Artykuły

Jak gram, to żyję

- U Greenawaya nie ma pośpiechu, tak jak w jego filmach. Jest mistrzem ceremonii i w ogóle się nie denerwuje. Na planie czuje się ład i tajemnicę - mówi ANIA ANTONOWICZ, która zagra w realizowanym przez słynnego reżysera we Wrocławiu filmie "Straż nocna".

Leszek Budrewicz: Jak się Pani udało dostać rolę w filmie Petera Greenawaya?

Bardzo się starałam. O tym projekcie dowiedziałam po prostu z gazety. W tym czasie byłam w Niemczech. Pomagały mi polska i niemiecka agencja. Wysłali moje zdjęcia, gdzie i do kogo mogli. Od początku było wiadomo, że Peter Greenaway do głównych ról nie chce brać polskich aktorów, i muszę przyznać, że na planie to się sprawdza. Mówimy trochę inaczej po angielsku niż Anglicy czy Kanadyjczycy i dlatego w trakcie zdjęć potrzebny jest dodatkowy trening.

Udało mi się tę rolę zdobyć, choć wiadomo, że mało jest ról dla kobiet. Dzwoniłam i dzwoniłam. Potem myślałam, że już o mnie zapomnieli, że już pewnie kręcą beze mnie. A cztery tygodnie temu zadzwonili i powiedzieli, że jest dla mnie epizod. Wykonałam jakieś akrobatyczne kombinacje, żeby przesunąć swoje zdjęcia w Niemczech. Dzisiaj przyjechałam o czwartej rano. O północy wyjeżdżam do Berlina, zaraz po tej rozmowie i po dniu zdjęciowym. Ale nie żałuję. Tu, na planie, grając nawet epizod, człowiek ma wrażenie, że jest częścią jakiejś całości. Widać gołym okiem, że ta układanka ma jakiś sens. Gram sąsiadkę Katarinę. Scenariusz jest wielką tajemnicą.

Jaki jest na planie wielki anarchista Peter Greenaway?

Ma bardzo specyficzny system pracy. Na planie nie ma pośpiechu, tak jak nie ma pośpiechu w jego filmach. Jest też mistrzem ceremonii, który w ogóle się nie denerwuje. Wiadomo, że jest trochę anarchistą, że w poszukiwaniu zmiany wyprowadził się z Anglii do Amsterdamu. Ale na planie czuje się przede wszystkim ład i powolne budowanie czegoś, co na razie jest tajemnicą także dla mnie, choć przecież gram w tym filmie. Mam wrażenie, że wyjdzie z tego coś niesamowitego.

Tak samo tajemniczy jest obraz Rembrandta. Te tajemnice stały się ostatnio modne, poza Rembrandtem choćby obrazy Veermera. To przypatrywanie się flamandzkim mistrzom, ale ja bardzo lubiłam to malarstwo dużo wcześniej.

Dlaczego Pani jest Anią, a nie Anną?

W Niemczech, gdzie są to dwa różne imiona, wszyscy mówili na mnie zawsze "Ania". Musiałam się zdecydować.

Są różne metody pracy aktora: De Niro potrafi się zupełnie przeistoczyć, są aktorzy którzy się wczuwają, a szkoła Craiga mówi, że aktor to tylko marionetka w rękach reżysera. Jak Pani to robi?

Każdy musi - tak myślę - wypracować swoją metodę. Nie ma drogi uniwersalnej: przeczytam definicję i będę dobrą aktorką. Ja bardzo dużo czytam i nie żal mi na to czasu. Czerpię z siebie na tyle, na ile mogę, i też kombinuję. Wykorzystuję obserwacje ludzi: na dworcu, w pociągu, tramwaju. Często podglądam. Może nie podsłuchuję rozmów, ale patrzę, jak się ludzie zachowują i jak reakcja otoczenia na nich wpływa. To jest mój patent. Uważam natomiast, że nie ma jakiegoś uniwersalnego "środka na aktorstwo". Na pewno nie jest tak, że można zagrać tylko to, co się przeżyło. To byłoby fatalne. Najfajniejsze w tym zawodzie jest to, że można odszukać coś, o czym się nie miało pojęcia i czego nigdy przedtem nie miało się w sobie.

Jakie marzenie o byciu aktorką zaprowadziło Panią do aktorstwa? Kim Basinger, Glenda Jackson, czy jeszcze inne - jak Sissy Spacek?

Moja pasja zaczęła się troszeczkę z innej strony. Zaczęłam od recytatorsko-teatralnych konkursów dla dzieci. Podobało mi się to, że ludzie mnie słuchają i że wszyscy na chwilę jesteśmy w innym świecie. Myślę, że tak jak każde dziecko czy młody człowiek zaczęłam rozwijać się w kierunku czegoś, w czym czułam się dobra.

Jakimi tekstami udawało się Pani na początku "hipnotyzować publiczność"?

"Sterczy w ścianie taki pstryczek, mały pstryczek-elektryczek". Potem był "Beniowski" na przykład. Z nauczycielami pracowałam mało, bo oni zaraz chcą, żeby deklamować co najmniej "Pana Tadeusza". Ale dużo pracowałam w zespołach teatralnych. Przyszły teksty autorskie. Lubię lekkość i dowcip, ale też "powagę nie wprost", jak na przykład u Ionesco. Widziałam ostatnio niemiecką inscenizację Czechowa. Im się wydaje, że jak tragizm, to zaraz muszą być łzy. A ja lubię dramatyczne poczucie humoru.

Ionesco, Czechow, teraz Greenaway... Co Panią w takim razie zaprowadziło do popularnych seriali?

Każdy ma swój klucz. Ja nie mogę sobie pozwolić dziś na przebieranie w rolach. I czekać na rolę mojego życia. Mogę powiedzieć nawet, że na początku po prostu zabrakło mi odpowiednich znajomości.

Są ważne?

Bardzo ważne. I to nie tylko w złym tego słowa znaczeniu. Jak chcę grać, to ktoś musi zobaczyć moją twarz. Bo jak ktoś nie wie, że taka Ania Antonowicz istnieje, to nikt mnie nigdy nie wybierze. Pewnie, że jak kto sobie może na to pozwolić, żeby zaczynać od roli u Spielberga, albo ma dobrą sytuację domowo-finansowo-znajomościową, to może przebierać. Moja droga jest taka: aktorstwo to jest trening. I trzeba grać. Zresztą jak gram, to żyję. Uwielbiam to i się tego nie wstydzę. Ale tego też nauczyli mnie moi wykładowcy w szkole w Łodzi. Wpajali nam, że cokolwiek robisz, nawet jak grasz tło w bardzo małym teatrze "daleko od szosy", to rób to najlepiej, jak potrafisz. I ja postępuję zgodnie z tą zasadą. To tak, jak Ludwik Solski w "Warszawiance": grając starego wiarusa, wszedł, wyszedł, nie powiedział słowa, a wszyscy go zapamiętali.

A seriale bardzo mi pomogły. Na przykład przy kręceniu "Baobabu" koleżanka dała mi namiar na agencję w Niemczech. Taka to jest u mnie ta układanka.

Czy grając w tej chwili głównie w Niemczech, nie wpada Pani w koleinę ról dziewczyn z Europy Wschodniej?

Pewnie, że chciałabym grać inne narodowości, np. Niemki. Ale grałam Polki, Mołdawiankę i Ukrainkę. Póki co jest tych ról wystarczająco dużo. Chciałabym stracić na planie obcy akcent. Pozwoliłoby mi to w pełni wystartować na rynku niemieckim. To jednak bardzo trudne.

Czy jako młoda i piękna aktorka często musi się Pani rozbierać i czy jest to dla Pani problem?

Dotąd tak ostro się z tym nie zmierzyłam. Raz tylko tak było w teatrze u Hanuszkiewicza. Nie jest tak, że ja się chętnie rozbieram, ale nie mam z tym większego problemu. Zwłaszcza jeśli ktoś mnie przekona, że jest to ważne dla tego, co ma być przedstawione. Ale raz na przykład odmówiłam, a właściwie przekonałam, że coś takiego nie ma uzasadnienia i że można to inaczej przekazać. Więc jeśli odmawiam, to nie dlatego, że się wstydzę, tylko dlatego, że to nie ma sensu. Bo to nie ma sensu, jeśli ktoś chce tylko nagością wzbudzić sensację.

Ale aktorka musi na co dzień "rozbierać się" także psychicznie, i to "przy ludziach". Jak Pani sobie z tym radzi?

To jest z kolei odpowiedź na pytanie, do czego potrzebna jest szkoła aktorska. Mnie "wyposażyła" tak, że gdy wracam do domu, wracam jednocześnie do normalności. Kończę pracę. Na scenie, na planie jestem na sto procent, ale nie wnoszę swoich ról do domu. Wtedy to aż tyle nie kosztuje. Na początku, jeszcze w szkole, role bardzo nosi się w sobie, ale właśnie szkoła nauczyła mnie odkładania roli w chwili zdejmowania kostiumu.

Zaangażowała się Pani w akcje charytatywne i pomoc dzieciom. Dlaczego?

Dlatego, że i mnie ktoś kiedyś pomógł. I to niejedna osoba. To wychodziło z czyjegoś dobrego serca. Jak nie miałam pieniędzy, ktoś powiedział: "Zapraszam cię na obiad, bo ja już zarabiam, a ty jeszcze nie". Pamiętam to. Mam wrażenie, że ja też teraz muszę komuś pomóc.

Co czy kogo chciałaby Pani teraz zagrać?

"Femme fatale". Bo na razie gram grzeczne dziewczynki. Albo skrzywdzone.

***

Ania Antonowicz

Gra rolę Katariny w filmie "Straż nocna". Film jest o Rembrandcie i jego najsłynniejszym obrazie. Kręci go we Wrocławiu Peter Greenaway. Dwa lata temu skończyła Wydział Aktorski łódzkiej filmówki. Uczestniczy w akcjach charytatywnych i edukacyjnych programach kulturalnych na rzecz dzieci. Gra w serialu "Lindenstrasse" w niemieckiej telewizji ARD. Jej niemieckim debiutem była rola w filmie telewizyjnym "Bella Block", gdzie występowała między innymi z Hannelore Holger. W Polsce grała w serialach "Na dobre i na złe" i "Baobab". Została także obsadzona w "Operze za trzy grosze" w warszawskim Teatrze Syrena. Od jesieni 2003 r. występuje w Teatrze Nowym u Adama Hanuszkiewicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji