Artykuły

Czarodziejski flet odczarowany

Konstanty Puzyna pisał kiedyś, że opera utknęła w przedsionku muzeum. Dzisiejsi reżyserzy albo robią na scenie swoje, wcale nie licząc się z muzyką, albo starają się przesunąć ją w sferę współczesności, stosując wypracowany przez siebie styl i niejako zmuszając muzykę do podporządkowania się inscenizacji. Tak podszedł do dzieła Mozarta Krystian Lupa, reżyser o silnej indywidualności artystycznej, który nigdy nie był wierny autorowi, a dzieło Mozarta stało się dla niego pretekstem do wyrażenia własnego światopoglądu - o wiedeńskiej premierze "Czarodziejskiego fletu" pisze Anna Schiller w Tyglu Kultury.

Jednym z wydarzeń Roku Mozartowskiego i zarazem festiwalu Wiener Festwochen była premiera "Czarodziejskiego fletu" w reżyserii Krystiana Lupy, która miała miejsce 13 maja. Lupę zaproszono jako wybitnego reżysera teatralnego, znanego z wielu realizacji literatury austriackiej. O Lupie - reżyserze operowym nie wiedziano natomiast nic, jako że nigdy oper nie wystawiał, a nawet zarzekał się przed tym, mówiąc, że muzyka stanowi w nich element zbyt dominujący. Nic w tym jednak nadzwyczajnego, że zrobienie opery Lupie zaproponowano. Od dawna, inscenizowaniem oper zajmują się przeważnie osoby nieznające się na operze, a czasem także na reżyserii, nieczytające partytury a bywa wręcz niemuzykalne. Wszyscy przywykli do tego status quo i fakt, że doświadczony skądinąd i markowy reżyser teatralny bierze się za operę bez muzycznego doświadczenia, i to od razu za Mozarta, nikogo już nie dziwi.

Trudno też dziwić się Lupie, że dał się skusić wiedeńską propozycją na swój debiut operowy. Inscenizować "Czarodziejski flet" w tym samym miejscu, gdzie dyrygował nim sam Mozart, to nie tylko wielkie wyzwanie, ale i przygoda metafizyczna. Słuchanie arcydzieła Mozarta na tej samej scenie, na której miała miejsce jego prapremiera, nieuchronnie przenosi nas w czas miniony, w wiek XVIII. Czy to będzie Tylovo Divadlo w Pradze, gdzie po raz pierwszy zagrano "Don Giovanniego", czy Theater an der Vien w Wiedniu, w którym po raz pierwszy ukazał się w światłach rampy "Czarodziejski flet". Zwłaszcza, że stare mury obu tych miast stoją nienaruszone. Poza tym wszystko się zmieniło, świat i ludzie, a z nimi sztuka. W porównaniu z bezkarnością przerabiania starych dramatów, kłopot z operą ten, że pozostaje ona zawsze sztuką swojej epoki, gdyż rządzi nią dawna muzyka. Bywają mniej lub bardziej oryginalne jej interpretacje, jednak nie mogą one przekroczyć granic, poza którymi dokonuje się zniszczenie dzieła. W operze nie da się też unowocześnić dramatu do woli, gdyż jest on ściśle zespolony z muzyką, a jej nie da się oszukać. Konstanty Puzyna pisał kiedyś, że opera utknęła w przedsionku muzeum. Dzisiejsi reżyserzy albo robią na scenie swoje, wcale nie licząc się z muzyką, albo starają się przesunąć ją w sferę współczesności, stosując wypracowany przez siebie styl i niejako zmuszając muzykę do podporządkowania się inscenizacji.

Tak podszedł do dzieła Mozarta Krystian Lupa, reżyser o silnej indywidualności artystycznej, który nigdy nie był wierny autorowi, a dzieło Mozarta stało się dla niego pretekstem do wyrażenia własnego światopoglądu. Baśniowy "Czarodziejski flet" zinterpretował psychologicznie, a tam, gdzie było to trudne bądź niemożliwe, pozostawił tradycyjną formę opery, by mogła się wyśpiewać, a zarazem kompromitować sztuczny świat tej sztuki.

W rezultacie opera właściwa stała się kontrapunktem osobistej wypowiedzi reżysera. A mówi Lupa, że świat jest skomplikowany, trudny i nieradosny, w scenerii przypomina białą łaźnię, w której dręczą człowieka myśli, uczucia, pragnienia, strachy i kłody rzucane pod nogi przez siły wyższe. Raz wyraża to wielkie oblicze starca na video, który pożera bohatera, innym razem zimne koła zębate, też na video, obracające się jak bezduszna, groźna maszyneria świata. Bohater - Tarnino przechodzi szereg prób, czyhają na niego niebezpieczeństwa, jak lew wywołany na video. Pamina, jego ukochana, więziona w złotej klatce przez Sarastra, wyśpiewuje swój ból zniewolenia, przeciw któremu się buntuje. Papageno - znakomity aktorsko Adrian Eród - nie jest, jak u Mozarta, postacią czysto komiczną, znajduje się w chwiejnej równowadze, przeżywa rozterki, a jego szczęście z niezbyt apetyczną Papageną nosi skazę przeżytych zwątpień i cierpień.

Interpretacja reżyserska zdominowała przedstawienie. Baśń stała się ściszonym dramatem, a przez to wyzuta została z Mozartowskiego blasku i werwy, z dynamicznego rytmu, z atmosfery radości, jaką zwykła promieniować ta feeryczna muzyka. Miody angielski dyrygent Daniel Harding w wyrafinowany sposób uwypuklał poszczególne głosy orkiestry i bogatą fakturę utworu, czego skutkiem było spowolnienie rytmu i utrata dynamiki. Gdyby to była wersja koncertowa, można by mówić o ciekawym wykonaniu, niestety w kanale orkiestrowym często przypominało to jąkanie się orkiestry.

Widać z tego, że reżyser z dyrygentem dogadali się, a dramat muzyczny postępował tak, jak sobie tego życzyli. U Mozarta i Schikanedera, autora libretta, gra toczy się między Sarastrem a Królową Nocy o jej córkę Paminę. Przy czym Sarastro jest przedstawicielem światła i mądrości, a Królowa - zła i ciemności. W oryginale Sarastro uosabia masonerię walczącą o lepszy świat, Królowa - cesarzową Marię Teresę, wroga masonerii. Tutaj mamy mieszaninę dobra i zla w postaciach Królowej Nocy i Sarastra, walczących o dusze wstępujących w życie Tarnina i Paminy. Pamina Heleny Juntunen - najlepsza śpiewaczka w tym spektaklu - w uwydatniającej kształty nocnej koszuli, śpiewające wcielenie namiętności i buntu, mogłaby się znaleźć w którymś z psychologicznych spektakli teatralnych Lupy. Szkoda, że z powodu niedyspozycji partnera, śpiewała do jego nieprzygotowanego zastępcy, który mógł tylko markować rolę. Nie licząc gadżetów video, tej daniny złożonej obowiązującej modzie, ważną i prostą ingerencją inscenizacyjną Lupy było współczesne ubranie Tarnina i w tym samym duchu wprowadzenie postaci współczesnych podróżnych, których Tarnino spotyka na dworcu przed wyruszeniem w daleką podróż do Sarastra. Mieszają się oni z chórem akolitów Sarastra i wraz z nimi śpiewają w kończącym spektakl chórze, wychodząc na proscenium ku publiczności w geście wspólnoty. Ich twarze przygaszone doświadczeniem są bardzo smutne, nie jak z Wieku Oświecenia, który wierzył w wyzwolenie człowieka i którego wyrazem jest triumfalna, czarodziejska muzyka Mozarta.

Taka bywa cena za współczesność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji