Artykuły

Hańcza - to już 20 lat

W archiwum Teresy Mareckiej zachowało się, prawdopodobnie niepublikowane, wspomnienie o Władysławie Hańczy w dwudziestą rocznicę jego śmierci.

W listopadzie mija 20 lat od śmierci Władysława Hańczy. Próbuję przy tej smutnej rocznicy przypomnieć Go, nie tylko jako aktora, o którym już tyle pisano, ale jako wyjątkową osobowość. Człowieka, z którym łączyła mnie czterdziestoletnia przyjaźń, silniejsza niż niejedne więzy krwi.

Z Hańczą i jego żoną, Barbarą Ludwiżanką, poznaliśmy się w 1937 roku, zaangażowani do Teatrów Miejskich w Łodzi. Spotkaliśmy się na próbach "Wieczoru Trzech Króli", gdzie Basia grała Violę, a ja Oliwię, i była to, transponując znane powiedzenie, przyjaźń od pierwszego wejrzenia.

Przyjaźń, która zdała egzamin wojny, okupacji, a potem wielokrotnych rozstań, związanych z naszym zawodem. Byliśmy świadkami naszych losów w ciągu czterdziestu lat. Wtedy w Łodzi był to młody człowiek o uderzającej inteligencji. Wspaniale się z nim gadało.

Któregoś dnia pianistka z Teatru wywróżyła Mu, że będzie żył 7l lat. Zapadło to u Niego bardzo głęboko. Podczas okupacji dawało Mu nieomal pewność przeżycia, mimo wielu trudnych sytuacji. A 7l lat - to było tak daleko. Zupełnie inaczej o tym pamiętał z biegiem lat. I bardzo się denerwował, kiedy ten rok się zbliżał. A kiedy minął, urządził sobie bankiet, jak mówił, i bardzo się śmiał. Śmiał się dużo i szeroko. Słyszę ten śmiech, ten głęboki głos, widzę szeroki gest, szeroki płaszcz, w którym chodził po Saskim Ogrodzie z nieodłącznym psem Tobiaszem. Razem uczyli się roli.

Uwielbiał życie w jego wszystkich przejawach, i umiał z niego korzystać. Cieszyło go wszystko. I jedzenie, i picie, i podróże, i kobiety, i - oczywiście - role. Koledzy nazywali go Królem Życia.

Przeżywał wszystko głęboko, jakby do dna. Jeżeli chorował, zamykał się, chował jak zwierzę. Nikt go nie mógł namówić, żeby zagrał.

Umiał pracować. Nigdy nie mówił, że teatr był jego powołaniem. Przeciwnie. Był dobrym matematykiem. Po ukończeniu gimnazjum im. Skorupki w Łodzi - był łodzianinem - został przyjęty do jedynej wówczas w Europie - École Superieure w Belgii, w Vervieux. Komplikacje rodzinne przeszkodziły Mu jednak w opuszczeniu kraju. Żeby nie tracić roku, zapisał się "tymczasem" na Wydział Filozofii w Poznaniu i zaczął studiować polonistykę.

Jako prezes Koła Polonistów znalazł się w Studio Teatralnym, w którym wykładała wielka Stanisława Wysocka. To ona chyba sprawiła, że znalazł się w teatrze. Ale się w nim nie zasklepił. Interesował się wieloma dziedzinami. Chłonął i historię i literaturę i podróże. Był postacią jakby z renesansu , tylko przypadkiem znalazł się w naszej epoce. Ale świetnie się do niej przystosował. Jak do wszystkiego. I do biedy i do luksusu.

Ulubionym jego powiedzeniem było, że czas pracuje na Niego. To była prawda. Bo chociaż jako młody aktor grał z powodzeniem i Kreona, i "Korsarza" Acharda, i Pastora w "Uczniu Diabła" Shawa, to apogeum Jego talentu i jakiejś szczególnej mądrości, którą umiał przekazać ze sceny - przypada na późniejszy okres.

"Pożądanie w cieniu wiązów", Senator w "Dziadach"" Aktor w "Zmierzchu długiego dnia". To byli ci wielcy starcy, którzy utrwalili Jego nazwisko. A rolą Boryny w filmowych "Chłopach" zdobył sobie serca niezliczonych widzów. Przez długi czas kładli kwiaty na Jego grobie, palili znicze. Ale to już - 20 lat. Wyrosło nowe pokolenie, które nie znało Króla Życia. A chciałoby się "ocalić od zapomnienia" chociaż tak niewiele.

Z ostatnich wakacji wrócił jakby zgaszony. Ilekroć ich odwiedzałam, odprowadzał mnie do tramwaju, ale zawsze mijaliśmy jeden lub dwa przystanki, żeby jeszcze pogadać. Powtarzał ciągle: jestem taki zmęczony, ze szczególnym akcentem na tym cz.

18 listopada spędziłam z nim cały wieczór, bo Basia grała, a nie chciała go zostawić samego. Był chory, ale nic nie zapowiadało katastrofy. Oglądaliśmy "Dziennik". Mówił: dziś piątek. Jutro jeszcze poleżę, niedziela i poniedziałek - nie ma prób, a we wtorek już pójdę do teatru. Miał grać profesora Sonnenbrucha w "Niemcach" Kruczkowskiego. Na jubileusz.

W sobotę - nie żył.

Zawiadomiona przez teatr, jechałam do Basi, żeby nie była sama. W drodze dopadło mnie wspomnienie wróżby sprzed lat - łódzka pianistka pomyliła się tylko o rok.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji