Z historii ogień należy brać
W marcowym n-rze miesiecznika "Odra" (3-1980) ukazał się esej pana Józefa Kelery pt. "Porachunki", którym postanowił on bohatersko bronić Tadeusza Różewicza przed... "kolejną, może dziesiątą, może piętnastą rundą porachunków z pisarzem, który nie dał się wciągnąć na żadną listę płacy, nie stowarzyszył się z żadną chorągwią, nie należał do żadnej koterii i najuparciej - od pierwszego tomiku wierszy aż po ostatnie dramaty płynął pod prąd".
Zdaniem Kelery, przeciwko Różewiczowi jednoczą się od czasu do czasu "... sprzeczne siły... stowarzyszone najdziwaczniej...". Najnowszej fazy tej "solidarnej operacji" przeciwko Różewiczowi dopatruje się pan Kelera od daty prapremiery sztuki "Do piachu...", wystawionej w Teatrze na Woli w Warszawie, w kwietniu ub. r., kiedy to na łamach "Stolicy" (6 maja 1979) pojawił się... "spieniony potok inwektyw i kalumni pt. "Achtung! Banditen!..."
Żeby jakoś uzasadnić zarzut "solidarnej operacji", pan Kelera powołuje się na audycję telewizyjnego magazynu "Pegaz" (3.I.1980), w której Artur Sandauer krytycznie wypowiadał się o "Białym małżeństwie" T. Różewicza; dodatkowo pan Kelera sięgnął do jeszcze wcześniejszego artykułu Zygmunta Kałużyńskiego w "Polityce" (29-1979), wytykającego Sandauerowi, że potraktował Różewicza zbyt łagodnie, gdyż powinien był uwzględnić "...na przykład niezwykłą degrengoladę Różewicza, niegdyś adorowanego, który znika w naszych oczach do tego stopnia, że wydaje się śmieszny...".
Esej pana Józefa Kelery przeczytaliśmy z niemałym zdumieniem. Wystarczy bowiem pobieżnie zapoznać się z "Porachunkami" by stwierdzić, że autor mechanicznie ustawił na jednej platformie trzy osoby, rzekomo solidarnie spiskujące przeciwko Różewiczowi.
"Porachunki" ukazały się w "Odrze" po upływie dziesięciu miesięcy od daty zamieszczenia "Achtung! Banditen!" na łamach "Stolicy". Pan Kelera nie raczył przypomnieć treści naszej krytyki a jedynie wybrał z niej pojedyncze zdania i zwroty, interpretując je odpowiednio do obranej przez siebie strategii. Takim chwytem całkowicie wypaczył sens naszej publikacji, a jej autorowi (niżej podpisanemu) łaskawie raczył udzielić filozofii księdza Pirożyńskiego...
W "Achtung! Banditen!" zajęliśmy zdecydowanie krytyczne stanowisko wobec sztuki T. Różewicza "Do piachu...", gdyż przedstawiany w niej oddział partyzancki, kolektywny bohater dramatu, ukazuje się nam jako odczłowieczony zastęp, wataha niezdolna do walki z okupantem, zdemoralizowana pod względem wojskowym, ruina moralno-obyczajowa. W związku z tym stwierdzaliśmy: "Wojna, okupacja, nieustanne zagrożenie życia i niezwykle trudne warunki bytowania mogły wypaczać charaktery ludzkie, prowadziły do patologicznych wykrzywień i niekiedy trzeba było wymierzać sprawiedliwość tym, którzy łamali przysięgę. Jest to na pewno temat do opracowań literackich, ale twórca sięgający po taki temat i posługujący się nihilistyczną "etyką", apoteozuje tylko ograniczoność człowieka i jego bezsiłę. A do takich, niestety, wniosków dochodzi się przy lekturze tego utworu, który jest czymś w rodzaju nieodpowiedzialnego przeszczepu do historii narodu". Zapytywaliśmy: jakie odczucie wyniesie widz, zwłaszcza ten nie znający z autopsji czasów walki ojców, po obejrzeniu tego spektaklu? Wyrażaliśmy przekonanie iż wyjdzie on jedynie z uczuciem wstydu i niesmaku, że tak to ci ojcowie "walcowali" (ostatnie słowo wzięto z tekstu sztuki). Nie zgadzaliśmy się też z opinią reżysera - Tadeusza Łomnickiego, który przy lekturze tej sztuki napisał: "Pojawia się wprawdzie w "Do piachu..." dotąd nie ukazywany nurt plebejski w partyzanckich oddziałach AK (jakże zresztą nieufny wobec ówczesnej antysowieckiej propagandy), ale nie jest to sztuka rozstrzygająca racje historyczne".
Uważaliśmy (i nadal uważamy), że takie sformułowanie niedwuznacznie sugeruje iż to nurt plebejski wniósł do szeregów partyzanckich wszystko zło... Dlatego pytaliśmy: "A czy to nie nurt plebejski - boć z plebejuszów składały się w ogromnej większości szeregi organizacji podziemnych wszystkich odcieni politycznych - dal największą ofiarę krwi i istnień ludzkich? Czy zatem ten nurt plebejski, dotąd nie ukazywany.., tylko na taką zapracował sobie charakterystykę i to w Miesiącu Pamięci Narodowej...".
"Bohater utworu - stwierdzaliśmy - nie może być jedynie rekwizytem dramatu, jak to lekkomyślnie uczyniono w "Do piachu..." z nurtu plebejskiego, przedstawionego jako patologiczna zgraja, odznaczająca się prymitywizmem intelektualnym i uczuciowym". Przyznawaliśmy też, że w scenografii tej sztuki wcale nie raziłaby nas tablica z napisem -"Achtung! Banditen!"; przypominaliśmy zarazem: "Plebejusze umierali po to żeby żyła prawda. W sztuce "Do piachu..." umiera sama prawda".
Józef Kelera nie zauważa naszych argumentów. Stwierdza natomiast: "Nędza moralna polega na tym, wedle pana Majewskiego, że postacie tego dramatu, żołnierze Armii Krajowej, używają brzydkich wyrazów...". I dalej: "Pan Majewski przyjmuje za pewnik, że "kloaczne słownictwo lumpów", spełnia w tej sztuce "ścisłe określoną funkcję: ma ono jaskrawo podkreślać zdziczenie i degradację moralną oddziału..".Tymczasem, zdaniem Józefa Kelery jest to.....zwyczajna mowa, jakiej używa się w męskim gronie, w surowych, prymitywnych warunkach, w sytuacji stałego zagrożenia, w której mocne słowo bywa najprostszą i spontaniczną odtrutką na stresy...", "użytkownicy tej mowy, z nielicznymi wyjątkami... budzą oczywiście autentyczną sympatię każdego normalnego widza...".
(Cóż, może warto by urządzić dla panów Kelerów wycieczkę do miejsc, w których istniały sytuacje stałego zagrożenia, niechby sobie przeczytali wyryte na ścianach i murach słowa męczenników polskości, niechby, na przykład, poznali treść zakopanych na terenie Oświęcimia pisemnych relacji "dla potomnych" i spróbowali znaleźć tam "mocne słowa", w różewiczowskim wydaniu...)
Żeby podbudować samego siebie, nabrawszy oddechu, pan Kelera gromko stwierdza: .....artykuł w Stolicy nie doczekał się żadnej odpowiedzi na łamach prasy".
Ejże! Czyżby doskonale poinformowany pan Kelera nie wiedział, że artykuł w "Stolicy" doczekał się szerokiego rezonansu? Wystarczy sięgnąć do "Perspektyw" (19 -1979) i przeczytać felieton "Jaszcza" pt. "Podwójna pomyłka", w którym język sztuki "Do piachu..." określono precyzyjnie: skatologia; autor nie szczędził również surowej merytorycznej krytyki utworu. Na łamach tygodnika "Za Wolność i Lud" (30 -1979), w artykule "Flesza" zatytułowanym "W cieniu partyzanckiego lasu" czytamy m.in.: "Dwugodzinny spektakl pławi się z przedziwną lubością w ordynarnych przekleństwach i określeniach. Oczywiście tam, gdzie są wszy i eksponowane śmierdzące nogi Walusia, realistycznie nastawiony widz nie oczekuje od prostych leśnych chłopców języka salonowego. Zapewne jednak nie tak niesmacznie i natrętnie serwowanego słownictwa, jak to zaproponowano w wystawionej sztuce.
Fajnie było w tej partyzantce, jeżeli oprzeć się na realiach spektaklu. Jedli, pili, i...".
Marta Fik, w artykule pt. "Pozory tragedii", zamieszczonym na łamach "Polityki" (21-1979) pisała m.in.:.....znikają gdzieś ludzie, ich osobowości (choćby niezłożone), rozterki, a na placu boju (dosłownie) pozostają przekleństwa, ordynarne dowcipy. To wszystko, co świadczyć ma - mówiąc umownie - o tzw. kolorycie lokalnym, zmierzać zaczyna wyraźnie ku obscenom".
W podobnym tonie wypowiadali się o "Do piachu..." publicyści "Expressu Wieczornego", WTK "Słowa Powszechnego" i in.
Artykuł w "Stolicy" spotkał się, jak należało przewidywać, z szerokim odzewem; jedni, nieliczni autorzy listów do redakcji, demagogicznie zarzucali nam "ograniczanie wolności twórczej" (kwestionując zarazem prawo do wolności słowa dla publicysty!), "upraszczanie", "błędne odczytanie partytury" etc. inni zaś, a tych jest przytłaczająca większość - solidaryzują się z nami całkowicie.
Obrońcy "Do piachu..." usiłują wmówić, że Różewicz odważnie przedstawił "czas leśnego oczekiwania", czyli te dni "grzeszne", różniące się przecież od dni "heroicznych"...
Zauważmy - ukuto nową formułkę: "czas leśnego oczekiwania"! - i puszczono w obieg wraz z "Do piachu...". Otrzymaliśmy zatem teatralną wizję "czasu leśnego oczekiwania", czy - jak woli pan Kelera - "...doświadczeń granicznych człowieczeństwa, które miały pozostać, jak chciał Różewicz, obszarem trwałego odniesienia i zarazem szansą autentyczności w kulturze dwudziestego wieku...".
Może jednak wyjaśnimy sobie, co kto rozumie przez "czas leśnego oczekiwania"?
Dla rzeczywistych bojowników rzeczywisty czas partyzancki nigdy i w żadnych okolicznościach nie dzielił się na dni "grzeszne" i na te "odświętne", w których dla "samooczyszczenia" (z popełnionych "podłości") wyruszało się po zdobywanie Krzyży Walecznych.....Czas leśnego oczekiwania" - w pojęciu rzeczywistych bojowników - to także szczere braterstwo ludzi zespolonych celem walki o byt narodu i Niepodległą; to dzielenie się okruchem chleba - bo nikt nie przełknąłby go w ukryciu przed głodnymi towarzyszami; to skręt papierosa wędrujący z ust do ust wokół ogniska; to ból i łzy bezsiły nad rannym i cierpiącym druhem; to słowa zagrzewające do wytrwania i słowa marzeń o przyszłości: to także elementarz w rękach analfabety i pomoc światlejszych kolegów w wyjaśnianiu zjawisk tego świata. Dodajmy do tego brud, wszy. mróz. udrękę niepokoju o bliskich więzionych w hitlerowskich kazamatach, dodajmy strach ścinający krew w żyłach, bo ludzkie to uczucie w obliczu nieustannie zagrażającej śmierci - a będziemy mieć obraz "czasu leśnego oczekiwania".
Czyż można w tym wszystkim nie dostrzegać czasu samostwarzania się ludzi, czasu charakterotwórczego, czasu rodzenia się ludzkich wartości? Czyż można zaprzeczyć, że nawet w tych najkoszmarniejszych warunkach istniał niezaprzeczalny sens ludzkiego trwania, którego celem było tworzenie sensu przyszłości? Czyż można powiedzieć, że było to bezideowe, nic nie znaczące, dziś niegodne uwagi?... Jeśli ktoś tak uważa, to niechaj spróbuje teraz znaleźć wokół siebie wielu takich, którzy spontanicznie podzielą się z drugim ostatkiem, którzy szczerze zapłaczą nad niedolą bliźniego, gotowych bezinteresownie wystąpić w obronie pokrzywdzonego! .
Oddział partyzancki to nie był zlot trampkarzy, ani sabat kłusowników, ani spęd awanturników żądnych przygód. Byli to ludzie świadomi zadań i celu walki, ufający konkretnym słowom, wypowiadanym i pisanym. Gdzie podziały się te słowa?.. To paradoks: w latach walki słowa takie znajdywano. Na nie, na te słowa opuszczali domy ojcowie rodzin, młodzi rezygnowali ze wszystkiego i chwytali za broń, rzucając własne życie na szaniec. Szliśmy do lasu bo taka była konieczność d z i e j o w a . Po jednej stronie były ofiary, po drugiej - kaci. Stawiać dzisiaj jednych i drugich na tej samej płaszczyźnie, to - delikatnie mówiąc - gruby nietakt.
Józef Kelera usiłuje przekonać nas, że "Do piachu..." oparte zostało na faktach osobiście przeżytych przez T. Różewicza, zatem winniśmy mu być wdzięczni, że dał nam "czysty autentyzm". Wprawdzie targający bebechami, ale o to właśnie autorowi chodziło, gdyż pragnie on uwolnić nas od "zalewu komiksów" z tej "całkiem sympatycznie podniecającej wojenki"...
Jeśli już mowa o autentyzmie, to przypomnijmy sobie, że zrodził się on z teorii głoszącej iż doświadczenie artysty więcej jest warte niż jego wyobraźnia twórcza. W taki sposób, zamiast transformacji zdarzeń (zamiast dzieła sztuki) otrzymujemy zwykłą, niekiedy wręcz wulgarną ich translokację, czyli przemieszczenie faktów z życia (subiektywnie odbieranych!) na scenę. Jednakże doświadczenie artysty może być zaledwie punktem wyjścia, nigdy miarą, a już na pewno nigdy gwarancją doskonałości utworu. Ignacy Fik powiedział kiedyś w polemice z autentystami: "Może ktoś przebyć celem napisania o morzu wszystkie oceany, a zrobiony wiersz wyśmieje zwykły kajakowiec znad Soły"...
"Do piachu..." budzi zastrzeżenia natury estetycznej, psychologicznej, społecznej i politycznej. Nie do przyjęcia jest obraz "czasu leśnego oczekiwania" w wydaniu różewiczowskim. Autor popełnia kardynalny błąd: ofiary zbrodni hitlerowskiej same stają się nosicielami zbrodni, ubogi stał się jeszcze uboższy, bo obrabowany przez twórcę ze wszystkich wartości ludzkich!
Zamieszczając "Achtung! Banditen!" z niepokojem pisaliśmy, że "Do piachu..." mogą wykorzystać przeciwko nam określone siły w RFN. I nie pomyliliśmy się. Już 22 maja 1979 pod adresem naszej redakcji nadszedł list od obywatela RFN, tłumacza literatury polskiej, w którym przeczytaliśmy, że... z winy "Stolicy"... Zacytujmy jednak odpowiedni fragment: "...Tadeusz Różewicz, obawiając się fałszywego, sprzecznego z wymową sztuki odbioru przez publiczność i krytykę zachodnioniemiecką, nie zezwolił na jej przekład - i co zatem idzie - na wystawienie na żadnej scenie w RFN. W tej sytuacji następujące zdania z artykułu p. Majewskiego: "Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby określone siły w RFN potraktowały utwór Różewicza jako potwierdzenie goebbelsowskiego stereotypu "polskich bandytów". Wystawienie "Do piachu..." to bezbłędne podanie piłki na nogę przeciwnika tuż przed własną bramką..." wydają się skrajnym uproszczeniem i krzywdą wobec autora. ".
Czyżby pan Kelera nie wiedział o tym wydarzeniu? A teraz, kiedy już wie, czy nie uważa, że to my właśnie, a nie on, zdołaliśmy ustrzec Różewicza przed, być może wcale niechwalebną listą płacy?... Czyżby pan Kelera nie wiedział także o tym, że Rada Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa, na jednym ze swych posiedzeń w ubiegłym roku, zgłosiła protest przeciwko treści sztuki ,,Do piachu.. "?
* *
Prawdopodobnie pan Kelera przyjmie naszą argumentację jako jeszcze jedną próbę obrony "komiksowego" przedstawiania polskiego czynu zbrojnego, sprowadzającego się li tylko do ukazywania tych dni "odświętnych", a w nich... "Wołodyjowskich i Kmiciców z tej całkiem sympatycznie podniecającej drugiej wojny światowej...". No cóż, wypada pogratulować panu Kelerze iż potrafi on - jak sam rozbrajająco szczerze przyznaje - "kontrolować swoje położenie w tym zalewie wojenkowych komiksów"... Prawdę mówiąc, nie jest to dla nas żadna nowizna. W czasach najkrwawszych zmagań narodu spotykało się ludzi, którzy tak dokładnie potrafili kontrolować swoje położenie w "zalewie nawoływań" do walki z okupantem, że dzisiaj niewiele mogą powiedzieć o samej walce, a jeszcze mniej o ludziach w niej uczestniczących... Porażeni oni zostali kompleksem, który rodzi w nich zoologiczną nienawiść do "ułańskiego, wylizanego, pirotechnicznego i przygodowego, sienkiewiczowskiego i harcerskiego, i wspominkowego stereotypu wojenki". Prościej mówiąc: ludzie ci czują wstręt do tradycji narodowej i gotowi są bezpardonowo karczować z niej, co tylko się jeszcze da. A jednocześnie wykwintnie bełkocą o ideałach humanistycznych, nie rozumiejąc, że ideały te nie rodzą się poprzez spekulacje w latrynach, a jedynie w zmaganiach, w walce, poprzez historyczną akcelerację w myśleniu. Dlatego akceptujemy taką literaturę i takie sztuki, które będą rzetelnie objaśniać dorastającym pokoleniom prawdziwy sens i rzeczywistą treść zmagań ojców.
Kilkadziesiąt lat temu Jean Jaures pisał: "Z historii ogień należy brać, nie popiół...". Jakże celne, jakże trafne, jak wciąż aktualne są te słowa, zwłaszcza w konfrontacji z treścią "Do piachu...".
A swoją drogą, niechby sztuka "Do piachu.." - bez skrótów i retuszu! - przedstawiona została w Teatrze TVP. Osądzi ją wielomilionowa widownia.