Artykuły

Edynburg 2006 - odkrycia, sukcesy, wątpliwości

Festiwal w Edynburgu wchodzi w nową fazę. Dyrektor-elekt, Australijczyk Jonathan Mills, jest kompozytorem, kierował już festiwalem w Melbourne. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, a także jak będzie w nim polski udział. Oby był większy - pisze Bolesław Taborski w Dialogu.

Tegoroczny festiwal miał charakter szczególny. Z jednej strony obchodził jubileusz sześćdziesięciolecia (dotyczy to zresztą również festiwalu filmowego), z drugiej - żegnał po piętnastu latach swego najdłużej sprawującego rządy dyrektora, sir Briana McMastera, obdarzając go na pożegnanie - rzecz zupełnie wyjątkowa - specjalną nagrodą fringe'u za zasługi dla życia artystycznego stolicy Szkocji.

McMaster znany jest ze swego zamiłowania do opery (wcześniej pełnił funkcję dyrektora Narodowej Opery Walijskiej), przeto swoistym hołdem dla niego było szczególne wyróżnienie tej właśnie dziedziny sztuki. Festiwal zainaugurowało koncertowe wykonanie "Elektry" Richarda Straussa pod batutą nowo mianowanego dyrektora Angielskiej Opery Narodowej, Edwarda Gardnera, który prowadził Królewską Szkocką Orkiestrę Narodową, towarzyszącą świetnym artystom - byli wśród nich Jeanne Michle Charbonnet (Elektra), Silvana Dussmann (Chrysotemis), Leandra Overman (Klitajmestra). Równie mocnym akcentem operowym wieńczącym festiwal była sześciogodzinna koncertowa prezentacja "Śpiewaków norymberskich" Wagnera w olśniewającym wykonaniu dwudziestu solistów, (między innymi Hillevi Martinpelto, Jonas Kaufmann, Robert Holl) z udziałem Szkockiej Orkiestry Symfonicznej BBC pod dyrekcją Davida Robertsona i Edynburskiego Chóru Festiwalowego.

Ponadto wykonano siedem oper, przeważnie spoza żelaznego repertuaru. Za odnalezioną perłę wielkiej piękności można uważać romantyczną operę Rossiniego "La donna del lago", opartą na poemacie Waltera Scotta, zaprezentowaną w wersji koncertowej. Innym odkryciem z epoki romantyzmu był "Manfred" Roberta Schumanna, uważanego za twórcę tylko jednej opery - "Genoveva", wykonanej na festiwalu przed sześciu laty. Okazało się jednak, że poetycki dramat Byrona, do którego Schumann podłożył muzykę i partie wokalne (choć sam Manfred pozostaje rolą mówioną), może być - prawie - za operę uznany. Na festiwalu utwór wykonało ośmiu artystów, przy udziale Szkockiej Orkiestry Symfonicznej BBC (dyrygent Ilan Volkov) oraz Edynburskiego Chóru Festiwalowego.

Na festiwalu odbyła się prapremiera światowa utworu "The Assassin Tree" ("Drzewo zabójcą"), który Brian McMaster zamówił u młodego (rocznik 1976) szkockiego kompozytora Stuarta MacRae; inscenizację przygotowali wspólnie Królewska Opera Covent Garden, Opera Szkocka i gospodarze. Libretto angielskiego poety Simona Armitage'a oparte zostało na klasycznym studium mitów Jamesa Frazera "Złota gałąź". Bogini Diana jest tu uosobieniem sił natury, które muszą być odnawiane przez ofiarę życia kolejnych, służących jej kapłanów. Odwieczny cykl śmierci i odrodzenia ujęty został w nowoczesną formę wizualną przez współreżyserów i scenografów, którymi byli Emio Greco i Pieter C. Scholten, znani już - także jako tancerze i choreografowie - z kilku poprzednich festiwali. Scenę wypełniły słupy symbolizujące drzewa, rozstawione wokół naszpikowanej reflektorami i techniką wieży - siedziby bogini. Ostra, atonalna muzyka grana przez orkiestrę Britten Sinfonia pod batutą Garry'ego Walkera, przekonująco oddawała bezkompromisowe dążenie natury do przetrwania; były jednak też chwile liryczne. Całość miała charakter niezwykłej poetyckiej pantomimy.

Wysokim poziomem artystycznym wzbudził aplauz zespół Opera National de Lyon. W pierwszym spektaklu pokazano dwa utwory Kurta Weilla z librettem Bertolta Brechta. Najpierw była to kantata "Der Lindberghflug" ("Lot Lindbergha") z roku 1929 (tytuł później zmieniono na "Lot przez ocean", gdy Lindbergh ujawnił swe prohitlerowskie sympatie). Nie chciałbym nadużywać superlatywów, ale widzowie zostali wprost olśnieni bogactwem wyobraźni twórców. Samolot Lindbergha przesuwał się w przestrzeni scenicznej na tle pomysłowych projekcji ekranowych, ukazujących kolejne fazy lotu i zmagania pilota z żywiołami. Muzycznie była to prawdziwa uczta dla konesera. Wrażenie pogłębiło się przy oglądaniu "śpiewanego baletu" - jak nazwali go jego twórcy - "Siedem grzechów głównych" z roku 1931, pokazanego w drugiej części spektaklu. Bardzo umiejętnie połączono w nim realizm amerykańskiej scenerii, w której akcja się rozgrywa, z alegorycznym odtworzeniem charakteru biblijnych grzechów. Reżyserem obu utworów był François Girard, a orkiestrą Opera National de Lyon dyrygował Roberto Minchuk.

Francuzi zaprezentowali także "Mazepę" Piotra Czajkowskiego, przyjętego przez krytyków zgodną opinią, że niesłusznie zaniedbywany utwór rosyjskiego kompozytora pięknem swej muzyki i dramatyzmem treści nie ustępuje "Onieginowi" czy "Damie pikowej" i powinien wejść na stałe do repertuaru operowego. Nawiązujący do poematu Puszkina "Połtawa", utwór przedstawia powikłane losy starego hetmana kozackiego, usiłującego w sojuszu ze Szwedami osiągnąć niezależność Ukrainy od Moskwy. Dodam, że "intrygi Warszawy" są raz nawiasowo wspomniane, choć kraj nasz już wówczas dawno wypadł z gry i figuruje jedynie w postaci tańczonego w operze mazura. Trzeba wszakże wspomnieć, że wykonawcą jednej z dwu głównych ról, właśnie Mazepy, jest polski śpiewak Wojtek Drabowicz, bardzo chwalony przez krytyków, podobnie jak Ukrainiec Anatolij Koczerga, grający Kaczubeja. Inny Polak, Marek Gasztecki, został obsadzony w roli zaufanego Mazepy - Orlika. Orkiestrę i chór opery lyońskiej prowadził Kiriłł Petrenko, a reżyserem spektaklu był Peter Stein, który z wielkim pietyzmem zadbał o każdy szczegół i wierność epoce. Sceny plenerowe, więzienne, egzekucji i bitwa przedstawione zostały przekonująco, choć scenografia Ferdinanda Wögerbauera odbiegała od naturalizmu, bazując na szerokich otwartych przestrzeniach, ujętych perspektywicznie.

I wreszcie - tym razem nie odkrycie, ale oczywiste arcydzieło: "Czarodziejski flet" Mozarta w bardzo udanej koprodukcji teatrów włoskich: Il Teatri di Reggio Emilia, Teatro Comunale di Ferrara i Teatro Comunale di Modena. Do tego Chór Arnolda Schönberga i Mahler Chamber Orchestra, którą prowadził Claudio Abbado. Reżyserem spektaklu był jego syn, Daniele Abbado. Było to niezwykle fortunne przedsięwzięcie "rodzinne". Claudio wyczuwa i przekazuje każdy niuans utworu wielkiego kompozytora, Daniele najwyraźniej ma wielką sympatię do obu. Inscenizację cechowała prostota i bezpośredniość, a właśnie wtedy uzyskuje się magiczny efekt, jakiego "Czarodziejski flet" wymaga; źle wychodzą te spektakle, które stawiają na pompatyczne procesje wyznawców Sarastro, czy infernalne groźby Królowej Nocy. Tu mieliśmy młodego Sarastro (Georg Zeppenfeld) i Papagena (Andrea Confetti), autorytatywną bez przesady Królową (Erika Miklósa), pseudo groźnego Monostatosa (Kurt Azesberger), a Cudowni Chłopcy to autentyczni mali soliści z chóru dziecięcego Tölzer Knabenchor w Ratyzbonie. W roli Tamina wystąpił Amerykanin, Eric Cutler, wszvscy wokalnie najwyższej klasy. Efektu dopełniła zabawna, bajkowa scenografia Graziano Gregoriego, przepięknie operująca światłocieniem.

***

Niełatwo było teatrom tańca dorównać rozmachowi oper na jubileuszowym festiwalu. Były one jednak przeglądem rozmaitych stylów i konwencji. Dwa aspekty hinduskiego tańca klasycznego zaprezentowały tancerki i choreografki, występujące razem od trzydziestu lat. W programie zatytułowanym "Semanvaya" (Spotkania) Alarmel Valli, eksponentka tradycji Bharanayam i Madhavi Mudgal - formy Odissi - reprezentując swe odrębne style, tańczyły najpierw solo, by potem w duecie, przy akompaniamencie jedenastu muzyków, grających na tradycyjnych instrumentach, ukazać możliwości ich zbliżenia.

Cztery różne spektakle - trzy pod wspólną nazwą "Telesquiat" (tak określa się ludzi, którzy oglądają zbyt wiele telewizji) i przedstawienie "H2" zaprezentowała brazylijska Grupo de Rua de Niterói, nazwana tak od miasta w pobliżu Rio de Janeiro, w którym urodził się w roku 1979 jej twórca i choreograf, Bruno Beltro. Zespół liczy osiemnastu aktorów-tancerzy, wyłącznie mężczyzn. Sztuka, którą młodzi Brazylijczycy uprawiają, nie jest czystym tańcem ani też pantomimą, tylko gatunkiem mieszanym; wykonawcy w niektórych momentach mówią. Są to na ogół komentarze do sytuacji; rozgrywają też dość zabawne scenki. Nie jest dla mnie całkiem jasne, dlaczego zostali tak wyeksponowani na festiwalu. Myślę jednak, że powodem może być właśnie wyłonienie się nowego rodzaju sztuki, na co festiwal edynburski jest otwarty. Niewątpliwie najciekawszym spektaklem był "H2", korzystający z inspiracji hip-hopem. O Bruno Beltro chyba jeszcze sporo usłyszymy .

W zeszłym roku pisałem, że po dwudziestu latach nieobecności pojawił się na festiwalu zespół Baletu Szkockiego. Odniósł wówczas duży sukces, nic więc dziwnego, że w tym roku zaproszono go znowu. Kolega z miejscowej prasy, ciesząc się z tego wyróżnienia, ze specjalną dumą podkreślał: "No, ale teraz mamy też Pastora". Polski choreograf Krzysztof Pastor opracował jedną z czterech części składających się na spektakl Szkotów: "In Light and Shadow" ("W świetle i cieniu") do muzyki Bacha, inspirowany malarstwem baroku, między innymi "Dziewczyną z perłą" Vermeera, wykorzystujący zarówno klasyczne jak i nowoczesne formy baletowe. Artyści tańczyli najpierw solo, potem w duetach i triach, w końcu wystąpił cały ansambl szesnastu tancerzy. Ich niezwykła sprawność bardzo się podobała widzom; spektakl uzyskał wysokie noty recenzentów.

Największy sukces w kategorii tańca odniósł na festiwalu Nederlands Dans Theater 1. Cztery utwory, które złożyły się na ich edynburski występ, opracowali rezydujący choreografowie zespołu, angielsko hiszpańskie małżeństwo Paul Lightfoot i Sol León. "Silent Screen" (muzyka Philipa Lassa) to sylwetki dziecka i starca na tle filmowej projekcji morza, lasu, chmur i innych obrazów. "Sh-Boom" wykonują tancerze w czerni na czerwonym tle przy dźwiękach starej płyty z przebojami lat dwudziestych. "Shutters Hut" to rodzaj pantomimy pod nagrania nonsensownych limeryków. Końcowy utwór "Signing Off" był powrotem do lirycznego nastroju pierwszego (znów muzyka Lassa), a zarazem pożegnaniem. Bardzo wysoki poziom Nederlands jest konsekwentnie utrzymywany od lat siedemdziesiątych. Ostatni raz był na festiwalu sześć lat temu. Notabene członkiem zespołu jest Polak, Stefan Żeromski, który w roku 1986 otrzymał w Polsce nagrodę Leona Wójcikowskiego dla najlepszego młodego tancerza, ale wkrótce potem, po występach baletu Teatru Wielkiego na festiwalu w Edynburgu, pozostał na Zachodzie.

***

Spodziewano się w tym roku niespodzianek, jeśli chodzi o festiwalowy teatr. Były, ale nie zawsze takie, na jakie liczono. W roku 1999 krakowski Stary Teatr zaprezentował w trzech spektaklach prawie dwunastogodzinną adaptację "Lunatyków" Brocha inscenizowanych przez Krystiana Lupę. Krytycy i stosunkowo nieliczni, ale wierni widzowie przyjęli ją wtedy z ogromnym entuzjazmem. Spodziewano się więc wiele po "Trzech siostrach" Czechowa, spektaklu zrealizowanym przez Lupę w Bostonie z zespołem American Repertory Theatre [na zdjęciu scena z espektaklu].

Trzeba od razu powiedzieć, że była to inscenizacja kontrowersyjna. Lupa zastosował w swym spektaklu odwróconą progresję czasową, rozpoczynając akcję, o ile nie w czasie teraźniejszym, to w połowie dwudziestego wieku (trudno tu o dokładne rozeznanie). Celem owej retrogresji czasowej miało być, jak się zdaje, przekonanie, że Czechow w swoich sztukach przewidywał nadejście rewolucji, a my - w braku rewolucji - cofamy się do czasów naszych dziadków i pradziadków. Można by wprawdzie stwierdzić, że dwie wojny światowe jednak tę psychiczną regresję powstrzymały, a frustracja trzech sióstr ma w sztuce powody skromniejsze, choć najzupełniej bardzo realne. Tymczasem słowo "Moskwa", do której miały tęsknić w swej prowincjonalnej biedzie, pojawiło się w spektaklu tylko parę razy. I brzmiało dziwnie. Nie pasowało do scenografii autorstwa samego Lupy, przechodzącej od dość nijakich wnętrz współczesnych do czegoś w rodzaju podwórzowego śmietniska, do dość nijakich kostiumów, łącznie z niby mundurami, do eklektycznej muzyki Jacka Ostaszewskiego.

Reżyser obciął znaczną (wydawało się nawet, że większą) część tekstu. Mimo to spektakl trwał prawie cztery godziny. Osiągnięto to za pomocą dość częstych, wielominutowych pauz (które sprowokowały nawet na widowni okrzyk: "mówcie coś"). Pauzy te rozrywane były momentami gorączkowych, pod koniec wręcz histerycznych działań i okrzyków. O ile na początku aktorzy byli prawie niesłyszalni (na widowni ktoś krzyknął "nie słychać was"), potem mógł razić silny (u kobiet aż do przesady) amerykański akcent, podkreślany najwyraźniej świadomie. Czy to miało uwypuklać uniwersalność sztuki i oddalać od rosyjskich realiów? Niektóre kwestie zachodziły na siebie lub były tak podawane, by ich nie słyszeć, co też sprawiało wrażenie działania zamierzonego. W loży siedział reżyser, który przez dużą część przedstawienia wybijał na bębenku rytm, co miało być wskaźnikiem tempa dla aktorów, ale niektórych widzów to denerwowało i, co gorsza, dekoncentrowało. Część widzów opuściła teatr w antrakcie, a nawet wcześniej; inni wybuchali śmiechem po każdej kwestii. Było to przykre, zwłaszcza pod koniec spektaklu, kiedy egzystencjalna rozpacz niezrealizowanego życia, która, jak się wydaje, była istotą wizji reżysera, zaczynała się ujawniać. Ale jak napisał jeden z krytyków, w spektaklu tym Lupa w najmniejszym stopniu nie pozyskał sobie widzów, a bez tego nawet największe emocje przeradzają się w farsę. Inny zaś stwierdził, że reżyser nie tyle dokonuje dekonstrukcji sztuki Czechowa, co rozbija ją buldożerem.

Inne podejście do klasyki wybrał częsty bywalec festiwalu, Peter Stein. W tym roku oprócz operowego "Mazepy" Czajkowskiego grany był jego spektakl "Troilusa i Kressydy" Shakespeare'a, zrealizowany w koprodukcji festiwalu i Royal Shakespeare Company. Zachowując, jak zwykle, szacunek dla tekstu, Stein stworzył spektakl klarowny, nacechowany humorem i ironią. Reżyser wyeksponował wyraźnie, lecz bez patosu, wszystko, co tkwi w tej ongiś niedocenianej, dziś pulsującej aktualnością sztuce: bezsens wojny, krętactwo polityków, ludzką próżność, kruchość i ułudę miłosnych uniesień, wielkie gesty i podłe zdrady. Pozostając wierny treściom i przesłaniom sztuki Shakespeare'a, wyakcentował jej współczesność. Ułatwiła mu to zadanie prosta, a pomysłowa scenografia Ferdinanda Wögerbauera, bazująca na pustej scenie, z pochyłą podłogą i czterema namiotami po bokach, a także opuszczanymi z góry elementami, na przykład łożem, gdzie Parys i Helena odgrywają nader śmiałą, ale nie przekraczając granic dobrego smaku, scenę miłosną. Anna Maria Heinreich zaprojektowała kostiumy odpowiadające przyjętej koncepcji: nieformalne współczesne stroje dla młodych, ironicznie niezgrabne długie płaszcze dla greckiej starszyzny. Dbałość reżysera o staranne przekazanie rzeczywistości wyrażona została w efekcie za pomocą zbyt wolnego tempa akcji, ale to chyba jedyny zarzut, jaki można postawić wobec kolejnego dzieła Petera Steina na edynburskim festiwalu.

Dwa lata temu wielki sukces na festiwalu odniosła sztuka szkockiego dramatopisarza Anthony'ego Neilsona "The Wonderful World of Dissocis" ("Wspaniały świat dysocjacji"). Czekano więc z ciekawością na jego nowy utwór "Realism" ("Realizm"), który zaprezentował w reżyserii autora, jako koprodukcję z festiwalem, założony w lutym tego roku Narodowy Teatr Szkocki. Podobnie jak w poprzedniej sztuce, akcja toczy się nie tylko w przestrzeni świata zewnętrznego, ale też i wewnątrz psyche bohatera, wydobywając z niej to, co zazwyczaj bywa starannie ukryte. Na podłodze pokrytej żółtym piaskiem stoją rozrzucone przedmioty i meble; łóżko, sofa, lodówka, pralka i sedes. Rozmamłany mężczyzna budzi się, nic mu się nie chce robić. Niby wykonuje codzienne czynności, ale głównie snuje rozmaite fantazje, w trakcie których materializują się osoby z przeszłości - znajomi, rodzice, była kochanka, a rozmowy z nimi, kłótnie i jakieś działania, wskazują na to, że jest to artysta - frustrat, najwyraźniej nękany blokiem twórczym i problemami w sferze seksualnej. Te emanacje podświadomości mają być poważne i śmieszne zarazem, ale nie zawsze z dobrym skutkiem, na przykład, gdy złość bohatera z powodu wysokiego rachunku za gaz przechodzi w kabaretową piosenkę. Głównie zresztą jego fantazje mają charakter erotyczny i obsceniczny.

Bohater, czy może raczej antybohater, epatuje nieprzyzwoitymi słowami, ale jego język jest ubogi. Realizm? Tylko w ostatniej krótkiej scence, po powrocie do rzeczywistości, mężczyzna robi śniadanie w kuchni jakby nic się nie wydarzyło, patrząc tępo przed siebie. W ocenie "Realizmu" zaznaczył się spory rozrzut opinii. Niektórzy uważali ten utwór za nowatorski. Mnie przypomina on "Kartotekę" Różewicza, z tym że wolę "Kartotekę", która przywołuje poważniejsze problemy bez infantylizmu, cechującego sztukę Nelsona.

Po egocentrycznych wybrykach bohatera "Realizmu" spektakl Alvisa Hermanisa "Gára dzive" ("Długie życie"), zrealizowany w Teatrze Nowym w Rydze, znany i w Polsce z zeszłorocznego festiwalu Dialog we Wrocławiu, a obrazujący smutne życie pięciorga staruszków w ciasnym mieszkanku komunalnym, był zdecydowanie bliższy realizmowi i ciekawszy. Przedstawienie obywa się bez tekstu i ograniczone jest do symultanicznego ukazania zwykłych czynności jego bohaterów, od rana do nocy. Niby bawi, ale w gruncie rzeczy wzrusza. Zdumiewa fakt, że grane jest tak perfekcyjnie i wiarygodnie przez bardzo młodych aktorów, o czym przekonujemy się na końcu, gdy po szybkim pozbyciu się charakteryzacji stają oni przed publicznością, która nagradza ich gorącymi oklaskami.

Najbardziej bulwersującym i pod każdym względem nieprzyzwoitym spektaklem tegorocznego festiwalu (niektórzy uważają, że może nawet całej piętnastoletniej kadencji Briana McMastera) był spektakl etatowego, można by rzec, skandalisty festiwalowego, Katalończyka Calixto Bieito, zatytułowany "Platform" ("Platforma"). Na festiwalu odbyła się prapremiera światowa tego utworu - dokonanej z Marc Rosichem adaptacji powieści Michela Houellebecqa z roku 2001. Spektakl zrealizował zespół Companyia Teatro Romea w Barcelonie, którym Bieito kieruje. Francuski urzędnik Michel, w wolnych chwilach klient lokali erotycznych, na urlopie w Tajlandii zakochuje się w swej rodaczce Valerie. Wspólnie odkrywają uroki turystyki seksualnej, żerującej także na nieletnich. Upatrując w tym procederze duże zyski, przenoszą się do Tajlandii na stałe i zakładają nocny klub erotyczny. Prosperują dobrze do czasu, gdy Valerie ginie w ataku terrorystów na ich lokal. Osamotniony Michel dalej snuje swoje drastyczne i mizoginiczne refleksje, dotyczące głównie seksu. Wyłania się z nich potworny obraz degradacji moralnej i duchowego bankructwa zachodu, choć autor ustami swojego bohatera nie oszczędza też islamu. Houellebecq niedawno wygrał we Francji proces o rasizm i antyislamizm, co być może zachęciło reżysera do bardzo jaskrawego ujęcia tematu. Scenograf Alfons Flores, projektantka kostiumów, Merc Paloma i technicy stworzyli na scenie niesamowitą atmosferę wyuzdania. Są tu działające przez cały czas ekranowe kabiny hard porno, oglądamy rozmaite rekwizyty seksualne, po scenie chodzi całkowicie naga kobieta obserwująca akcję, czasem śpiewa.

Krytycy byli podzieleni. Ktoś napisał, że po człowieku, który stratował "Trubadura" Verdiego i "Hamleta" nawałem obscenów, można się spodziewać najgorszego. Inni twierdzą, że Bieito ma wiele do powiedzenia na temat konfliktów i inercji ludzi u zarania nowego stulecia, opanowanych przez konsumeryzm i sprowadzających miłość do multiorgazmu. Przychylam się do tej opinii.

***

Swoje relacje kończę zazwyczaj wzmianką o polskim wkładzie do festiwalu. W tym roku zaznaczył się on przede wszystkim obecnością "Trzech sióstr" w inscenizacji Lupy, spektaklu, który pomimo niezbyt przychylnych ocen, był ważną pozycją festiwalową. Wspominałem o udziale polskich artystów na festiwalu oficjalnym. Niestety na festiwalu Fringe polskich imprez prawie nie było. Na festiwalu filmowym - jak zwykle w ostatnich latach - wyświetlono jeden film fabularny: "Palimpsest" Konrada Niewolskiego i krótkometrażówkę (osiem minut) Dariusza Kowalskiego "Elements".

Festiwal w Edynburgu wchodzi w nową fazę. Dyrektor-elekt, Australijczyk Jonathan Mills, jest kompozytorem, kierował już festiwalem w Melbourne. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, a także jak będzie w nim polski udział. Oby był większy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji