Artykuły

Praskie bestiarium: motyl, psy i paw

Twórcy teatru - Małgorzata Owsiany, Monika Powalisz, Radosław Dobrowolski i Jacek Papis - poza artystycznym, postawili sobie inny cel: oswojenie Pragi i jej mieszkańców - o spektaklach Teatru Wytwórnia pisze Marcin Zawada w Didaskaliach.

Jadąc Ząbkowską z centrum trzeba skręcić w lewo. Za metalową bramą przy ulicy Markowskiej, w niepozornych zabudowaniach na tyłach Wytwórni Wódek Koneser za równie niepozornym wejściem mieści się Teatr Wytwórnia. Twórcy teatru poprzemysłowe budynki wyremontowali sami. Remont i odbudowa trwały pięć miesięcy i w listopadzie 2005 roku teatr zainaugurował działalność spektaklem "Komponenty" Małgorzaty Owsiany w reżyserii Jacka Papisa.

Wciąż nie jest to miejsce przyjazne: ani Praga, ani wnętrze teatru, które jest dopiero w fazie tworzenia. Jeśli o tym zapomnieć, czeka nas niespodzianka. Twórcy teatru - Małgorzata Owsiany, Monika Powalisz, Radosław Dobrowolski i Jacek Papis - poza artystycznym, postawili sobie inny cel: oswojenie Pragi i jej mieszkańców. Wszystkie decyzje podejmują kolektywnie. Kierunku artystycznego nie określili - jak mówią, sięgają po teksty, które ich inspirują, ciekawią. Po prostu. Teatr oprócz produkowania spektakli ma ambicje stania się miejscem spotkań artystów rozmaitych dziedzin sztuki. W Wytwórni organizowane są debaty z politykami oraz warsztaty tańca. Mieści się tu także niewielkie kino.

Od listopada 2005 roku do repertuaru weszło siedem sztuk dla dorosłych i dwie dla dzieci (Mini Wytwórnia). Niewiele je łączy i prawdopodobnie to stanowi ich wspólny mianownik. Siła tego teatru tkwi w różnorodności form i tematyki podejmowanej w spektaklach.

"Paw". Nie myśl nic...

Wystarczy otworzyć okna i do świata scenicznego przeniknie rzeczywistość. Proza Doroty Masłowskiej była dotąd inscenizowana bez większego powodzenia. Jacek Papis odniósł sukces, bo wymyślił dla niej nową, kabaretową formę. Do rytmicznej hiphopowej prozy "Pawia królowej" powstały piosenki o zróżnicowanej proweniencji. Kompozytorka Hanna Kayser stworzyła pastisze - ale właściwie także gotowe przeboje. Na początku przedstawienia słychać odgłos strojonego radia: szum, świszczenie rozmów czy melodii przemieni się w kolaż dźwięków i barw, scen i piosenek. Jakbyśmy kręcili gałką radia albo skakali po kanałach telewizyjnych.

Na scenę dziarskim krokiem wkracza Narrator, to on nadaje przedstawieniu hiphopowy rytm. Osią spektaklu są losy pokracznej nieudacznicy Patrycji Pitz oraz historia modnego piosenkarza Stanisława Retro. Ona dostaje od wszystkich cięgi, jest brzydka, samotna, on zmaga się ze sławą, showbiznesem, dziewczyną, fankami. Kręcą się wokół niego, pragnąc się ogrzać w cieple chybotliwej sławy. Ci, którym się to nie udaje (w tym narzeczonej, poetce neolingwistycznej Annie Przesik), snują intrygi. Na forum internetowym - a jakże. Tyle fabuła.

Bohaterowie przyjechali do Warszawy z całej Polski. Ich wyobrażenie o mieście neonów i blichtru znanego z rubryki towarzyskiej kolorowego pisma poddane zostaje demitologizacji. Spektakl Papisa ani na chwilę nie traci tempa. Kiczowato ubrane kiczowate postacie z wyczuciem grają młodzi aktorzy: Zuzanna Fijewska. Aleksandra Popławska. Agnieszka Wielgosz. Bartosz Adamczyk i Mariusz Drężek. Pojawiają się w scenkach-skeczach. objawiając talent komiczny i muzykalność. Równie dobrze w roli cynicznego menedżera i policjanta (aktorzy grają po kilka ról) sprawdza się Jan Monczka.

Masłowska miesza konwencje, żongluje skojarzeniami, potrafi wykorzystać mowę podwórka, ale też podsłuchuje język i podpatruje maniery bywalców modnych klubów. Aktorzy świetnie radzą sobie z trans-akcentacją. poszatkowanymi związkami frazeologicznymi i składnią. Ich bohaterowie przybierają zaobserwowane na pokazach mody, w teledyskach czy w reklamach pozy. W jednej z pierwszych scen podchodzą do nisko umieszczonego mikrofonu nabożnie jak do świętego przedmiotu, choć będą przez niego oczerniać Patrycję. Kto ma mikrofon, ten czuje się wyróżniony. Mikrofon to symbol showbiznesu.

Jacek Papis włączył do swojego przedstawienia kilkuminutowe projekcje filmowe - trzy kobiety, brnąc w śniegu, spotykają się na prawym brzegu Wisły i, niczym szekspirowskie wiedźmy, odprawiają sąd nad Bogu ducha winnym Retrem. Innym razem na ekranie pojawia się teledysk "Nie myśl nic kochanie" tria Flaky - największej konkurencji Retro. Widzimy również obrazy nakręcone z samochodu błąkającego się po uliczkach Pragi, ale też samą Masłowską prywatnie, w jej kuchni.

"Kalimorfa". Trudno cię schwycić

Wyłaniając się z ciemności Ferdynand (Krzysztof Franieczek), były urzędnik, członek klubu entomologów, opisuje proces preparowania motyla. Krok po kroku: złapanie, układanie skrzydeł, suszenie, nabijanie na szpilkę. Mówi monotonnie, beznamiętnie. Przepowiada to, co za chwilę się zdarzy.

Świt. W skromnie urządzonym piwnicznym pokoju budzi się Miranda (Magdalena Popławska), piękna studentka. Nie wie, jak się tu znalazła, jest zaskoczona, śmieje się jakby sama z siebie, jest wyraźnie rozbawiona sytuacją. Wkrótce jej pewność siebie przemieni się w złość i gwałtowność, a potem w desperację. Okaże się, że została uwięziona przez Ferdynanda. Podejmie nawet próbę głodówki. Przejawy "nielojalności" Ferdynand przyjmuje ze zdziwieniem - powtarza uporczywie: "Co ja ci takiego zrobiłem?".

"Kalimorfa" ma wiele tajemnic. Nie wiemy, jak Miranda znalazła się w domu na odludziu, nie znamy przeszłości Ferdynanda. Na ścianach, oświetlane przez punktowe światło, pojawiają się ogromne zasuszone motyle. Pojawiają się i znikają. Podczas kąpieli Mirandy, która wynurza się z wanny z wytatuowanym na plecach motylem, następuje moment przełomowy. Motyl kalimorfa znika z obrazka na ścianie, pozostaje tylko jasne tło. Odtąd tytułowym motylem będzie Miranda.

Bohaterów nie łączą ani zainteresowania, ani wrażliwość. Jeżeli Miranda na początku podejmuje próbę poznania mechanizmów postępowania Ferdynanda, to raczej z naturalnej potrzeby, a dopiero w miarę rozwoju wydarzeń z przebiegłości. Więźniami są oboje - Miranda jest więźniem Ferdynanda, on zaś - więźniem swojego szaleństwa.

W "jej" pokoju znajduje się niewiele sprzętów, wszystkie z lat sześćdziesiątych. Z tych samych, co szlagiery, które rozbrzmiewają z winylowych płyt. Maniery Ferdynanda, a zwłaszcza sposób traktowania kobiet, też są z innej epoki. Mirandę to zaskakuje, wydaje się jej staroświeckie. Ona pochodzi z innych, bo współczesnych czasów. Pozbawiona własnych ubrań, nosi sukienki przygotowane przez Ferdynanda. Czuje się w nich niezgrabnie, nie pasują do niej.

Jedynym pragnieniem Ferdynanda jest, by Miranda go kochała. Dla niej gotów jest nawet porzucić swoją największą pasję - motyle. Spełnia wszystkie jej zachcianki, z wyjątkiem jednej - dla Mirandy najważniejszej - zwrócenia wolności. Z początku nie jest potworem, raczej zagubionym i samotnym młodym mężczyzną. Traktujemy go nawet pobłażliwie. Nawet wówczas, kiedy pierwszego dnia Miranda domaga się klamki do drzwi, wszystko jeszcze mieści się w granicach nieco tylko niepokojącego żartu.

Ferdynand boi się bliskości i erotyzmu, fiaskiem kończy się próba intymnego zbliżenia, inicjowana przez Mirandę. Być może nosi w sobie wspomnienie kobiety, której w swoim życiu nie schwytał. Poszukuje ucieleśnienia wyobrażenia - może postaci matki? Może artystki? Być może. bo tego Marek Kalita, reżyser spektaklu, nie precyzuje, zostawia pole do domysłów i interpretacji. W spektaklu piosenkarką-mitem jest Anna German. W jednej ze scen Miranda wchodzi ubrana i umalowana jak German w latach sześćdziesiątych. Ma podobnie ułożone włosy, doklejone rzęsy, kopiuje gesty piosenkarki. Z głośników wybrzmiewa szlagier German "Jesteś moją miłością". Miranda występuje w roli piosenkarskiej divy najpierw bardzo serio, potem rezygnacja miesza się z parodią, ruchy ust nie nadążają za nagraniem. Przez cały czas jej policzki połyskują od łez.

Ferdynand szuka miłości idealnej, platonicznej, relacji rodzicielskiej albo innej - bezpiecznej, jak do niedostępnej gwiazdy. O prawdziwym obopólnym uczuciu nie ma mowy. Prędko okazuje się też, że dziewczyna nie przystaje do wyidealizowanego portretu. Jest wulgarna, hałaśliwa, przedrzeźnia nienaturalnego Ferdynanda. Mirandzie obcy jest jego nienaganny wygląd, dokładne uczesanie, sztywność, schematyczność.

Ferdynand daje się porwać swojej fascynacji, a gdy Miranda okazuje się zwykłą osobą, traktuje ją jak wroga. Przez większość spektaklu zachowuje się niepewnie, ma niezręczne ruchy, mówi, ważąc słowa. Ale jest czujny, stoi za kratą, w której wbudowano drzwi do pokoju, i obserwuje. Kiedy w jednej z ostatnich scen maluje chorej Mirandzie usta i policzki, dziewczyna staje się groteskową kukłą, bierną i obojętną, nie ma siły mówić. Wydobywa z siebie mamrotanie: "Jestem chora, umieram", które on przedrzeźnia krzycząc. Razem pozują do ślubnego "monidła" z ogromną ćmą w tle. Fotografuje ją po raz ostatni - nad ranem znajduje martwą. Odmawia "Ojcze nasz", macza końce palców w święconej wodzie i mechanicznie recytuje "Wieczny odpoczynek"...

Marek Kalita stworzył mroczne przedstawienie o szaleństwie, o patologicznej potrzebie posiadania na własność kogoś drugiego, ale również o kruchości, o łatwej stracie wszystkiego. W spektaklu jest wiele pięknych scen, jak na przykład ta, kiedy Ferdynand przy dźwiękach niepokojącego utworu "Maria" Tiger Lillies wymienia w wazonie przy łóżku kwiaty, znacząc w ten sposób upływ czasu, albo kiedy, ocierając twarz o blat stołu tuż obok rozjaśnionej wąskim promykiem światła patery z owocami, mamrocze o sposobie preparowania gąsienic. Niezaprzeczalnym walorem spektaklu jest nastrój wywołany oświetleniem i muzyką. Świateł jest w "Kalimorfie" dużo, zapalają się w nieoczekiwanych miejscach, jak choćby to będące refleksem ze srebrnej tacy pozostawionej na kredensie. Oprócz piosenek z adaptera, w tle słychać dźwięki ambient. Rytmiczne łomotanie z pogłosem pojawia się w kilku momentach spektaklu, wzbogacone o szmery, skrzypienia podłogi, szafek, brzęk szkła, plusk wody, trzepot motylich skrzydeł, odległe krzyki i zawodzenia, odgłosy łąki tuż przed brzaskiem. Trzykrotnie scena pogrąża się w ciemności, a jedynie rozproszone światło reflektora wyławia z niej Mirandę. Dziewczyna wije się. powtarza swoje kwestie - to Ferdynand słyszy w głowie jej głos. Zdania wracają, rwą się. nakładają na siebie, brzmią jakby były nagrane na taśmie. Cofnij. Puść. Do przodu. Do tyłu. Kolejna piękna scena.

Po śmierci Mirandy Ferdynand nagrywa na dyktafon krótkie sprawozdanie z tego. co się właśnie wydarzyło, ale snuje też plan nowej zdobyczy. Jego głos brzmi mechanicznie, jakby relacjonował rutynowe czynności. Jest z siebie dumny. Otwiera niezauważalne dotąd okno, za którym czai się mrok. Wpuszcza do pokoju demona. Teraz Ferdynand w pełni jest sobą: zachowuje się i mówi swobodnie, pije. pali, choć w rozmowach z Mirandą wypierał się. że to robi. Nie ma prawie śladu staroświeckiego zakompleksionego urzędnika. "Myślę, że jesteśmy po prostu owadami, żyjemy przez chwilę, potem umieramy i to wszystko. Nie ma litości. Nie ma nawet Wielkich Zaświatów. Nie ma nic."

"Uwaga Złe psy!" A rebours.

Spektakl ma charakter konferencji prasowej, ma być publiczną spowiedzią Anity Szatkowskiej-Szaniawskiej [na zdjęciu], nazywanej Złą Panią na Zegrzynku. Żonę Jerzego Szaniawskiego oskarżano o znęcanie się nad mężem. Anita czeka teraz na publiczne wybaczenie, choć boi się ludzi.

Siedzi przed nami prawie nieruchomo, z porozumiewawczym albo przepraszającym uśmiechem opowiadając historię swoją i Jura, jak nazywała Szaniawskiego. Usprawiedliwia wszystkie zarzuty: zamykanie nagiego pisarza w komórce okazuje się żartem, któremu przez chwilę przyjrzy się listonosz, podawanie gipsu ma zapobiec łamliwości kości, fałszowanie podpisu to wyręczenie pisarza w korespondencji, zabranie ciężko chorego Szaniawskiego ze szpitala odbywa się na jego prośbę, Jerzy sam w zabawie wylewa sobie polewę z naleśników na głowę, poszczuta psami dziennikarka czy spaleni chłopcy sami są sobie winni, dewastowanie dworku jest przecież szukaniem zostawionego przez męża spadku.

Przez pierwszą część spektaklu siedzi spięta, niemal gotowa do ucieczki. Ostrożnie popija wodę. Opowiada swoją wersję historii związku z Szaniawskim. W miarę rozwoju spektaklu wypowiedzi Szaniawskiej stają się niekoherentne i wulgarne, wymykają się spod kontroli. Sięga po paczkę papierosów, nabiera przez chwilę pewności siebie, z ust niknie uśmiech. Kiedy monolog nabiera rozpędu, kiedy w Szaniawskiej gotują się emocje, bohaterka chwyta oburącz mikrofon i balansując na skraju fałszu, wyśpiewuje-wykrzykuje po angielsku rockową piosenkę. Przez niecałą godzinę Małgorzata Rożniatowska rozwija przed widzami wachlarz środków aktorskich i nie pozwala oderwać się widzom od swej historii ani na chwilę. Za tę rolę otrzymała Grand Prix 46. Kaliskich Spotkań Teatralnych.

Na furtce dworku w Zegrzynku wisi tabliczka: "Uwaga - złe psy!" Szaniawski często powtarzał, że napis powinno się umieścić od wewnątrz, by ostrzegał, kiedy on i żona wychodzą do miasta. Kto. dziennikarze czy sąsiedzi, zmienili historię pisarza i malarki? A może autor sztuki Remigiusz Grzela?

Szaniawska utwierdza się w miłości czy raczej usprawiedliwia, żałując zaprzepaszczonej kariery malarskiej? Czy prywatna tragedia niedołężnego mężczyzny i znacznie młodszej kobiety cierpiącej na chorobę psychiczną nie jest dla współczesnego widza także walką z mediami, bezwzględnym poszukiwaniem pikantnych szczegółów, wywlekaniem i wykrzywianiem wszelkich, nawet intymnych spraw?

Szaniawska posługuje się raz przepraszającym, raz atakującym tonem. Wierzymy jej. kiedy z czułością opowiada o poranku w dniu śmierci Szaniawskiego, o dźwiękach wydawanych przez pokrywki, jakie zawsze towarzyszyły zjawianiu się męża w kuchni. Wierzymy, kiedy w finale zrezygnowana i przegrana, przytłoczona samotnością, chorobą i oskarżeniami, zaprasza Jerzego do ogrodu na kawę - taką, jak lubi.

W finale spektaklu z głośników wybrzmiewa z pełną mocą "Niczego nie żałuję" Edith Piaf. To dychotomiczne wyznanie, jak w rozszczepionej chorobą osobowości bohaterki, znów może być przekornie odczytane. Michał Siegoczyński nie pozostawia widza jedynie we wzruszeniu. Nad niknącą w wyciemnieniu postacią zapali mrugające festynowe czerwone lampki. Jak klisza fotograficzna widzowie prześwietlani są przez jaskrawe światło bijące również ze stołu. Blado-niebieskie światło wykoślawia zastygłą twarz kobiety. Wszystko więc było tylko projekcją schizofreniczki? Rożniatowska-Szaniawska nie wstydzi się ani brzydoty, ani łez. Bez lusterka, niedbale pokrywa usta ostrą szminką. To przejmujący moment, który na długo pozostaje w pamięci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji