mieście na Górnym Śląsku - za pomocą czarodziejskiej różdżki dokonujemy cudu i nagle wszystko staje się takie, "jak być powinno. Już widzę autobusy wypełnione zachwyconymi turystami, tłumy Japończyków z aparatami fotograficznymi...

- To tylko marzenie.

- Jednak ono nie przeszkadza mi nazywać przemysłowego Górnego Śląska największą w Polsce, najlepiej i najpełniej pod względem urbanistycznym zaprojektowaną metropolią. Ale ona umiera. Cóż, tak się stało...

- Ludzie jakby też na raty umierali...

- Są smutni, nie widzę w ich oczach nadziei.

- Czy dlatego podczas spisu powszechnego zadeklarował Pan narodowość śląską? To była manifestacja, protest, forma rozpaczliwej obrony odchodzącego świata?

- Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego tak postąpiłem. I znowu: nie umiem precyzyjnie określić swoich motywów. Wiem, że nie była to tylko prosta kontra ani wyraz afektacji właściwej dla zachowań polityków. A zatem co? Nie wiem. Chyba jednak musiało to mieć związek z pytaniem o to, kim tak naprawdę jestem...

- ...A zatem z jakąś formą rozstrojenia tożsamości... Czy jest to też klucz do zagadki, którą próbują rozwiązać krytycy i recenzenci teatralni, zadając sakramentalne pytanie: dlaczego Jarosław Świerszcz, pochodzący z prowincjonalnego i zadymionego Chorzowa dramaturg i prozaik, wymyślił dla siebie szwedzki, a może norweski pseudonim artystyczny?

- Zadecydował przypadek. Napisałem tekst i chciałem go z przyjaciółmi wystawić na scenie. A przypominam, że wyszedłem ze środowiska sztuk plastycznych. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby któryś z moich przyjaciół-muzealników ni stąd, ni zowąd napisał dramat i chciał go zrealizować w teatrze, to na pewno byłbym go wyśmiał. Tak, bałem się śmieszności. Jak widać motyw był banalny, ale przecież zrozumiały, bo prawdziwie ludzki. Nie wiedziałem tylko, że przyniesie to tyle konsekwencji - od szyderstw do nadinterpretacji.

- W niektórych publikacjach czytam, że pochodzi Pan z Królewskiej Huty. Trochę mnie śmieszy, że krytycy czy redaktorzy nie dodają, iż jest to przedwojenna nazwa Chorzowa; przecież Pan urodził się na początku lat 60.

- To nie moja sprawa, co piszą inni. Jasne, że Królewska Huta przy moim nazwisku była i jest elementem artystycznej kreacji. Jak sądzę - dopuszczalnej. Skąd się to wzięło? Używam tej nie funkcjonującej już nazwy tylko dla jej estetycznej urody. Jaka ona jest piękna! Nie tylko obrazy czy rzeźby mogą być piękne. Słowa i dźwięki - jak te wydobyte z górnośląskiej przeszłości - także.

- Jedno z przedsiębiorstw powstałych na zgliszczach 200-letniej huty stali, która dała imię miastu, też się do tej tradycji nazewniczej odwołało. Może to znak jaśniejszej przyszłości dla tego regionu, lepszego rozumienia jego historii i ludzi, którzy ją tworzyli i tworzą?

Ten proces już się chyba rozpoczyna. Może w końcu będzie tak, że nie tylko my dwaj siądziemy przy kawie i będziemy szukali odpowiedzi na pytanie, co to właściwie znaczy: "być Górnoślązakiem? Trzeba sięgać w głąb siebie. Innej drogi nie ma.

INGMAR VILLQIST (ur. 1960) jest historykiem sztuki, dramatopisarzem i reżyserem, założycielem Teatru Kriket w Chorzowie; jego sztuki (m.in.Oskar i Ruth, Noc Helvera, Beztlenowce, Helmucik) znajdują się w repertuarze kilkunastu teatrów w Polsce i za granicą. Ostatnio wydał dramat Sprawa miasta Ellmit (2003) i powieść Archipelag Wysp Pingwinich (2004)".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji