Artykuły

Dociekliwy romantyk

Cóż to dla niego znaczy, kiedy artysta tak bezkompromisowy, często prujący pod prąd, zostaje dyrektorem teatru? Czy koszty nie są zbyt wysokie? Grzegorz Jarzyna powinien bacznie na siebie spoglądać, bo okresy naprawdę intensywnych poszukiwań trwają krótko - mówi Jan Peszek w Dzienniku.

Jako pedagog w krakowskiej PWST szybko rozpoznaję sygnały, które zapowiadają w studentach dynamiczne twórcze osobowości. Grzegorz Jarzyna w czasie studiów reżyserskich dał jasny znak - oto rodzi się wyrazisty artysta. Jak każda prawdziwa indywidualność, od razu budził kontrowersje. Reżyserował wówczas w krakowskiej Hali Sokoła "Małych lunatyków" wg powieści Brocha. Spektakl ten powstawał jako odpowiedź na wystawianych niemal w tym samym czasie w Starym Teatrze "Lunatyków" Krystiana Lupy. Odczytywano go niemal wyłącznie jako polemikę "gówniarza" z mistrzem, dlatego nie doczekał się tak rzetelnej analizy, na jaką zasługiwał. Jarzyna zapraszał mnie na próby "Małych lunatyków", choć nie zetknęliśmy się wcześniej na zajęciach. Już samo to, że chciał skonfrontować z moimi uwagami efekt swej pracy, było satysfakcjonujące. Poczułem, że nie dzieli nas wiek, a łączy mentalność, sposób rozmowy o teatrze. Podczas tych prób patrzyłem na szalejącego na scenie młodego człowieka, który w enigmie pracy szkolnej próbował coś scalić i określić. Z rozwianą burzą włosów i błyskiem w oku przypominał mi - to zabrzmi infantylnie - byronowskiego romantycznego buntownika. Zdumiewające były jego uwagi - precyzyjne i dojrzałe. Nawet o piątej rano, po wielu godzinach pracy. W każdej chwili panował nad całością inscenizacji. Zrozumiałem, że jestem świadkiem pojawienia się niewątpliwego talentu. I na dodatek objawiał się on radością pracy. Potem obserwowałem jego przedstawienia przygotowywane na zawodowej scenie. W każdym z nich, bardziej lub mniej akceptowanym, Jarzyna wydawał się artystą, który nie sprzeniewierza się duchowi wystawianych dzieł. Nie znaczy to, że nie zrywa z naszymi przyzwyczajeniami, nie rzuca na znaną literaturę nowego światła.

Tak było już w"Bziku tropikalnym", odległym od typowego w Polsce sposobu wystawiania Witkacego. A przy tym jego Witkacy mógł dotrzeć do różnych widzów. To był jeszcze jeden, jeszcze wyraźniejszy znak - oto w teatrze pojawił się ktoś nowy, nie wolno go lekceważyć. Patrzyłem na ten spektakl z radością, widząc świetne role aktorów, doskonale skomponowane obrazy. Fascynujące było, że dzięki muzyce widowisko pulsowało własnym rytmem, tańczyło. Takie podejście do muzyki w przedstawieniu jest mi bardzo bliskie. Sam, pracując ze studentami, staram się poprzez muzykę uruchamiać w nich nowe możliwości. Poznaliśmy się, akceptując swoje odrębne widzenie teatru, a także dróg aktora i reżysera. A potem, gdy oglądałem jego prace, towarzyszyły mi rozległe emocje. Wrażenie, że jest w kontrze wobec Gombrowicza w "Iwonie, księżniczce Burgunda" w Starym Teatrze, a jednocześnie akceptacja tego spektaklu jako dzieła sztuki. "Zaczadzenie" "Ślubami panieńskimi" w "Magnetyzmie serc". Niejasność reżyserskiego wywodu w "Księciu Myszkinie". Irytacja marnowaniem talentu w "4.48 Psychosis" (tu zawiniła autorka sztuki Sarah Kane). Radość i zachwyt "Zaryzykuj wszystko" na Dworcu Centralnym. Jako aktor pracowałem z nim przy "Uroczystości" Rukova i Vinterberga. Mogłem z bliska przyjrzeć się pracy Grzegorza z aktorem, z tekstem, a także jego emojonalności. Dla mnie, aktora dojrzałego, było to doświadczenie wyjątkowe. Jarzyna był niezwykle dociekliwy, można rzec nawet - uparty. Silnie, czasem do bólu, egzekwował swoje racje od aktorów. A przy tym czuł, że to aktor jest instrumentem najważniejszym, bo przez niego porozumiewa się z widzami. Wciąż przedstawienie zmieniał, poprawiał. To dowód prawdziwej nieobojętności wobec tego, co się robi. Rola ojca molestującego seksualnie własne dzieci była piekielnie trudna, ale także dzięki Grzegorzowi i jego delikatności poczułem się bezpiecznie, docierając do swych głęboko ukrytych ciemnych zakamarków. Nie przekonuję nikogo, że uprawialiśmy wspólnie rajski ogródek. Pewnego razu zrugał mnie, że jestem daleko od postaci, żebym nareszcie wziął się w garść i pokazał, do czego zmierzam. Sugerowałem wtedy wymianę aktora. Potem jednak, po scenie ostatecznego przyznania się ojca do grzechów z przeszłości, powiedział, że jeśli wraz z Ewą Dałkowską, grającą Matkę, przechodząc przez widownię usłyszymy od publiczności epitety albo ktoś nas opluje dotkniemy właściwej struny. Potem nieraz tak było. Wraz z zespołem bardzo ceniliśmy to przedstawienie, lubiliśmy je grać. Było wręcz krystaliczne. Jarzyna pokazał, że nie warto w teatrze zajmować się drobiazgami ani epatować niepotrzebnymi efektami za wszelką cenę. "Uroczystość" była dla nas rodzajem święta. Każdy spektakl przynosił coś niespodziewanego.

To nasza jedyna dotąd wspólna praca. Spotykamy się czasem, nieregularnie. Łączą nas upodobania, choćby muzyka i taniec. Z oddali przyglądam się rozwojowi jego talentu, co jest zajęciem absolutnie fascynującym. I pytam samego siebie: Cóż to dla niego znaczy, kiedy artysta tak bezkompromisowy, często prujący pod prąd, zostaje dyrektorem teatru? Czy koszty nie są zbyt wysokie? Grzegorz Jarzyna powinien bacznie na siebie spoglądać, bo okresy naprawdę intensywnych poszukiwań trwają krótko. Czasami trzeba odejść na bok, zatrzymać się, aby się nie pogubić. Zbyt wiele talentów rozmieniło się na drobne.

***

Bzik tropikalny

Teatr Rozmaitości, 1997

"Oto narodziny nowego polskiego teatru" - krzyknęli obserwatorzy. Witkacy w wydaniu Horsta d'Albertisa (pierwszy pseudonim reżysera), utopiony w oparach opium, w transowo-onirycznym rytmie, był nie do poznania. A twórca pokazał, że panuje nad teatralnym żywiołem, ma styl i ani mu w głowie oglądanie się na poprzedników.

Uroczystość

Teatr Rozmaitości, 2001

Pomysł karkołomny - przenieść na scenę jeden ze sztandarowych filmów Dogmy. H7 (tak podpisał Jarzyna przedstawienie) się udało. Opowieść o ojcu molestującym seksualnie dzieci okazał się jak najdalszy od teatru i doraźnej interwencji. Spektakl o sile współczesnego "Hamleta". Jedyne arcydzieło w dorobku reżysera.

Zaryzykuj wszystko

TR Warszawa, 2003

Jarzyna, na Dworcu Centralnym bawił się w teatralnego Tarantino, cytując garściami, co się tylko dało - od Madonny aż po Bonda. Fantastyczna zabawa dla widzów i różnej maści dworcowych gapiów, którzy śledzili spektakl z nosami przyklejonymi do szyby dawnego chińskiego barku.

Doktor Faustus

Teatr Polski, 1999

Koprodukcja wrocławskiej sceny z berlińskim Hebbel Theater. Jarzyna jako Das Gemuse spróbował międzynarodowej kariery. Z żałosnym skutkiem. Wielką powieść Manna sprowadził do poziomu szkolnego bryku. Nie pomógł nawet sprowadzony z krakowskiego Starego Teatru Jan Frycz jako Leverkuhn.

Książe Myszkin

Teatr Rozmaitości, 2000

Tym razem ofiarą reżysera, pseudonim Mikołaj Warianow padł "Idiota" Dostojewskiego. Jarzyna w nieskończoność przerabiał spektakl, ale i tak nie dało się go uratować. Została kakofonia znaczeń, nieporadne aktorstwo i amatorska adaptacja arcydzieła. Kolejne starcie z literacką klasyką okazało się samoośmieszeniem artysty.

2007: Macbeth

TR Warszawa, 2006

Hala Bumaru. Piętrowa scena, eksplozje, strzały. Miał to być pokaz siły artysty. Tym razem zrezygnował nawet z pseudonimu. Na afiszu stało "Jarzyna" - jak znak firmowy. Skończyło się na zabawie małego Grzesia w wojnę i żołnierzyki. Z Szekspirem i teatrem dla dorosłych widzów nie miało to nic wspólnego.

jw [Jacek Wakar]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji