Artykuły

Rozdźwięk pokoleniowy

- Żadna ze sztuk nie zmieniła się tak bardzo jak teatr - mówi JERZY STUHR, rektor PWST. Dziś centra teatralne przemieściły się. To nie jest wyłącznie Warszawa i Kraków, ale m.in. Legnica. A jeśli ktoś mówi mi, że to nieprawda, że tylko Warszawa jest centrum teatralnym, to wówczas wiem, iż chce grać w telenowelach.

Panie Rektorze, czy w dzisiejszych czasach, kiedy w filmie, a i w teatrze coraz częściej występują ludzie bez dyplomów szkół artystycznych, a ich absolwenci coraz rzadziej chcą wiązać swe losy z teatrem, szkoła teatralna jest potrzebna? - Jeśli co roku przychodzi do nas 700 kandydatów na Wydział Aktorski, a przyjąć możemy 30, to znaczy, że ci młodzi ludzie czegoś od nas oczekują. Podstawowym zadaniem szkoły, jej misją wręcz, jest wychowanie młodego inteligenta - humanisty. Osobnym zagadnieniem są metody kształcenia. Być może one powinny ulec zmianie, idąc z tzw. duchem czasu, a więc reagować na ogromne zmiany zachodzące na naszych oczach w teatrze. O tym będziemy dyskutować podczas sesji panelowych, które odbędą się w trakcie listopadowych uroczystości naszej szkoły obchodzącej w tym roku 60-lecie istnienia. Niezależnie natomiast od konieczności zmian, zawsze będę bronił dobrze pojętej eklektyczności tej uczelni. Ona musi dać studentom szeroki wachlarz możliwości, by młody artysta mógł wybrać swoją drogę.

Czego dziś uczy PWST: rzemiosła, warsztatu czy także misji, posłannictwa zawodu artystycznego?

- W 90 procentach rzemiosła. I zawsze tak było. Ale też oczekiwania studentów zmieniły się. Jeśli widzę, że ktoś nie jest zainteresowany przystąpieniem do "tajemnicy teatru", że nie ma zamiaru poświęcać mu całego życia, lecz traktuje szkołę w sposób użytkowy - wówczas nieco inaczej jest kierowany. Wtedy wiemy, że oprócz nauki mowy, interpretacji prozy, wiersza, impostacji głosu musimy go nauczyć jazdy konnej, władania szablą, kung-fu, bo to wszystko przyda mu się w przyszłej pracy, począwszy od reklamy po występy w telenowelach. Ta szkoła musi kształcić jednych i drugich.

Ilu studentów jednego roku chce zgłębiać ową "tajemnicę teatru"?

- Na dziesięciu - może dwóch, trzech. Pozostali uczą się zawodu, który być może ułatwi im start w innych dziedzinach. Oni wcale nie są przekonani, że będą utrzymywać się z aktorstwa, dlatego często studiują równolegle inne kierunki. To jest ogromna różnica wobec postawy mojego pokolenia. Myśmy sobie nie wyobrażali, że po ukończeniu szkoły możemy robić cokolwiek innego poza graniem w teatrze. Dziś młodzi ludzie często gdzie indziej lokują swoją przyszłość, a szkołę traktują jako przygodę rozwijającą ich osobowość. Oni nie chcą wiązać się z wyuczonym zawodem do końca życia. Nie chcą też, co jest absolutną nowością, wiązać się na stałe z jednym teatrem, bo to eliminuje ich z funkcjonowania na wolnym rynku. Byłem świadkiem, jak dyrektor słupskiej sceny proponował angaż całej grupie aktorów - zbyli go.

Może młodzi nie chcą zaczynać na prowincji z obawy przed wsiąknięciem w nią?

- I tu jest wielka nasza rola, by im wytłumaczyć, że dziś centra teatralne przemieściły się. To nie jest wyłącznie Warszawa i Kraków, ale m.in. Legnica, z której "Otello" gości w Nowym Jorku, czy Lublin - tam właśnie jest absolwent naszej szkoły, Jacek Król, który na ogólnopolskim festiwalu "Dramaty Narodów" zdobył aktorską nagrodę za rolę Konrada w "Dziadach". A jeśli ktoś mówi mi, że to nieprawda, że tylko Warszawa jest centrum teatralnym, to wówczas wiem, iż chce grać w telenowelach.

Czy chętnym do przekroczenia teatralnych progów pomaga Pan w znalezieniu pracy?

- Oczywiście, przecież dyrektorzy teatrów to najczęściej moi koledzy. Ale rekomenduję tylko tych absolwentów, którzy na to zasłużyli. Chętnych jest jednak coraz mniej. Dla mnie praca w Starym Teatrze była służbą. Dziś nie ma takich wyraźnych formacji teatralnych o skrystalizowanym profilu, określonej drodze twórczej, jak kiedyś Stary Teatr, zespołów, do których ci młodzi ludzie mogliby lgnąć. Są przedsięwzięcia, produkcje, koprodukcje jednego teatru z drugim - trudno zaobserwować wyrazisty profil jakiejś sceny. No więc młodzi szukają własnych dróg. I w tych poszukiwaniach są bardzo samotni, bo szkoła nie wykształciła jeszcze mechanizmów uczących tych młodych samodzielności.

A czy Pan, grając w filmach, reżyserując je, jeżdżąc na festiwale, jest w stanie poświęcić odpowiednią ilość czasu swoim studentom i prowadzonej przez siebie uczelni? Może daje jej Pan jedynie swoje nazwisko, a do pracy są inni?

- Dawniej można było dawać jedynie szyld uczelni - dzisiaj nie da się jej tak prowadzić. Cała moja działalność, oprócz pedagogicznej, polega na tym, by dla szkoły coś pozyskać.

A co udało się Panu pozyskać ostatnio?

- Trwa moja walka o remont naszej szkoły we Wrocławiu. Jest już wielki projekt połączenia trzech budynków w jeden. Czy pani wie, ilu to wymagało zabiegów, wyjazdów, rozmów? Jestem też w trakcie załatwiania niezwykle ważnej dla nas sprawy: w Bytomiu otrzymaliśmy budynek, w którym docelowo ma powstać nowy wydział związany z ruchem scenicznym - na bazie Śląskiego Teatru Tańca. We wspomnianym Wrocławiu, od tego roku, uruchomiliśmy na Wydziale Lalkarskim nową specjalizację - reżyserię lalek. W Krakowie czekają nas remonty, adaptacja strychu, przybędą nowe sale wykładowe, marzy mi się przywrócenie akademika na ulicy Warszawskiej. Zorganizowanie tego wszystkiego, a to tylko część mojej działalności, wymaga ogromnej pracy, dziesiątków wyjazdów, spotkań z ministrem. A przecież mam jeszcze obowiązki pedagogiczne.

Ma Pan na nie czas?

- Muszę mieć, choć wiem, że na rektorowaniu najbardziej cierpią moje kontakty ze studentami. Jak byłem tylko belfrem - mieliśmy czas na zaprzyjaźnianie się. Zza biurka jest to dużo trudniejsze. Ale spotykamy się podczas zajęć ze scen klasycznych i propedeutyki pracy przed kamerą filmową.

Przejdźmy zatem do planów repertuarowych Teatru PWST. Jakie dyplomy zobaczymy w tym sezonie?

- Jan Peszek przygotuje jednoaktówki mojego mistrza - Pintera. Z kolei Wojciech Kościelniak, znany reżyser widowisk muzycznych, zrealizuje "Sen nocy letniej" w formie musicalu. Zapowiada się gigantyczna produkcja, która spędza mi sen z oczu. To będzie dyplom specjalizacji wokalno-estradowej. Rozpoczęły się próby "Arkadii" w reżyserii Krzysztofa Babickiego i spektaklu złożonego z etiud baletowo-dramatycznych - przygotowuje go Natalia Łapina, pedagog z Petersburga. W tym sezonie nie będzie dyplomu pod moją opieką artystyczną. Zacznę "Sędziów" z planowaną premierą w przyszłym roku akademickim, zarazem Roku Wyspiańskiego. Ten tekst chodzi za mną od lat, jeszcze od realizacji Swinarskiego.

W listopadzie czekają nas obchody jubileuszowe 60-lecia istnienia PWST. Przygotowuje Pan huczną fetę?

- Skromną. Zaczniemy te obchody już podczas inauguracji 61. roku akademickiego w poniedziałek, 9 października, wystawą dokumentującą wszystkie spektakle dyplomowe prof. Jerzego Jarockiego, wybitnego reżysera i pedagoga, który wygłosi też wykład inauguracyjny. 17 listopada odbędzie się premiera sztuki "Drugi upadek albo Godot, akt III", będącej współczesną kontynuacją "Czekając na Godota" Becketta. Spektakl wyreżyserują dwaj studenci, scenografię przygotuje prof. Barbara Hanicka, a wystąpią: pedagog, prof. Edward Dobrzański, dwaj rektorzy: Jerzy Trela i ja oraz absolwentka naszej szkoły Agnieszka Schimscheiner i student Wydziału Aktorskiego. Ta sztuka jest żartem scenicznym, w którym dwóch rektorów zagra starzejących się Estragona i Vladimira. Myślę, że będzie to zabawna i wzruszająca opowieść o teatrze i aktorach. Podczas głównych uroczystości jubileuszowych, 20 i 21 listopada, planujemy panel dyskusyjny z ludźmi teatru różnej generacji. Pierwszego dnia będziemy starali się zdefiniować, co to jest młody teatr, który rodzi się na naszych oczach. Drugiego dnia porozmawiamy o tym, co szkoła teatralna winna zrobić, by odpowiednio przygotować aktora i reżysera, aby umiał się w tym teatrze odnaleźć. Żadna ze sztuk nie zmieniła się tak bardzo jak teatr; aktorzy proponują zupełnie nowe środki wyrazu, reżyserzy rewidują klasykę w sposób często szokujący. "Wesele" w toaletach, jakie zrealizował nasz absolwent, introwertyczna gra aktorska, małymi środkami, do siebie - to nie jest moja estetyka, ale szkoła nie może nie zauważać tych zmian. Musi na nie reagować. Z obu dyskusji chcemy wydać publikację. Marzy nam się, i już jesteśmy bliscy szczęścia, by z okazji jubileuszu wydać nowe tłumaczenie prac Konstantego Stanisławskiego. To bardzo ważne, bo przecież nasza szkoła wyrosła z tych tradycji, jej korzenie tkwią w Stanisławskim.

Skoro o korzeniach mowa, przywołajmy tych, którzy tworzyli wielkość tej uczelni.

- Nie sposób wspomnieć wszystkich, których portrety wiszą w sali senackiej. Na pewno kreatorem tej szkoły był Juliusz Osterwa. To on połączył trzy istniejące w Krakowie studia aktorskie w jedną placówkę. Kolejni rektorzy, Tadeusz Burnatowicz, Władysław Woźnik, Eugeniusz Fulde, Bronisław Dąbrowski - byli spadkobiercami ducha i etyki Osterwy. Powiem z dumą, że jestem w pewnym sensie łącznikiem pomiędzy tradycją a współczesnością. Pamiętam, jak jeszcze przepytywała mnie na egzaminie wstępnym pani Gallowa, a później kolejnych wielkich pedagogów: Jerzego Jarockiego, Danutę Michałowską - też rektora tej szkoły. Największą potęgą naszej uczelni i jej symbiozy ze Starym Teatrem, z którym w latach 70. zawojowywaliśmy sceny całego świata, był zespół teatru wychowany w tej szkole i wykształcony w jednym kanonie.

A co dziś, Pańskim zdaniem, jest siłą krakowskiej PWST?

- Przede wszystkim to, że jakimś nadludzkim wysiłkiem stała się jeszcze jednym ośrodkiem kulturalnym tego miasta. Ma swój teatr ze stałym repertuarem, swoją widownię, regularnie gra przedstawienia, gości inne teatry, organizuje wystawy, promocje. O tym wszystkim przed laty nawet się nikomu nie śniło. Za tę ekspansję szkoły byłem w poprzednich kadencjach rektorskich nie raz atakowany. Drugi sukces to ten, że mimo wszystko kontynuujemy tradycję słowa, któremu ta szkoła zawsze była wierna.

A kiedy zasiada Pan jako widz w teatrze i ogląda swoich absolwentów, nie słysząc, co mówią, a słysząc, jak połykają końcówki, zacierają sensy wypowiadanych kwestii...

- Wtedy czuję wstyd i chciałbym uciec, gdzie pieprz rośnie. To jeszcze można zrozumieć, gdy jest konsekwencją zmian estetyki - mnie obcej. Ona generalnie szalenie się zmieniła, ale należy pamiętać o tym, że bez względu na to, jak ją oceniamy, wyrosła z tygla artystycznego tej szkoły. Niewątpliwie my, pedagodzy, czujemy pewien rozdźwięk pokoleniowy między nami a studentami. Ale to jest normalne. Rzadko wychodzę zniesmaczony umiejętnościami aktorskimi naszych absolwentów, częściej poetyką dzieła. Kiedy ja, przed laty, bełkotałem w bełkocie Picassowskiego "Pożądania schwytanego za ogon" w Teatrze STU, to było to właściwe miejsce na taki eksperyment. Ale jeśli słyszę bełkot w Starym Teatrze i oglądam rzecz o biciu seksualnych rekordów, to wtedy jestem zasmucony. Czasami żartujemy z pedagogami, że nasza i studentów wyobraźnia artystyczna są tak różne, iż nam pozostało uczenie jedynie dykcji. Wciąż jednak mam nadzieję, że ta szkoła potrafi przygotować studentów, choćby pod względem techniki wypowiadania się, do wykonywania różnych zawodów. A dla wybranych będzie kuźnią teatralnego trudu, nauką misji i posłannictwa.

Na zdjęciu: "Wizja Mozarta, czyli teatr totalny" w Teatrze PWST w Krakowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji