Artykuły

Teatr to żywy kontakt

- To jest takie miejsce gdzie czujemy, że coś się może udać, jest to odczucie bardzo subiektywne, może nawet dziwactwo. Są tu w tych murach jeszcze dwie tajemnice, które spróbuję ujawnić przy okazji "Burzy" i "Arki Noego" - o Teatrze Nowym w Poznaniu mówi jego dyrektor i reżyser JANUSZ WIŚNIEWSKI.

Z reżyserem Januszem Wiśniewskim [na zdjęciu po prawej, obok Mirosława Kropielnickiego] rozmawia Ewa Siwicka:

Historia, tradycja pana rodziny po mieczu wskazywałaby, ze powinien pan być teraz na morzu, a nie tu w teatrze, prawda?

- Tak, jest taka tradycja, że od wielu pokoleń najstarsi synowie, a nie średni, idą na morze. Mój ojciec nie poszedł na morze, ale jego brat - tak. Dlatego dzieciństwo spędzałem na statkach. W porcie, wkładaliśmy czerwony płaszcz, by zejść do portowych dzielnic. To było nadzwyczajne.

I już w dzieciństwie objawił się pana duży talent do rysowania, to głównie ono pana zajmowało?

- Rysowałem wszędzie, zarysowywałem wszystko i nie obchodziło mnie czy jest to zeszyt do matematyki, czy cokolwiek innego - przez to często miałem obniżane oceny. Byłem denerwujący, bo rysowałem też podczas rozmowy. I nie było to konferencyjne rysowanie, tylko była to duża staranność i wielka radość. Zresztą myślałem wtedy, że pójdę na Akademię Sztuk Pięknych.

To dlaczego wybrał pan Uniwersytet Warszawski?

- Fakt, że nie zdawałem do ASP, zawdzięczam własnemu lenistwu. Nie przygotowałem teczki z rysunkami, choć ojciec mi przypominał, a to był warunek przystąpienia do egzaminów. Wtedy już nęciło mnie aktorstwo.

Jednak wybrał pan polonistykę!

- Nie tyle wybrałem, co ojciec powiedział, że albo do roboty pójdę albo na studia

i doradzał mi, jakie studia mam podjąć. Bardzo chciałem na aktorstwo i po pierwszym roku polonistyki, w tajemnicy zdawałem na aktorstwo, ale się nie dostałem za złą dykcję. Ale nieżyjący już, fantastyczny aktor Jan Świderski - z wielką sympatią powiedział mi, że obrzydliwie mówię, że on nic nie rozumie i postawił mi warunek - jeśli przez pół roku będę robił postępy w dykcji - będę przyjęty. Powiedziałem to wszystko ojcu, ale on stwierdził, że to wykluczone, że ta kariera nie jest dla mnie. Miał pewnie rację.

Jednak przez całe studia fascynowało pana środowisko artystów plastyków i ludzi związanych z ASP. Żałował pan, że nie studiuje na Akademii?

- Żałowałem, długo. Wykradałem się do pracowni moich przyjaciół, niektórzy później stali się znanymi malarzami lub grafikami. To były moje ukochane miejsca. Przez całe studia na uniwersytecie byłem blisko nich. Tak, jak z nimi się rozmawiało o obrazach, jakiego kodu, jakiego języka używali, to były wielkie nauki wielu rzeczy, nie tylko plastyki. Ja uwielbiałem to środowisko, bo to była wyobraźnia, to była kompletna wewnętrzna wolność i niezależność.

I wtedy pan też rysował, miał swoje wystawy, nawet międzynarodowe. Można było się z tego utrzymać?

- Był taki czas, gdy prawdziwy pieniądz, jaki zacząłem otrzymywać, to był właśnie tamten, gdy zacząłem sprzedawać grafikę. Sporo sprzedawałem. Ale pomyślałem sobie, ze trzeba zdawać na reżyserię, bo to mnie naprawdę obchodzi i pieniądze się skończyły, bo nie miałem już czasu.

Ojciec pana przez wiele lat pracował w telewizji w Warszawie, potem w telewizji w Sztokholmie. Nigdy tam pana nie ciągnęło, nie interesowała pana telewizja?

- Mnie ciekawiła TV jako środek do opowiadania, nawet miałem okazję zrobić tam dwa, trzy teatry. Ale to jest jeden z wielu środków do opowiadania - trudny, choć szalenie interesujący. To jednak nie jest moja droga, której chętnie bym się poddał. Wolę teatr - żywy kontakt.

Zaraz po studiach reżyserskich przyjechał pan do Poznania?

- Po bardzo nieudanym debiucie w warszawskim Teatrze Powszechnym nie chciałem już nic w teatrze robić, miałem totalną zapaść, ale w końcu się przebudziłem i spytałem Jurka Satanowskiego, który wszędzie był i wszystkich znał, czy mógłbym gdzieś spróbować. I umówił mnie z Izą Cywińską.

Podobno była pod sporym wrażeniem po rozmowie z panem. Pamięta pan to spotkanie?

- Pamiętam, bo to było szczęście, wrażenie, że otwierają się drzwi losu, które nie przypuszczałem, że w ogóle istnieją. Spotkaliśmy się rano w kawiarni na Starym Rynku w Warszawie i spytałem: - Czego się pani napije? - mając na myśli kawę, herbatę lub sok. A ona na to: - No, nie więcej niż 100 gramów koniaczku. A mnie nie było stać nawet na tę herbatę, ale miałem znajome kelnerki, więc załatwiłem. Pomyślałem po spotkaniu z nią - co za niezwykły temperament, swoboda i komunikatywność. Potem zobaczyłem spektakl poznańskiego Teatru Nowego i zakochałem się w tym zespole. Wyczuwalna była niezwykła chemia między tymi ludźmi. Iza tak umiała dobierać ludzi, że pewną nutę mieli wspólną. To nadzwyczajny dar u dyrektora. W tym zespole każdy dobrze się czuł. Zostawiłem jej adres i wyjechałem na wakacje. Aż pewnego dnia siedząc na pustej plaży, widzę z daleka biegnącego listonosza z telegramem do mnie, że Iza akceptuje "Balladynę"! Skakałem dziesięć minut w górę z radości. I tak się zaczęło.

Po "Balladynie" w Poznaniu zaczęło być o Wiśniewskim bardzo głośno.

- Tak, ale Iza po tej "Balladynie" wyrzuciła mnie z teatru - co później okazało się zwyczajem i powiedziała, że mam zakaz wstępu. Ale po jakimś czasie Jurek Satanowski zadzwonił, czy znów nie zrobiłbym czegoś w Teatrze Nowym. Ja powiedziałem, że z tym zespołem z ogromną przyjemnością i znów kochaliśmy się z Izą, aż znów doszło do konfliktu.

Co było tego przyczyną? Zderzenie dwóch silnych osobowości i indywidualności?

- Ja byłem nieznośny i Iza była nieznośna; bardzo się spieraliśmy o różne rzeczy. Zrobiłem "Panopticum" i Iza znów mnie wyrzuciła. I potem znów coś tu robiłem. Ale wtedy zaczęło się już coś dobrego dla nas wszystkich, jakieś doświadczenie czysto teatralne. Iza sprawiła, że to miejsce było miejscem mojego narodzenia teatralnego w sposób poważny.

"Panopticum a la Madame Tussaud" i "Koniec Europy" zostały okrzyknięte wydarzeniami i posypały się zaproszenia na najbardziej prestiżowe festiwale teatralne. Jednak wraz z kilkunastoma osobami w 1988 roku opuścił pan Teatr Nowy, dlaczego?

- Bo coś się już dopełniło. Pojawił się taki pomysł, żebym tu został dyrektorem, bo Iza miała już propozycje z Warszawy, ale to nie przeszło i założyłem własny zespół w Warszawie.

Powiedział mi pan przy pierwszym spotkaniu, że istnieje tu w Teatrze Nowym "geniusz miejsca", dlatego pan tu wrócił po latach?

- To jest takie miejsce gdzie czujemy, że coś się może udać, jest to odczucie bardzo subiektywne, może nawet dziwactwo. Są tu w tych murach jeszcze dwie tajemnice, które spróbuję ujawnić przy okazji "Burzy" i "Arki Noego".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji