Artykuły

Powtórka z Romantyzmu

Jedną z sensacji pierwszych miesięcy stołecznego sezonu stała się prapremie­ra na poły dramatycznego poematu Ste­fana Garczyńskiego "Wacława dzieje" na scenie Teatru Narodowego. Sensacja ta ma znamiona i rozgłos odkrycia całkiem zapoznanego tekstu, chociaż dzieło młodo zmarłego poety (1805-1833), bliskiego przyjaciela Mickiewicza, znane było ra­czej dokładnie kilku pokoleniom histo­ryków literatury i szeregowych poloni­stów przez samego Mickiewicza wy­noszone pod niebiosa w paru kolejnych wykładach kursu drugiego "Literatury słowiańskiej"; tak wynoszone z przy­czyn zresztą raczej ideowych niż arty­stycznych, co w tych wykładach nie jest rzadkie skądinąd, jak wiadomo. A jed­nak prawda, że to dziełko nigdy nie we­szło i nie miało żadnej szansy wejść pod strzechy - gdyby nie Adam Hanuszkie­wicz... Prawda, że jest niezwykłe i ode­grało w pewnej chwili niezwykłą rolę, choć raczej brak w nim dobrej i żywej poezji. Prawda, że wiąże się z nim swo­ista legenda, nawet cokolwiek kłopotli­wa, o wąskim jednak dotąd zasięgu, któ­ra teraz wszelako pójdzie już w naród bez hamulców...

Będzie to więc legenda, którą język sztubacki tudzież inne stroniące od za­wiłości języki ujmą zapewne w najprost­szą alternatywę: Czy Garczyński "zrzy­nał" z Mickiewicza, czy też może - o horror! - było wręcz odwrotnie? Ciem­na sprawa. Oto nowsi badacze ustalili niemal już na pewno, że Mickiewicz znał rękopis "Wacława dziejów" zanim przystąpił do pisania "Dziadów" części III, o czym zresztą dawno wiedzieli albo podejrzewali badacze starsi, niesko­rzy tylko do mówienia o tym zbyt wy­raźnie: w płonnej obawie, że mogłoby to uszczuplić chwałę i odbrązowić czoło wieszcza.

Obawa płonna zważywszy, że jeśli na­wet i Mickiewicz, i Słowacki (w "Kor­dianie") przetwarzali sobie dosyć swo­bodnie różne pomysły sytuacyjne i mo­tywy Garczyńskiego, to nie zmienia to faktu, że ten obiecujący uczeń filozo­fów i dzielny żołnierz powstania listopa­dowego sam był twórcą w najlepszym wypadku drugorzędnym; ciekawym dziś raczej przez to, komu służył pożyczką. I nawet dostarczając Mickiewiczowi ele­mentów materiału anegdotycznego czy surowca dramatycznego - pozostawał jednocześnie i faktycznie Mickiewiczo­wym satelitą, by nie rzec właśnie epi­gonem. I nie ma w tym ani cienia pa­radoksu.

Po prostu: Garczyński był "dziecięciem wieku" wyjątkowo inteligentnym, choć nader skromnie obdarzonym pisarskimi talentami. (Miał też za sobą doświadcze­nia osobistego udziału w powstaniu, któ­rych brakło wieszczom, ale zresztą bru­lion "Wacława dziejów" pisany był w Rzymie jeszcze przed powstaniem). Umiał więc trafić w środek tarczy: u­miał, w utworze większego formatu, za­reagować bardzo wcześnie na tę właśnie opozycję postaw ideowych tak zna­mienną dla ostatnich lat istnienia Kró­lestwa Kongresowego - kulminującą bodaj przed powstaniem w dziejach spi­sku koronacyjnego (o którym zresztą co ostrożniejsi historycy powiadają, że ist­niał "podobno"!), a już w powstaniu pa­raliżującą je katastrofalnie: opozycję po­między radykalnym działaniem a wstrze­mięźliwą ostrożnością lojalistów i kryp­tolojalistów.

Tym więc Garczyński wyprzedził w czasie obu wieszczów: próbą rozwinięcia poematu wokół istotnie kluczowego po­litycznego problemu swojego czasu, po­stawionego, notabene, jako problem moralny. I stąd się biorą wszystkie dal­sze konsekwencje literackie, z osławio­nymi "pożyczkami" łącznie. Ale w tym sensie torując drogę - Garczyński jed­nocześnie nie był w stanie przekroczyć najbardziej obiegowych konwencji i obiegowych już wtedy wzorów, stereoty­pów literackich epoki - goetheańskich i byronicznych - podjętych i przetwa­rzanych bez widocznej inwencji i wy­obraźni, a z dosyć skromną techniką wierszowania. To w rezultacie, co po­myślał twórczo, a czego sam nie wy­prowadził dość ciekawie - posłużyło in­nym za materiał.

W "Wacława dziejach" intrygująca bę­dzie więc przede wszystkim ta zupełnie wyjątkowa okazja śledzenia, rozpozna­wania tych właśnie grudek surowca i tych zarodków, z których, albo raczej obok których wyrosły genialne sceny "Dziadów" drezdeńskich i "Kordiana". Oto z "Balu w zamku", z "Biesiady", z kolejnych "Obrazów" - wyłaniają się zaskakująco kontury balu u Senatora i "Salonu warszawskiego"; oto z opowie­ści spiskowca na owym "Balu" - jaw­nie zaczerpnięte słynne opowiadanie Adolfa o Cichowskim ("Salon warszaw­ski"). W scenie kościelnej z "Wielkiego Piątku" znajdzie się może nawet jakaś iskierka do rozdmuchania w Wielkiej ­Improwizacji (!), choć jednocześnie ta akurat sytuacja u Garczyńskiego jest re­pliką wileńskich "Dziadów" części IV... Pomieszanie z poplątaniem. A Słowacki? Czy nie pożycza tu sobie całej kluczowej sceny ("Związek") do swojej sceny czwartej III aktu "Kordiana" (mo­gli mieć wprawdzie obaj wspólne źródło informacji o spisku koronacyjnym...)? Czy nie bierze co najmniej postaci Dok­tora z Nieznajomego (ale też obaj z Gar­czyńskim zawdzięczają ją poniekąd Goe­themu...)? I to są tylko najbardziej rzu­cające się w oczy zestawienia. A prze­cież nie ma rady: Garczyński tego pro­cesu nigdy już nie wygra. Te zaś od­krycia, które czynimy w jego tekście - nie bez pewnej radości - interesują nas naprawdę tylko poprzez "Dziady" i po­przez "Kordiana".

Czymże więc będą "Wacława dzieje" wprowadzone teraz na scenę? Łatwo zgadnąć, że będą dość niezwykłą powtór­ką z romantyzmu; odkrywaniem znajo­mych motywów w ich postaci pierwot­niejszej, prostszej, uboższej językowo, nie obfitującej w żywe napięcia dramatycz­ne. Czy w tej postaci mogą się one jed­nak bronić teatralnie?

Tu zaskoczenie: bronią się. Wbrew przewidywaniom. Bronią ich przede wszystkim dwaj wyjątkowo utalentowa­ni aktorzy: Krzysztof Kolberger jako Wacław i Daniel Olbrychski - Nie­znajomy. Ale nie jest to sukces tylko aktorski. Oto bowiem typowe pasje i "choroby wieku" romantyczne w swoich skrajnych wariantach - pragnieniach i rozgoryczeniach, wyzwaniach i zgorzk­nieniach - okazują się tu nagle zaska­kująco bliskie i prawdziwie przekładal­ne na wrażliwość, na doświadczenie tych dwóch współczesnych młodych ludzi gra­jących w teatrze. I wielu innych młodych na widowni. I to jest bodaj największa: niespodzianka: ten rzeczywisty drugi wymiar "powtórki z romantyzmu".

Hanuszkiewicz jako reżyser trafił za­tem teraz w sferę istotnej wrażliwości swoich młodych dwóch protagonistów i ten atut rozegrał skutecznie, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu. W koro­wodzie obrazów - dziejów Wacława, któ­rych tło jest w poemacie szare, ledwie naszkicowane - słusznie zrezygnował z "inscenizacji romantycznej" i z rozryso­wywania tego, co szare, choć może nie­był w tej decyzji, jak i w selekcji mate­riału zupełnie konsekwentny. Kilka istot­nych scen zbiorowych ujął jednak z roz­mysłem statycznie (Karczma, Bal, Spi­sek), jak tło dalekie, jak rekwizyty opo­wieści prowadzącej w zasadzie te dwie postacie: Nieznajomego i Wacława. W rezultacie z całego zespołu - poza Kol­bergerem i Olbrychskim - widoczny jest naprawdę jeszcze tylko Franciszek Pieczka jako Ksiądz, w duecie z Wacła­wem. Ale ci dwaj prowadzący spektakl: i prowadzeni na tle zespołu - w spo­sób cokolwiek telewizyjny - rzeczywi­ście mają tu co zagrać. I idą obaj pełną parą.

Nie będzie to więc aktorstwo finezji, półtonów, subtelności, ani nawet brawu­rowej techniki Ale aktorstwo pasji wie­rzytelnej. Jakże rzadkie. W scenie z Pieczką Kolberger płacze z wściekłości, nie zamazując przy tym wiersza, i nie­ma w tym cienia fałszu; widownia wie­rzy bez zastrzeżeń aktorowi płaczącemu; z wściekłości i mówiącemu wierszem.... Tego dawno u nas nie było. Olbrychski bryluje w "Karczmie" (faustowska "Piw­nica Auerbacha") z werwą, dowcipem i najprawdziwszą siłą komiczną, o którą mało kto go podejrzewał: potem wy­głasza znakomite przemówienie w sce­nie "Spisku": żaden Prezes w "Kor­dianie" nie był tak przekonywający ii tak rzeczowo zniewalający słuchaczy do rezygnacji. Z tego wesołka i demagoga - quasi-Mefista, który "nie jest szata­nem" - wyłania się przecież na koniec postać tragiczna i formuła duchowej klę­ski. Tu więc Wacław, choć pokonany w publicznej rozgrywce z Nieznajomym bierze górę. I jeśli dobrze odczytuję ten spektakl - byłaby w tym skądinąd po­prawka Hanuszkiewicza do jego własnej wcześniejszej interpretacji "Kordiana", o której kiedyś pisałem polemicznie. Po­prawka słuszna.

Druga część przedstawienia jest jed­nak słabsza dość wyraźnie. W "Obra­zach", które serwuje Wacławowi Niezna­jomy w charakterze argumentu - oto ci, za których chcesz walczyć! - siłą rzeczy ożywa owo "tło" statyczne i ogry­wane dotąd niemal jak rekwizyt przez właściwych bohaterów opowieści. Ale ożywa raczej blado, bez wyrazu, bez cha­rakteru. Montaż scenek przenikających się, jednoczesnych, razem stłoczonych, demonstrowany z tą dobrze znaną de­zynwolturą teatralności - tu zawodzi, bo obnaża się jako chwyt montażu, któ­ry dawno już nie jest efektem, a w tym wypadku nie buduje też żadnej formy i nie organizuje żadnych istotnych na­pięć. Na dodatek reżyser i adaptator, ku końcowi, zbyt już wiernie i pedantycznie postępuje w ślad za fabułą "Wacława dziejów", w której sam autor ku koń­cowi pogrąża się coraz mniej fortunnie. Zbędna jest zatem w tym spektaklu fi­nałowa scena z siostrą. I nie z uwagi na motyw incestu, wzięty z Byrona, ni w pięć, ni w dziewięć, ale dlatego, że bez pożytku rozmazuje kulminacyjne star­cie ideowe antagonistów, które powinno było to przedstawienie sklamrować.

Nie są przeto "Wacława dzieje" wy­bitnym w sumie dziełem teatru, jak to pisuje się w Warszawie tu i ówdzie. Ale jest to przedstawienie nie pozbawione żywych treści, żywych i odbieranych żywo namiętności, dużej aktorskiej siły i szczerości w prowadzących rolach. To niemało. W ostatnich paru latach to przedstawienie Hanuszkiewicza zajęło mnie w rezultacie bardziej niż inne jego prace. Mimo to wszystko, co mnie w nim razi, a nie wszystko tu podliczam. Mimo że jest "powtórką" z romantyz­mu. A może przez to właśnie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji