Artykuły

Mistrzyni słowa

- Najtrudniej dojść do osiemdziesiątki, a potem to już leci... - mówi DANUTA MICHAŁOWSKA. Nie rozstaje się z teatrem. Ostatnim sukcesem aktorki był spektakl "Jedna taka wiosna..., czyli mój Pan Tadeusz". To kolejna wersja, bardzo osobista tego wielkiego poematu

- Moje artystyczne pomysły rodziły się w pokoju, w którym teraz siedzimy. Przychodziły mi do głowy przeważnie nocą. W ostatnich latach przenoszę je na komputer, który zastępuje mi nieco słabszą pamięć - mówi Danuta Michałowska, wielka dama polskiego teatru, która, jak mało kto, potrafi przekazać ze sceny silę i piękno słowa. Jest jego mistrzynią. O swoim wieku mówi, że najtrudniej dojść do osiemdziesiątki, a potem to już leci...

Nie rozstaje się z teatrem. Ostatnim sukcesem aktorki był spektakl "Jedna taka wiosna..., czyli mój Pan Tadeusz". To kolejna wersja, bardzo osobista tego wielkiego poematu.

Dla Danuty Michałowskiej teatr zaczął się w pierwszych latach okupacji. Pewnego dnia odwiedzili ją Juliusz Kydryński i Tadeusz Kwiatkowski, których znała z gimnazjalnych wieczorów autorskich, proponując rolę Smugoniowej w przygotowywanej realizacji "Przepióreczki" Żeromskiego. Wybór tego dramatu był związany z bliskimi kontaktami z Juliuszem Osterwą. Gdy zjawiła się na pierwszej próbie w mieszkaniu państwa Kydryńskich spotkała Karola Wojtyłę. Pamiętała go z wieczoru autorskiego w roku 1938 oraz ze studenckiego spektaklu "Kawalera księżycowego" w 1939. Wraz z Kydryńskim i Wojtyłą przygotowali II akt "Przepióreczki". Później, w poszerzonym już składzie, zaczęli pracę nad "Weselem" i "Wyzwoleniem". Aż wreszcie nadszedł pamiętny dzień 11 sierpnia 1941 roku, kiedy to w mieszkaniu państwa Dębowskich przy ul. Komorowskiego 7 odbyło się pierwsze spotkanie z Mieczysławem Kotlarczykiem, dając początek legendarnemu dziś Teatrowi Rapsodycznemu.

- Kotlarczyk był mózgiem i ideologiem zespołu. Reżyserem stanowczym, a równocześnie bardzo koleżeńskim - zawsze znakomicie przygotowanym. Marzyciel, romantyk i uparty fanatyk swojej koncepcji Teatru Słowa. Dla niego Teatr Rapsodyczny - ta nazwa powstała dopiero po wojnie - miał być punktem wyjścia do stworzenia prawdziwego, polskiego teatru narodowego, który by wypracował styl grania arcydzieł polskiej literatury. Oczywiście, nie do przecenienia był artystyczny, intelektualny i ideowy wkład Karola Wojtyły w powstawaniu i działalności teatru. Pracowaliśmy także nad "Hymnami" Kasprowicza, utworami Norwida, "Panem Tadeuszem", wreszcie nad "Samuelem Zborowskim" Słowackiego. Karol był wybitnie utalentowany i pełen młodzieńczego entuzjazmu. Nasze dyskusje o teatrze przenosiły się także poza próby. Często między spotkaniami jechał do pracy, na nocną zmianę do "Solvayu", toteż w tramwaju toczyliśmy niedokończone dysputy. Poezja i sztuka były żywiołem Karola. Osterwa upatrywał w nim nadzieję na przyszłość polskiego teatru. O tych i późniejszych czasach, kiedy Karol Wojtyła został biskupem, starał się wspierać Teatr Rapsodyczny i walczył o jego przetrwanie, piszę w mojej książce "Pamięć nie zawsze święta".

Teatr Rapsodyczny wyszedł z podziemia w końcu 1945 r. W roku 1953, jako szkodliwy ideologicznie, został zlikwidowany, a, jak wspomina aktorka, "ukochany i wychowany przez Kotlarczyka i jednocześnie zastraszany przez władzę zespół wyrzekł się rapsodyzmu opowiadając się po stronie teatru realistycznego." Ona jedna wyraziła sprzeciw. Od następcy Kotlarczyka, Ignacego Hennera, dostała wypowiedzenie z zakazem wstępu do teatru.

Na życie zarabiała znów jako maszynistka, przepisując zaprzyjaźnionemu poecie jego utwory, prowadziła kółko recytatorskie w Spółdzielni Transportowców i amatorski zespół teatralny w "Nafcie". Wreszcie przyszła tzw. odwilż i w 1955 r. zaangażowano ją do Starego Teatru. - Owszem, zagrałam tam kilka ról, o czym nie warto mówić. Przyszedł "polski październik" i w 1957 roku ponownie, ku mojej wielkiej radości, restytuowano Teatr Rapsodyczny. Niestety, zaistniał konflikt między mną a dyrektorem i po czterech latach dostałam wypowiedzenie, tym razem od Kotlarczyka. To był trudny dla mnie czas, ale muszę przyznać, że w moim życiu wszystkie złe sytuacje obracały się dla mnie na dobre. Gdyby nie strata pracy, na pewno nie powstałby mój Teatr Jednego Aktora. Powstał z konieczności, bo wszyscy dyrektorzy krakowskich teatrów odmówili mi angażu: Krystyna Skuszanka, Władysław Krzemiński, Bronisław Dąbrowski. Pierwsza moja premiera, "Bramy raju" Andrzejewskiego, znalazła gościnę w Piwnicy pod Baranami. Jednocześnie od rektora PWST, Tadeusza Burnatowicza, dostałam propozycję prowadzenia zajęć. Byłam uszczęśliwiona, gdyż ta praca, zgodna z moimi zainteresowaniami, gwarantowała mi minimum socjalne. Po wielu latach, w czasie solidarnościowej "rewolucji", zostałam wybrana na stanowisko rektora tej uczelni. Miałam wielu wspaniałych studentów, wspomnę tylko Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Bogusława Kierca, Olgierda Łukaszewicza, Jan Peszka, Jerzego Stuhra - mojego późniejszego rektora, a z młodszego pokolenia: Dominikę Bednarczyk, Maję Ostaszewską, Michała Czarneckiego, a także Maćka Stuhra.

Po opuszczeniu Teatru Rapsodycznego aktorka nie miała łatwego życia artystycznego. Nigdy nie doczekała się własnej sceny, choć przygotowywała i grała z powodzeniem dziesiątki monodramów, korzystając najpierw z gościnnej życzliwości Piotra Skrzyneckiego, później zaś udostępniono jej Scenę Kameralną Starego Teatru, gdzie dawniej była scena rapsodyczna. - Na spektakle przychodziły tłumy widzów. Miałam też wiele zaproszeń spoza Krakowa, m.in. z Warszawy, Wrocławia, Poznania - wspomina.

Działalność teatru Danuty Michałowskiej można podzielić na dwa etapy: Teatr Jednego Aktora - trwał do października 1978 r. i w tym samym rozpoczął się Teatr Godziny Słowa. Repertuar pierwszego miał charakter epicki; wszystkie adaptacje aktorka przygotowywała sama. W doborze tekstów zawsze najistotniejsze dla niej było przesłanie moralne. I wartości, które zawierały takie dzieła jak "Bramy raju" Andrzejewskiego czy "Pieśń nad pieśniami" Szolema Alejchema. - Grałam monodramy z wielkim powodzeniem w teatrach warszawskich i poza granicami kraju, odwiedzając m.in. Anglię, Szkocję, Izrael, Nową Zelandię, Australię i Tasmanię. Dzięki etatowemu stanowisku w szkole teatralnej i finansowej stabilizacji mogłam pracować nad kolejnymi monodramami: "Czarną magią " wg "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa, "Kwiatami polskimi" Tuwima czy "Teatrem Pana Sienkiewicza" wg "Trylogii". Kiedy Kazimierz Dejmek oddał mi do dyspozycji Scenę Kameralną w prowadzonym przez siebie łódzkim Teatrze Nowym przygotowałam "Opowieści na dobrą noc" wg tekstów z literatury hinduskiej oraz najulubieńszego "Wybrańca" wg Tomasza Manna. Tymi przedstawieniami zamknęłam okres Teatru Jednego Aktora ".

Pamiętnego dnia, gdy Karol Wojtyła został powołany na Stolicę Piotrowa, Danuta Michałowska uznała, iż to, że jej dawny kolega został papieżem, stanowi ważny znak. Wtedy właśnie sięgnęła do tekstów biblijnych i do utworów chrześcijańskich mistyków. Tak narodził się jej teatr religijny, w którym powstały m.in. takie monodramy jak "Święta" wg pism św. Teresy z Avilli, "Ewangelia wg św. Marka", "Apokalipsa", "Listy Jana i Pawła Apostołów". A potem powstał tekst autorski "Ja bez imienia" na podstawie "Wyznań" św. Augustyna.- Zainteresowała mnie tajemnica kobiety, z którą Augustyn żył 14 lat, miał syna, ale nie wymienia jej imienia. Potem przyszła "Gołębica w rozpadlinach skalnych" oparta o teksty Starego Testamentu i dramatyczne dzieje sybirskie księżnej Marii Wołkońskiej opisane w tekście "NN, czyli Tatiana po raz 483".

W swej pracy artystycznej Danuta Michałowska sięgała też po utwory Jana Pawła II. Była jedną z pierwszych interpretatorek "Tryptyku rzymskiego". Ojciec Święty bardzo wysoko cenił to wykonanie. - Wszystkie moje wybory artystyczne konsultowałam z papieżem. Dzieliłam się uwagami i zawsze dostawałam odpowiedź. Podobnie było ze spektaklem poświęconym Marii Wołkońskiej. Była ona pierwowzorem Tatiany z "Eugeniusza Oniegina" Puszkina, którą grałam z wielkim sukcesem 482 razy w Teatrze Rapsodycznym.

Z racji przyjaźni z Karolem Wojtyłą Danuta Michałowska była kilkakrotnie w Watykanie, a dwa razy miała zaszczyt i szczęście zaprezentować Ojcu Świętemu w jego salonie monodramy "Ja bez imienia" i "Gołębicę w rozpadlinach skalnych". Kiedy po raz ostatni odwiedziła papieża w 2003 r., wręczyła mu swoją "NN" w wersji książkowej. Przeczytał i następnego dnia podczas kolacji wygłosił najkrótszą recenzję: "Niesamowite".

Pani profesor Michałowska jest nadal niezwykle czynna zawodowo. Na ubiegłoroczny, Ogólnopolski Festiwal "Dramaty Narodów" przygotowała monodram "Jedna taka wiosna..., czyli mój Pan Tadeusz". Jak zwykle zachwyciła sposobem interpretacji słów wieszcza. Spektakl ten przyjęto owacją na stojąco także w Warszawie. Ostatnio ukończyła redakcję III wydania swojej książki "O polskiej wymowie scenicznej", której towarzyszyć będzie płyta z nagraniem realizacji różnych form literackich przez krakowskich aktorów, m.in. Annę Polony, Agnieszkę Mandat, Jerzego Trelę i Krzysztofa Globisza.

- W listopadzie mam uczestniczyć, jako "gość honorowy", w jubileuszowym Festiwalu Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu - w towarzystwie Wojciecha Siemiona i Tadeusza Malaka. W planach pojawiła się możliwość wydania mojej "Gołębicy w rozpadlinach skalnych" w wersji polskiej i włoskiej, wraz z płytami w obu językach w moim wykonaniu. Więc pilnie uczę się teraz włoskiego. O nowym monodramie na razie nie myślę, ale kto wie, może przyjdzie mi jakiś pomysł do głowy? Głównym sposobem na zachowanie młodości ducha - poniekąd też i ciała - była i jest dla mnie praca. I muzyka, której nie przestaję słuchać. I kontakty z ludźmi. Najważniejsze, by do życia umieć się uśmiechać, zawsze widzieć tę pełną połówkę szklanki z wodą. W tym bardzo pomaga mi wiara i myśli o wielu najbliższych po tamtej stronie - w Domu Ojca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji