Różewicz,Ibsen,Kochanowski
SZTUKA Tadeusza Różewicza - z prapremierą której wystąpił ostatnio Teatr na Woli - wiele lat przeleżała się na biurku autora, skoro sam określa lata jej powstania na 1935-1972. Pokazana i dziś, niewiele ma w swej formie wspólnego z najbardziej znanymi i grywanymi dramatami Różewicza. Ale pewna wiwisekcja ludzkich postaw, jakieś wyjaskrawienia naszych cech, przeważnie tych negatywnych, uderza i w tej pozycji. "Do piachu" jest sztuką szokującą, bywa, że wzbudza gorące sprzeciwy po obejrzeniu jej, a z reguły wywołuje namiętne dyskusje i spory (m. in. dwugłos na jej temat zamieściła "Polityka"). Jednych razi nadużywanie tzw. grubych wyrazów, innych pewne polityczne uproszczenia. Niemal wszystkich - bezlitosny osąd tego przypadkowego oddziału partyzanckiego, składającego się z ciemnych wiejskich chłopów i szlacheckich synków miejscowych dziedziców. Ale znając całą późniejszą dramaturgię Różewicza wiemy dobrze, że choć w początkowych latach pisania tej sztuki nieprzypadkowo posłużył się wojennymi realiami, nie o nieprawidłowości partyzanckiego myślenia mu chodziło. Pisarz ten zawsze bowiem stara się spojrzeć szerzej i powiedzieć więcej, niż mogliby to zrobić jego bohaterowie. Bez względu na to, czy otaczają ich leśne drzewa, czy cztery ściany współczesnego mieszkania.
"Do piachu" pokazuje również ludzi małych, zagubionych, bezradnych, nie potrafiących sobie poradzić ani z własnymi myślami, ani z teoriami innych, które ich nagle osaczają. Ludzie ci chcieliby nawet dać z siebie więcej, pełno pustych, ale dobrze brzmiących haseł serwują przy różnych okazjach. Nie umieją jednak właściwie ocenić czasów, w których żyją, oraz ludzi, którzy ich otaczają. A przede wszystkim - samych siebie.
Głównym bohaterem "Do piachu" jest młody wiejski chłopak, prymitywny, ale ciekawy życia, choć nie poznał jeszcze ani jego uroków, ani prawideł, którymi ono się rządzi. Waluś zna tylko potrzeby chwili, rabuje więc to, co znajduje pod ręką, sięga po te uciechy, które są mu znane. I za to właśnie, za niesubordynację, za rozbój i nie udowodniony zresztą gwałt pójdzie - nie rozumiejący do końca własnej winy - pod sąd swoich dowódców i koleżeńską kulę, pozbawiającą go życia. Toteż umiera paskudnie, a chwilę tę autor dodatkowo jeszcze plugawi, by ostro pokazać całą tragedię tak nagle przerwanego, zmarnowanego życia.
Ten Waluś - bardzo dobrze grany przez Andrzeja Golejewskiego - i wstrząsająca finałowa scena jego egzekucji to najmocniejsza strona warszawskiego spektaklu. Toteż mimo wielu równolegle przez autora prowadzonych wątków właśnie przeżycia tego chłopca docierają do nas najmocniej i poprzez nie próbujemy zrozumieć splot tak tragicznie kończących się przypadków niedostosowania ludzkich poczynań do wymagań chwili. Przedstawienie opracował i wyreżyserował Tadeusz Łomnicki i chwała mu za to, że nam ten nieznany utwór znanego poety przypomniał, jeśli nawet nie należy on do najbardziej udanych dzieł Tadeusza Różewicza. Tym bardziej, że niewiele mamy w teatrze pozycji - współczesnych i własnych - wokół których ma szansę rozgorzeć polemika.
Na pewno warto również wybrać się do Teatru Powszechnego, gdzie Kazimierz Kutz pokazał nam "Wroga ludu" Henryka Ibsena. Wspominałam niedawno na tych lamach o tym, że Ibsen w ostatnim okresie szczególnie zdaje się pociągać teatr. Bezkompromisowość pisarza w ocenach moralnych, dokonywana przezeń wiwisekcja bohaterów pozwalają bliżej im się przyjrzeć, odzierając z zewnętrznego blichtru pustych słów i pięknie brzmiących haseł, za którymi zawsze kryją się prawdziwe, głębokie problemy moralne. "Wróg ludu" - ostra sztuka przeciwko obłudzie, kompromisowości i ugodzie przynoszącej korzyści, podana została żywo, niemal z publicystycznym ogniem.
Jedynego sprawiedliwego w mieście, czyli doktora Stockmana gra Franciszek Pieczka, przydając tej postaci szlachetnego bojownika o prawdę i postęp nie spotykany dotąd u wykonawców tej roli temperament i wybuchowość, przez co - przynajmniej moim zdaniem - czyni tę postać dużo nam bliższą i prawdziwą. W roli jego brata, a równocześnie głównego przeciwnika (Ibsen lubi zamykać się w kręgu spraw rodzinnych) widzimy Stanisława Zaczyka, po mistrzowsku grającego człowieka niesłychanie opanowanego i spokojnego. Chłodna kalkulacja nie zawodzi go w najbardziej nawet dramatycznych momentach życia. Nie dziw, że wygrywa. Żoną doktora jest Mirosława Dubrawska, bardzo pięknie rysująca postać kobiety wiernie stojącej u boku człowieka, którego wybrała. Nawet widząc, że prztegrywa. A właściwie - dopiero wtedy.
Ostatnio na łamach prasy ukazały się wywiady z Kazimierzem Kutzem, który po różnych przygodach filmowych zdaje się skłaniać w stronę teatru. Bardzo się z tego teatromani cieszą i wiele sobie po tym obiecują. Już Wajda przyzwyczaił nas do tego, że reżyser, który ma dużo do powiedzenia w kinie, potrafi i teatr zrewolucjonizować.
A w Teatrze Narodowym prapremiera "Trenów" Jana Kochanowskiego w inscenizacji Adama Hanuszkiewicza i scenografii Zofii de Ines-Lewczuk. A właściwie wielki monolog Hanuszkiewicza, ożywiany scenami śpiewno-baletowymi (z udziałem solistki Teatru Wielkiego Bożeny Kociołkowskiej), stanowiącymi jak gdyby impresje ojca po stracie ukochanego, przedwcześnie zmarłego dziecka. Nie przekonała mnie jednak ta wizja. Ani pląsy wielu Urszul (uczennice Szkoły Baletowej pod kierunkiem Hanny Chojnackiej oraz Małgorzaty Zajączkowskiej), ani co gorsza interpretacja tekstu, zwłaszcza że bardzo słabo dociera do widowni. Siłą aktorstwa Hanuszkiewicza, a na nim cały ciężar spektaklu spoczywa, jest jego sceniczny temperament, błyskotliwość, dowcip i i żywość myśli. Natomiast ograniczenie się do tonu wielkiej filozoficznej liryki przyniosło jednostajność wyrazu, niepotrzebną ekspresję mimiki, wyostrzyło niedoskonałości dykcyjne. Z całego spektaklu pozostaje przede wszystkim obraz maleńkiej Urszulki, piszącej gęsim piórem niby patykiem na piasku (czyli skojarzenia współczesne świadczące o ponadczasowości tego rodzicielskiego lamentu, o co oczywiście głównie inscenizatorowi chodziło) i finalne słowa Irena Eichlerówny, pięknie przekazującej słowa matki poety mające mu przynieść ulgę i ukojenie.
W roku przyszłym przypada 450 rocznica urodzin wielkiego Jana z Czarnolasu. Nawet nie uwieńczona powodzeniem sceniczna realizacja jego niescenicznego dzieła na pewno jest pięknym wyrazem hołdu. I choćby dlatego warta jest uwagi.