Artykuły

Mateusz Damięcki: Kiedyś wysadzało się czołgi, a dzisiaj naszym patriotycznym obowiązkiem jest pójść na wybory

- Wypowiadam się jako obywatel. Obywatelskość zawiera w sobie i patriotyzm, i relacje społeczne, i politykę. Nie wyrugowuje patriotyzmu, ale definiuje go inaczej. Martyrologii oddaje honor i odsyła ją do przeszłości - mówi aktor Mateusz Damięcki w rozmowie z Dorotą Wodecką w Gazecie Wyborczej - Magazynie świątecznym.

Dorota Wodecka: Co takiego się stało, że popularny aktor nagle uaktywnił się jako komentator polityczny?

Mateusz Damięcki*: Zadecydowała noc, kiedy posłowie większości przegłosowali wybory prezydenckie w maju, drogą korespondencyjną. Nie studiuję codziennie wiadomości z kilku różnych portali, ale kiedy rano dostałem tę informację od wielu osób, to poczułem, że moja obywatelska wolność jest zagrożona. I o tym, co czuję, napisałem na Facebooku.

Niektórzy zarzucają panu, że lepiej by pan grał, zamiast zajmować się polityką.

- Żeby się wypowiadać na temat polityki, nie wystarczy mieć tylko przeczucia i odczucia, trzeba dysponować ogromną wiedzą. Dlatego ja polityką się nie zajmuję, nie czuję się kompetentny. Wypowiadam się jako wolny obywatel. Obywatelskość jest pełniejszym sformułowaniem, które zawiera w sobie i patriotyzm, i relacje społeczne, i politykę. Nie wyruguje patriotyzmu, ale definiuje go inaczej, jego martyrologicznemu rysowi oddaje honor, ale odsuwa do przeszłości.

Jako obywatel nie mogę nie reagować, kiedy burzy się porządek prawny mojego kraju. Kiedy przestają obowiązywać niepodważalne definicje, jakich uczyłem się na historii, na WOS-ie, na polskim. W szkole uczyłem się, że Okrągły Stół to był nasz narodowy sukces, a teraz się dowiaduję, że dla prawdziwych Polaków to największa porażka.

Czy co każde dziesięć lat każde kolejne Ministerstwo Edukacji będzie pisało nowe podręczniki? Każda Polska będzie miała swoje?

Pan miał okazję zagrać Kordiana i Cezarego Barykę - dwie postaci polskiej kultury, które nie zostały wygumkowane z podręczników.

- Więcej, ja nimi przez moment byłem. W zawodzie aktora zdarzają się chwile iluminacji, kiedy staje się postacią, którą gra.

To w 2002 roku, kiedy pracowaliśmy nad "Kordianem", stałem się świadomym obywatelem. Wcześniej powtarzałem zasłyszane stwierdzenia i sformułowania, dopiero po rozmowie z reżyserem Adamem Hanuszkiewiczem na temat mojej postaci poczułem swoją obywatelskość.

Próbowałem "Kordiana" przeczytać w rozmaitych kontekstach i na wszelkie możliwe sposoby, ale pan Hanuszkiewicz oczekiwał, żebym czytał tekst jako ja, dwudziestojednoletni Mateusz Damięcki. To, co powiedział, bardzo mocno zapadło mi w pamięć.

Co powiedział?

- "Dość już patriotyzmu". Do dziś niektórzy mają do niego pretensje za jego sposób myślenia, ale ja się z nim zgadzam. Polska to od trzech dekad wolny kraj i już najwyższy czas energię patriotyczną zamienić na energię obywatelską.

Kiedyś w ramach dywersji wysadzało się czołgi, a dzisiaj naszym pierwszym obywatelskim obowiązkiem jest pójść na wybory, koniec kropka. Gdybym musiał dobrowolnie zrzec się którejś obywatelskiej swobody, bez wahania zrzekłbym się dobrowolności wyborów na rzecz wyborów obowiązkowych.

Gajowiec w "Przedwiośniu" powiada, że jesteśmy urodzeni z defektem polskości. Sądzi pan, że jest nim to patrzenie w przeszłość i sięganie po przeszłe symbole?

- Chciałbym uniknąć odpowiedzi na to pytanie, bo musiałbym oceniać tych, którzy do tych symboli się odwołują. Nie szukam okazji, by pokazać komuś, że jest ode mnie gorszy dlatego, że nie myśli jak ja. Przekonanie i okazywanie komukolwiek, że jest gorszy, to nasz największy problem społeczny. To podział na lepszych i gorszych jest defektem polskości.

Ale Szymon Gajowiec wypowiedział jeszcze inne zdanie, które może być wyjaśnieniem istoty naszych podziałów politycznych albo światopoglądowych. W "Przedwiośniu" grał go Daniel Olbrychski i wciąż pamiętam, jak mówi w sejmowych kuluarach, że wyznajemy trzy różne wizje funkcjonowania państwa, bo po 120 latach zaborów jesteśmy złożeni z trzech różnych światów. I jak mamy się dogadać w ciągu jednego posiedzenia?! To nie jest możliwe. Potrzebujemy cierpliwości, czasu.

Gajowiec-Olbrychski wypowiada tę kwestię 100 lat temu, a linia podziałów tylko się pogłębiła.

- Nie bez powodu przywołuję tamto zdanie, bo pomyślałem, że być może to geopolityka jest winna naszych przywar.

Ale jednego jestem pewien. Możemy się różnić, możemy się spierać, sprawdzać i prowokować, ale nie możemy pozwalać na demolowanie fundamentu, który utrzymuje nas we wspólnym zbiorze nazwanym Polska. O tym też napisałem na Facebooku.

Stając w obronie konstytucji

- ...którą obecnie rządzący złamali siedmiokrotnie, co wyliczył prof. Strzembosz.

A kiedy włączyła się panu kolejna czerwona lampka?

- Po obejrzeniu posiedzenia komisji senackiej w sprawie cenzury w Trójce.

"Jest 3 w nocy (...). Nie przypuszczałem, że tak silne drżenie serca, zażenowanie połączone z ciekawością oraz w efekcie obgryzione do krwi paznokcie i pulsowanie w skroniach wywoła we mnie nagranie posiedzenia komisji senackiej (...)".

- Wiem, to było bardzo emocjonalne.

"Poświęćcie czas - to wszak doskonałe studium rozpadu porządku świata, w którym teoretycznie wszystko jest OK. To jest film o wszystkim - o mediach, o cmentarzach, wyborach, o bólu, o kulturze, policji, manipulacji, o decydentach, o strachu, o nas wszystkich! Obejrzyjcie choć ostatnie 30 minut, a gwarantuję - każdy zrozumie, że coś jest nie tak. A strzec powinni się jedynie ci, którzy nic złego tu nie zauważą i uznają, że wszystko jest w porządku".

- Byłem przekonany, że zwolennik każdej partii, obejrzawszy to posiedzenie, będzie tak samo zażenowany jak ja. Oczywiście się myliłem.

Niecały tydzień później po koncercie TVP z okazji Dnia Matki znów pana siekło.

- Nie lubię, gdy ci, którzy ustalają zasady, sami się do nich nie stosują. Moja żona jest dyrektorką do spraw artystycznych w Teatrze Muzycznym w Poznaniu i mogła zrealizować ze swoim zespołem podobny koncert, ale nawet nie starali się o pozwolenie, bo przecież wiadomo było, że z powodu COVID-u jest to niemożliwe. Tłumaczenia TVP, że na widowni nie siedziała publiczność, tylko statyści, nie przystają do naszej inteligencji.

Dla wielu czytelników Damięcki publicysta polityczny jest świeżym odkryciem, ale pan zabierał głos już wcześniej. Na przykład trzy lata temu, popierając protest lekarzy rezydentów.

- Mimo że chwilę przedtem trafiłem na SOR z kolką nerkową i sposób, w jaki mnie potraktowano w szpitalu, pozostawiał bardzo wiele do życzenia. Broniłem ich, bo uważam, że nie można do przemęczonych lekarzy mówić, że jak im się nie podoba, to mogą wyjechać. Oni muszą godziwie zarabiać. Powinniśmy skończyć z hipokryzją i myleniem słowa "misja" z działalnością charytatywną. Chciałbym, by ludzie sprawujący istotne dla wagi państwa funkcje sprawiedliwie zarabiali. Mówię nie tylko o pracownikach ochrony zdrowia, ale też o tych odpowiedzialnych za edukację, za kulturę.

Pan dostawał wiadomości z linkiem do obrad Sejmu, a ja dostałam od znajomych wiersz "Dziękuję", który pan recytuje. Odsłuchałam go dopiero przed naszą rozmową, z muzyką Jacka Bryndala, perkusisty Kobranocki.

- To dla mnie nobilitacja, że człowiek, który ma na koncie tyle wspaniałych kawałków, zainteresował się moim górnolotnym tekstem. Jego muzyka przełamała moją patetyczność.

Sprawdzał pan, kogo ta górnolotność porwała? Czy tylko pokolenie, które przeżyło lata 80., rewolucję "Solidarności", stan wojenny i patos podziemia, czy również młodych ludzi?

- Przestałem śledzić odbiór wiersza z animacją mojej siostry Matyldy, kiedy zobaczyłem, że ma ponad 2,5 mln odsłon i mnóstwo komentarzy. Nie mogłem wszystkiego przeczytać, przyjąć, odpowiedzieć na niektóre wpisy. Ale widziałem, że moje słowa miały wielopokoleniowy odbiór. Oczywiście mnóstwo osób ze wszystkich przedziałów wiekowych nie pozostawiło na mnie suchej nitki.

Skala odbioru i zakres reakcji unaoczniły mi coś, co wiedziałem, ale czego nie odczuwałem osobiście - to, jak Polska jest rzeczywiście podzielona. Mamy jedenastu kandydatów na fotel prezydenta, ale ostatecznie zostanie ich dwóch. I będą reprezentować zupełnie różne wizje polskości.

Co panu w tych Polskach robi różnicę?

- Podejście do rodziny. Gajowiec powiedział, że "najważniejsi są dobrzy nauczyciele", a ja w rodzinie miałem wspaniałych nauczycieli. I rodziców, i dziadków.

Ludzie mają różne wyobrażenie na temat rodziny - jedni uważają, że tworzą ją mężczyzna i kobieta, a inni, że płeć w rodzinnym związku nie ma znaczenia. To dla mnie nie jest ważne. Dla mnie jest ważne, co przekażę dziecku. Dlatego proponuję zastanawiać się nie nad tym, jak definiować rodzinę, tylko nad pojęciem tolerancji.

Z definicji to termin oznaczający poszanowanie i szacunek dla wolności innych ludzi.

- Dlatego, czując się odpowiedzialny za dziecko i za rodzinę, chciałbym, by tolerancja była kluczowa w formowaniu jakichkolwiek praw.

Najwyższe rangi w państwie podtrzymują, że nie ma ludzi, jest ideologia.

- Jedna Polska usłyszała, że LGBT to nie jest człowiek, a druga będzie mówiła, że przesłyszeliście się, bo chodziło o to, że "LGBT to jest ideologia".

Oczywiście można mówić o interpretacjach i kontekstach wypowiedzi, ale przekaz był jasny - nie sugerował, tylko mówił wprost, że LGBT to nie jest człowiek. Takie coś dyskwalifikuje każdego polityka. Nawet jeśli udowodniłby, że jego wypowiedź została zmanipulowana, wyrwana z kontekstu, że nie o to chodziło. Bo zadaniem kogoś, kto wpływa na nastroje społeczne, na nasz stosunek do bliźnich, jest dbałość o to, żeby zostać dobrze zrozumianym.

Wie pani, co akurat przypadkowo oglądałem, kiedy usłyszałem te wypowiedzi?

Co?

- Zdjęcia homoseksualistów w Auschwitz. I więcej mi nie było trzeba. Wszyscy, którzy byli chociaż raz w Auschwitz, bądź w Stutthofie, bądź w Bełżcu, bez względu na to, w której Polsce mieszkają, muszą wierzyć, że Auschwitz się nigdy nie powtórzy.

Pod pana wierszem dyskutują te dwie Polski. Jest zachwyt i hejt.

- Hejtu nie czytam. Rzuciłem okiem raz, drugi, poznawczo, ale jest powtarzalny, więc nie wnosi nic do dyskusji. Ale otrzymałem kilka wiadomości prywatnych, wśród których jedna mnie bardzo zabolała. Jeden z internautów napisał: "Dajcie nam żyć szkodnicy!!! Na nic te pobyty twoje na Podkarpaciu".

Boli pana, że został nazwany szkodnikiem?

- Nie, to jest opinia, każdy ma prawo do własnej. Najgorsze jest ostatnie zdanie. Można je oczywiście interpretować: "Kurczę, bywał pan tu u nas, a teraz myśli pan tak idiotycznie", ale ja tego tak nie czytam.

Tylko jak?

- Proszę już do nas nie przyjeżdżać, bo my mamy swoje wartości, a pan ma swoje.

Przez 13 lat jako dzieciak jeździłem do Rudawki Rymanowskiej, do Jedlicza, Rymanowa. Robiliśmy z rodzicami wypady nad Solinę, w Beskid Niski, do Iwonicza-Zdroju, Krosna i w tamtych miejscach wydarzało się wszystko ważne, formacyjne, co może się wydarzyć w życiu dziecka, potem nastolatka. Dlatego boli mnie ta wiadomość. Niektórzy komentujący pytają mnie, gdzie pan był, kiedy obecna opozycja obrażała wyborców przeciwnej partii. Dlaczego wcześniej nie był pan aktywny? Byłem, wypowiadałem się, tylko od niedawna mam aż tylu obserwatorów na Facebooku. Kiedy poprzedni rząd kończył kadencję, obserwowało mnie może 5 tys. osób. To tych kilka lat spowodowało, że słowa, które wypowiadam publicznie, nabrały zupełnie innej wagi. Dziś mojego fanpage'a śledzi ponad dziesięć razy więcej osób niż wtedy.

Ale skoro pani pyta o trudne wpisy Napisał też do mnie mężczyzna dotkliwie pokiereszowany przez historię, a dodatkowo rozczarowany poprzednią władzą. Jego dziadek zginął w jednej wojnie z ręki Niemców, ojciec w drugiej z ręki Rosjan, a on sam pracował w stoczni, a kiedy ją zamknięto, zaproponowano mu, by za pieniądze wyprowadzał psy. Nad taką wiadomością trudno przejść obojętnie i trudno uznać ją za wynik osobistego uprzedzenia, mentalności czy braku edukacji.

I co pan zrobił?

- Nie odpisałem. Wstyd się przyznać, ale nie potrafiłem.

Ale chciałbym, jeśli można, zacytować najcenniejszą ripostę, jaką dostałem, bo poczułem, że dzięki korespondencji z jej autorem moje obywatelskie wpisy mają sens.

Proszę cytować.

- "Niektórzy jak pan mają jakieś obsesyjne poczucie, że będąc osobą medialną mają nieograniczone możliwości wpływania na ludzi, w tym wyborców. Dość już propagandy wkoło, trochę skromności i zejścia na ziemię życzę. Odgrażał się pan Kaczyńskiemu, dając mu 24 godziny na przeprosiny, i co? Tak jak w anegdocie o kowboju, który wyszedł z saloonu i nie było jego konia. Zaczął krzyczeć do okolicznych ludzi: daję pięć minut i koń ma do mnie wrócić, a jak nie, to zrobię to, co zrobił mój dziadek w 1811 r. Po wielokrotnych wezwaniach kowboja koń się nie odnalazł. W końcu jeden z przestraszonych ludzi zapytał kowboja: a co zrobił twój dziadek w 1811 r.? Poszedł pieszo - odpowiedział cicho kowboj".

Przednie.

- Tak też odpisałem. Wyjaśniłem, że stawiam swoje jednostkowe obywatelstwo ponad aktorstwem, a popularność tego, co głoszę, jest tylko efektem dodanym mojego zawodu. Podziękowałem za wiadomość i dodałem, że ja pójdę pieszo, na wybory.

Pan odpisał: "Nikt z nas nie ma monopolu na rację, ale powinniśmy ze sobą rozmawiać i pobudzać się do myślenia. Przepraszam, jeżeli byłem za ostry w słowach". Dla tej odpowiedzi napisałbym jeszcze dziesięć podobnych postów.

Być może na poziomie jednostek, obywateli moglibyśmy się tak dogadać. Ale trudno mi sobie wyobrazić rozmowę z tymi, którzy nazywają opozycję chamską hołotą. Sądząc po treści listu do Jarosława Kaczyńskiego, pana te słowa bardzo dotknęły. Oczekiwał pan od niego przeprosin skierowanych do "wszystkich pokoleń Judy".

- Za wyliczanie tych, których powinien przeprosić, zarzucano mi megalomaństwo, bo nie wszyscy zrozumieli moją retorykę.

Ten pan znieważył nie tylko Sejm, ale też całe generacje wszystkich tych, którzy walczyli o to, by to miejsce było miejscem wolności.

Miejscem sporu politycznego, ale jednak wspólnym dla wszystkich tych, którzy mają polskie obywatelstwo. Więc gdy ktoś wypowiada w Sejmie tak obraźliwe słowa nawet do kogoś, z kim ja się nie utożsamiam, to czuję, że mówi również do mnie.

W mojej głowie znów zapaliła się czerwona lampka: słyszałeś, co powiedział ten starszy człowiek, który nie jest w opozycji i nie próbuje się bronić, tylko rządzi i reprezentuje nas w naszym kraju, w Europie, na świecie? Sposób, w jaki on wykorzystuje swoją władzę, mnie osobiście dotyka.

Zapytam pana o wstyd podmiotu lirycznego pańskiego wiersza. Czy pan się wstydzi przed Zachodem za to, co robi polski rząd?

- A pani nie było wstyd, jak Polska, kontestując przedłużenie kadencji polskiego przewodniczącego Rady Europejskiej, bo nazywał się Tusk, przegrała w europarlamencie 1 do Ile to było?

27:1. Nie, nie czułam wstydu, tylko ulgę i satysfakcję.

- Ja też, ale na koniec było mi wstyd za tych, którzy doprowadzili do tego kompromitującego nasz kraj głosowania.

Rozumiem, że można odczuwać wstyd za "żenujące, bez końca, form, przypadków i przysłów mylenie", ale dlaczego wyciągać rządzącym tandetę, broszki, "brak perfum i stylu, garnitur z winylu, biel skarpet do czarnych sandałów"?

- To są kwestie, na które zwracam uwagę ze względu na swoją profesję. Od lat mam do czynienia z paniami garderobianymi w teatrach, odróżniam styl od jego braku i dlatego, jeśli słyszę disco polo i widzę człowieka w nieodpowiednio dobranym obuwiu, to po prostu uważam, że to jest nieestetyczne. A ta pogarda dla dobrego smaku, dla stylu manifestuje się w wielu innych działaniach rządzących.

Wielu Polaków uboższych albo z niskim kapitałem kulturowym czuło się gorszymi wobec stylowych polityków, wobec ich markowych zegarków, skrojonych garniturów i swobodnego posługiwania się językami obcymi. Dość mieli tego stylu i wybrali polityków podobnych sobie.

- To, o czym mówię, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Raczej ze stosunkiem do innych ludzi, do naszej wspólnej przestrzeni, do odmienności.

Ja pogardy u pana znajduję więcej. Na przykład w wersie o tych, którzy "za pięć stówek, ser i kilka parówek", za "trzynastkę na ofiarę i ciastka" oddali Polskę w niewolę złodziejom. Są ludzie, którzy dzięki programom socjalnym mogli wyjść ze sfery biedy czy wręcz ubóstwa.

- 500 plus, 13. emerytura, "żołnierze wyklęci" oraz pierwsze zdanie: "za pogardę, za pychę, za wasz jad i za ciche, nocą śmierci wyroki wydane" - wzbudziło najwięcej kontrowersji i komentarzy. Korespondowałem z wieloma osobami, które poczuły się dotknięte. Wyjaśniałem, że ja piszę o populizmie i o tych, którzy przyjmując socjalny program, z automatu uważają, że wszystko, co robią jego twórcy, jest dobre dla kraju.

Norwid powiedział, że należy "odpowiednie dać rzeczy słowo" - wygląda na to, że nie dałem odpowiedniego słowa rzeczy, o której myślałem.

A co poeta miał na myśli, pisząc o wyrokach wydawanych nocą?

- Ktoś mi napisał, że z tym to już pojechałem, a ja nie byłem patetyczny, tylko odwoływałem się do konkretnego wydarzenia. Byłem świadkiem rozmowy byłego milicjanta z żoną drugiego byłego milicjanta, który trzy dni wcześniej się powiesił. Ściślej mówiąc - trzy dni po przegłosowaniu ustawy dezubekizacyjnej człowiek powiesił się z powodu prawa, jakie wprowadziła sejmowa większość.

Z "wyklętych" też mam się tłumaczyć?

Nie, to jest jasne. Swoją drogą, pana pierwszy wiersz zaangażowany znalazłam na portalu Niezłomni.pl. "Kochany święty Mikołaju, poproszę książkowy poradnik Jak rozpoznać geja, CD z piosenkami barda uciśnionych, żeby Polska była Polską ogolonych, najnowszy zestaw klocków lego: dwóch ONR-owców kopiących czarnego. I kij bejsbolowy z nadrukiem kotwicy z napisem >>Polacy Walczącej Stolicy<<".

- To był rok 2016. Czas mszy księdza Międlara, palenia kukły Żyda we Wrocławiu, przemarszów narodowców w Białymstoku i apelu rektora Uniwersytetu Warszawskiego, by 11 listopada studenci o ciemniejszym kolorze skóry nie wychodzili poza teren kampusu.

Podobne apele skierowali do swoich wrocławskich pracowników szefowie Google'a i IBM.

- Tak, rektor akurat chciał dobrze. Ale no, k... mać, w jakim my kraju żyjemy - pomyślałem wtedy i od razu napisałem ten wiersz. Przyznam nieskromnie, że z frazy o kijach bejsbolowych kupowanych bez piłeczki jestem bardzo zadowolony.

Tak?

- Nieco wcześniej przeczytałem artykuł o tym, że Polacy wykupili w sklepach sportowych 2 mln kijów do bejsbola i ani jednej piłeczki. Zrobiło to na mnie gigantyczne wrażenie.

Ale mój wiersz nie miał wtedy równie gigantycznego zasięgu.

I nie był taki długi. A już gdy czyta się pierwszy wiersz, jaki napisał pan w dzieciństwie, trzeba przyznać, że progres jest ogromny.

- Znalazła go pani? Bardzo to miłe. Może go pani zacytować.

"Ja to ja, ty to ty, ja i ty to my".

- Ktoś może go potraktować jako definicję rodziny, ktoś inny uzna go za definicję społeczeństwa, a jeszcze ktoś za opis Polski A i Polski B.

Dziś pisze pan o przymykaniu oczu na krzyż w dziecięcym kroczu i małżeństwie ze świętym Kościołem.

- Piszę po ludzku i po obywatelsku o tym, że państwo nie jest w stanie poradzić sobie z grupą uprzywilejowaną.

Ja znalazłam w tym wersie wezwanie do rozdziału Kościoła od państwa. To już jest polityczne, nie czysto obywatelskie.

- Rozmawialiśmy wcześniej o moim szacunku do tradycji, a trudno udawać, choć naturalnie każdy kraj, każde społeczeństwo i naród muszą przejść ewolucję, że nie było roku 966.

Gdy w zeszłym roku zastanawiałem się publicznie na łamach Facebooka, czy Kościół jest złem, mój przyjaciel, franciszkanin Lech Dorobczyński z warszawskiego kościoła pw. św. Antoniego z Padwy zapytał mnie, dlaczego w ogóle biorę taką możliwość pod uwagę. Oburzyłem się, pisaliśmy do siebie. Były emocje, była wściekłość. I potem przyszły refleksje zgoła odmienne. Zrozumiałem, że dopóki jest na przykład ktoś taki jak biskup Grzegorz Ryś, który odprawia mszę pogrzebową Władysława Bartoszewskiego tak, że wszystkim kapcie spadają, który mówi o homoseksualizmie w sposób niewykluczający, który podczas pandemii jako jedyny z hierarchów podarowuje szpitalowi respiratory, to nie mam prawa powiedzieć, że Kościół jest złem.

To co z tym rozdziałem Kościoła od państwa?

- Chcę tę odpowiedź zostawić dla siebie. Mam do tego prawo.

Ale jako człowiek wierzący i praktykujący

- Dlaczego pani uważa, że jestem wierzący i praktykujący?

Bo powiedział pan dziś, że był na pielgrzymce do Asyżu i Ziemi Świętej z biskupem Rysiem. A pielgrzymka jest praktyką duchową.

- W Asyżu byłem dziesięć lat temu, a w Ziemi Świętej - siedem. Lechu napisał książkę "Praktykujący. Ale czy wierzący". Ja mam być może odwrotnie.

A wspieranie dzieci chorych na SMA, rdzeniowy zanik mięśni, to imperatyw obywatelski czy chrześcijański?

- Kiedy skaczę na skakance, bardzo często mówię o Lechu, co mogłoby sugerować, że powoduje mną imperatyw chrześcijanina. Ale przy moim braku cierpliwości do Kościoła nie szafowałbym tym przymiotnikiem.

Lechu nauczył mnie jednego: nieważne, ile masz, ważne, że umiesz się tym podzielić. To piękna franciszkańska zasada, której wyznawaniu towarzyszy obywatelska postawa.

Dlaczego właściwie urządza pan transmisje w sieci ze swojego skakania na skakance?

- Zacznę od końca, a właściwie od początku. Koleżanka poprosiła mnie, żebym udostępnił na swoim profilu zbiórkę dla Kacperka Boruty, który cierpi na rdzeniowy zanik mięśni. Zainteresowałem się tą akcją ze względu na kuriozalność kwoty potrzebnej na wykupienie lekarstwa. Terapia lekiem Zolgensma jest najdroższą terapią genową na świecie, kosztuje ponad 2,5 mln dol.!

Chciałem sprawdzić, kim jest ten chłopczyk, bo przecież zdarzało się, że ludzie zbierali pieniądze dla dziecka, które nigdy nie istniało. A kiedy poznałem Kacperka i jego rodziców, nie miałem wątpliwości, że muszę zareagować. Kacperek jest o cztery miesiące młodszy od mojego Frania. Wziąłem go na ręce i kiedy poczułem zwiotczenie jego mięśni, pomyślałem, że to mógłby być mój syn. Zastanawiałem się, jak mogę mu pomóc, i podczas jednego z treningów skakankowych przygotowujących mnie do roli w filmie "Furioza" pomyślałem, że przecież mogę to skakanie wykorzystać. Wziąłem telefon i spontanicznie zadeklarowałem na Facebooku, że jeśli ktoś chce mi wpłacać kasę za to, że skaczę na skakance, to ja ją przeznaczę dla Kacperka. Zebrałem 104 tys. zł.

Jaka jest pańska metodologia?

- Jedna złotówka - jeden skok. Ania wpłaca 50 zł, to mówię, że teraz 50 skoków dla Ani, potem kolejne dla Wojtka i tak 7 tys. skoków w półtorej godziny. Kiedy wyczytuję ich imię, pseudonim, nazwisko, to piszą, że dziękują i zaliczone.

Ale ja nie tylko skaczę. Oprócz skakania wciąż zgłębiam wiedzę dotyczącą SMA i staram się ją przekazywać zwykłym, przystępnym językiem. Zawsze zachęcam, by rodzice zwracali uwagę na rozwój własnych dzieci. A moja idée fixe to badania przesiewowe dla noworodków lub nawet badania prenatalne. Bo im wcześniej ta choroba genetyczna zostanie wykryta i zdiagnozowana, tym łatwiej jest zmniejszyć jej następstwa. Dzięki dostępnym lekom oraz odpowiedniej rehabilitacji dziecko cierpiące na SMA mogłoby przejść przez życie w zasadzie bezobjawowo.

Dlaczego ludzie płacą panu za to, żeby pan skakał na skakance? Wkoło jest tyle nieszczęścia, po co im pośrednik, nie mogą sami rozejrzeć się i pomóc?

- Jeżeli się budzisz rano i chciałbyś zrobić coś dobrego, a nie masz pomysłu, nie bardzo masz czas i słyszysz, że jest konkretna sprawa oraz ktoś, kto zrobi to w twoim imieniu, to dlaczego nie? No i sposób, w jaki działam, jest dla darczyńców gwarantem, że ich pieniądze będą właściwie wykorzystane - poczynając od tego, że dałem dowód, że dziecko istnieje, wrzucając na moje social media zdjęcie z Kacperkiem i jego rodzicami. Prowadzę dokładne obliczenia, ile i dla którego darczyńcy skaczę. Wszystko zapisuję na kartce, pokazuję tabele, zapisane imiona, więc ludzie mogą ufać, że ten facet rzeczywiście wyskacze moje 100 zł dla tego konkretnego dziecka. Kiedyś skakałem na prezent, w imieniu dziewczyny, której chłopak z okazji jej urodzin wpłacił 200 zł.

W tej chwili skaczę jeszcze dla Antosi Popławskiej i Hani Poczobut, ale w sumie mam otworzonych 15 podstron ze skarbonkami dzieci chorych na SMA. Skakałem też dla Julki Makowskiej, wspaniałej dziewczynki, która ma siedem lat, ale nie zbierała na Zolgensma wart 10 mln zł, tylko na asystor kaszlu. Często zapada na rozmaite infekcje, a ponieważ jej mięśnie nie pozwalają na pozbycie się wydzieliny z dróg oddechowych, potrzebuje 20 tys. zł na asystor. Julka nie ma dwuletniego deadline'u jak małe dzieci, więc ludzie uważają, że jej zbiórka mogła poczekać. Nie, właśnie nie mogła. W poniedziałek ją zamknęliśmy.

Ile pan już w sumie wyskakał?

- Prawie 194 tys. zł. Ale i tak pluję sobie w brodę, że wcześniej nie wpadłem na ten pomysł, bo dziś, włącznie ze skokami na planie "Furiozy", miałbym zaliczone 750 tys. skoków, czyli tyle samo złotówek na koncie dzieciaków.

Proszę też pamiętać, że to nie jest samotne skakanie, jest kilku dobroczyńców, którzy fundują dla wpłacających nagrody.

To nomen omen zaskakujące.

- Że ludzie są dobrzy?

Pewna pani wpłaca mi regularnie pieniądze. Różne kwoty: po 5 zł albo końcówki "do równego", czasem spore datki, trzycyfrowe. Łącznie można liczyć w tysiącach. Kiedy podniosłem na Facebooku larum, że PiS wpadł na pomysł, że będziemy głosować korespondencyjnie, to ona była pierwszą osobą, z którą się o to pokłóciłem. Mamy dwie różne wizje Polski i zupełnie odwrotnie myślimy o osobach, które nami rządzą, ale ta pani mimo kolejnych moich wpisów nadal mi ufa i wpłaca pieniądze. Za każdym razem, kiedy losuję nagrody dla ofiarodawców, mam ogromną nadzieję, że wreszcie uda mi się tę panią wylosować.

Muszę jeszcze zapytać o Frania.

- O nim nie bardzo chcę mówić. Powinniśmy już kończyć, bo czeka na mnie. Mamy do obejrzenia jedną bajkę, musimy puścić ciuchcię, zapalić lampkę w kształcie balonika, który świeci się na różne kolory, a kiedy Franio zrobi "uuuu", zmienić światło na czerwone, tak by myślał, że to on sprawił swoim głosem. Więc trochę procedur mam jeszcze do wypełnienia.

To proszę powiedzieć tylko, co w panu zmieniło ojcostwo ponad to, że uruchomiło skakankowe skarbonki.

- Dopóki Frania nie było, tylko teoretycznie wiedziałem, że ten świat nie należy tylko do mnie.

I o ile naturalną koleją rzeczy ze względu na mój stosunek do tradycji było szanowanie osób starszych ode mnie, o tyle myślenie o szacunku dla dzieci jako przyszłych pokoleń było dla mnie nie emocją, lecz teorią, więc wyzwaniem, obowiązkiem.

Moje dziecko zmaterializowało wiedzę, która była mi wpajana przez lata. Teoria stała się praktyką. I czuję, że przyszłe pokolenia to jest krew z mojej krwi, dbanie o nie jest jedyną szansą, by żyć wiecznie.

To naturalne pragnienie, każdy szuka eliksiru wiecznego życia, nieśmiertelności.

Możliwe, że pańskie "tknąłeś Frania" w liście do Jarosława Kaczyńskiego też zostanie i wejdzie do języka popkultury. A wtedy każdy będzie chciał wiedzieć, kim jest Franio.

- Najbardziej to bym chciał pojechać z nim do Rudawki Rymanowskiej i nie usłyszeć nikogo, kto by mi powiedział: idź sobie, nie chcemy cię tutaj.

***

Mateusz Damięcki - ur. w 1981 r., kultywuje rodzinną tradycję jako aktor filmowy, teatralny i serialowy. Rozgłos przyniosły mu młodzieńcze role w "Córce kapitana" i "Przedwiośniu", gdzie wcielił się w rolę Cezarego Baryki. W 2010 r. zagrał Tomasza Limanowskiego, uciekiniera z obozu koncentracyjnego w Auschwitz, w niemieckim filmie "Die verlorene Zeit". Wystąpił w popularnych serialach, m.in. w "Czterdziestolatku. 20 lat później", "Wow", "Matkach, żonach i kochankach", "Oficerze", "Egzaminie z życia", "Na dobre i na złe", "W rytmie serca". W tym roku na ekrany wejdzie film "Furioza", w którym gra jedną z głównych postaci. Zaangażowany ekolog, jest honorowym ambasadorem Celów Zrównoważonego Rozwoju ONZ. Wspiera hospicja dziecięce i fundacje pomagające niepełnosprawnym dzieciom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji