Artykuły

Redbad Klynstra-Komarnicki: Rewolucja w sztuce

W polskim systemie kultury do tej pory artysta musiał się liczyć z tym, co myśli mecenas, minister czy recenzent, którego czyta lokalny urzędnik przyznający środki. Piękne w internecie jest to, że w pewnym sensie zrywa te kajdany. Teraz najważniejsza będzie relacja z widzem, końcowym odbiorcą - z aktorem i reżyserem Redbadem Klynstrą-Komarnickim rozmawia Dorota Łosiewicz w tygodniku Sieci.

Jak panu minęła narodowa kwarantanna?

Redbad Klynstra-Komarnicki: Jestem pełny współczucia dla tych, którzy chorowali czy ucierpieli z powodu epidemii, jednak nam, mojej rodzinie, kwarantanna upłynęła stosunkowo przyjemnie. To był czas stanięcia na poboczu życia i spojrzenia na wszystko z boku. To był przedłużony Wielki Post, czas głębokiej refleksji. Udało się również załatwić wszystkie sprawy, które zawsze czekały "na później", czyli np. posprzątać zawalony garaż. Uporządkować pudła z archiwaliami. Zaczęliśmy uprawiać więcej owoców i warzyw w ogródku. Życie się uspokoiło, gdy nie trzeba było jeździć do Warszawy. Lepiej poznaliśmy sąsiadów (mieszkamy na podwarszawskiej wsi). Taka mała lokalna wspólnota bardzo sobie pomaga w trudnych chwilach. Ktoś ma jajka, ktoś chleb i tak spokojnie się to życie poza miastem toczy. Mniej też odczuwa się wszystkie obostrzenia. To była nasza "błoga cisza niepewności".

To był chyba jednak bardzo trudny czas dla środowiska artystycznego? Niektórzy muzycy zatrudniali się na kasach w hipermarketach.

- O tak! Zawodowo to był bardzo ciężki czas dla tego środowiska. Szczególnie dla tych, którzy potrzebują żywego kontaktu z drugim człowiekiem, żeby się spełnić. Dla muzyków, aktorów, tancerzy, śpiewaków operowych. Wszyscy oni uświadomili sobie, że bez publiczności nie istnieją. Przez chwilę nawet poczuliśmy się zbędni. Szybko jednak uświadomiliśmy sobie, że w tym trudnym czasie ludzie potrzebują kultury i sztuki. Siedząc w domach, konsumowali ją intensywnie, tylko okazało się, że korzystają z pośrednictwa sieci czy telewizji. W sztuce stało się coś nieodwracalnego. Wielu artystów zadało sobie pytanie: "A co, jeśli do uprawiania tego zawodu nie da się już powrócić w takiej formie jak dotychczas?". Jeden z naszych znajomych, związany ze sztuką, opublikował na Facebooku zdjęcie z szoferki z samochodu. Sytuacja zmusiła go, by najął się jako kurier. Z czegoś musiał żyć, choć z tworzenia nie zrezygnował.

Sztuka, bardziej niż dotychczas, przeniosła się do sieci. To trwały trend?

- Myślę, że tak, choć to na pewno wymagało zmiany sposobu działania. Dla wielu oznaczało to wypłynięcie na nowe, nieznane wody. Sami zaczęliśmy z żoną poznawać takie formy jak np. podkasty. Postanowiliśmy też nie stać w miejscu i nie narzekać, że jest źle, tylko zrobić coś, żeby było lepiej. I tak zawiązaliśmy z kolegami organizację społeczną Gildia Sztuk Wszelakich. Gildia zrzesza artystów i przedsiębiorców, którzy chcą połączyć siły. Teraz staramy się pomagać wszystkim, którzy chcą przenieść swoją sztukę do internetu. Chcemy szkolić, doradzać w tym zakresie. A dzięki wsparciu z programu Kultura w Sieci mieliśmy możliwość stworzenia z żoną miejsca w sieci, które jest i nazywa się Inkubator Teatralny. Już od 15 czerwca można się zgłaszać na stronę inkubatorteatralny.pl.

Do kogo ten projekt jest adresowany?

- Do profesjonalistów w teatrze, absolwentów lub studentów ostatnich lat szkół artystycznych mających pomysł na zrobienie spektaklu, ale niewiedzących, jak się do tego zabrać. Do ludzi, którzy maja pomysł i którzy chcą tworzyć poza głównym obiegiem teatrów publicznych. W Inkubatorze Teatralnym dowiedzą się, jak w polskich warunkach może i powinna działać profesjonalna grupa teatralna czy - jak mówią niektórzy - "kompania teatralna". W Holandii taka jednostka jest podstawą życia teatralnego. Zajmiemy się także tematem przenoszenia teatru do sieci. Wspierają nas ciekawi eksperci. Świat się zmienia, a sztuka wraz z nim i trzeba odpowiadać na nowe wyzwania. Jeśli ktoś nie zechce na nie odpowiedzieć, to może się okazać, że odbiorcami jego twórczości będzie tylko lokalna społeczność.

Jak więc się zmieni sztuka? Wygląda na to, że może stać się po prostu bardziej dostępna, mniej elitarna.

- Dokładnie! Sam miałem możliwość obejrzenia kilku spektakli ze świata, co do których już się pogodziłem, że ich nie zobaczę ze względu na odległość. Wielu mniej zasobnych polskich teatromanów mogło zobaczyć spektakle z innych miast. Jeśli dobrze zrozumiemy wyzwania, potencjał tej sytuacji, to dokona się w nas reforma mentalna. Przed nami czas reform właśnie. Czas na zmianę strategii. Działalność w internecie nastawia się na dotarcie do maksymalnie szerokiego grona odbiorców. Teraz robiło się spektakl dla kilkuset osób. I to, zakładając państwowe dotacje, wystarczyło, by utrzymać artystów i całe teatralne przedsięwzięcie. Teraz będzie można robić wciąż sztukę ambitną, która będzie się jednak posługiwała bardziej dostępnymi środkami wyrazu, tak by dotrzeć do szerokiego odbiorcy. Do tej pory w polskim systemie kultury artysta musiał się liczyć z tym, co myśli mecenas, minister czy recenzent, którego czyta lokalny urzędnik przyznający środki. Piękne w internecie jest to, że w pewnym sensie zrywa te kajdany. Teraz najważniejsza będzie relacja z widzem, końcowym odbiorcą. W Inkubatorze Teatralnym pokażemy, że coś dobrego można stworzyć nawet w domu, przy niskim nakładzie, ale dystrybucja tego "towaru", dotarcie do ludzi, to osobna sztuka, którą artyści muszą teraz posiąść.

To chyba szansa na to, by po pierwsze sztuka szerzej trafiała pod strzechy, a po drugie, by dobrą sztukę, niższym kosztem mogło wytwarzać więcej zdolnych osób.

- Właśnie tak. Ta sytuacja otwiera wiele nowych furtek. Z jednej strony muzycy mówią, że tęsknią za widzem, ale z drugiej strony mogą grać na żywo z artystami z całego świata, by chwile potem bawić się ze swoimi dziećmi w swoim podkarpackim domku. Takich możliwości wcześniej nie było. Przynajmniej w naszych głowach. Weszliśmy w kolejny etap rewolucji technologicznej. Inną kwestią jest oczywiście to, czy technologia będzie nam służyć, czy staniemy się jej zakładnikami. Ale pytanie o to, jak korzystamy z narzędzi, które są wytworem cywilizacji, nie jest nowe.

Czas przed kwarantanną był dla pana intensywny. Była premiera "Zemsty" w Teatrze Telewizji według pana scenariusza i w pana reżyserii. Było słuchowisko radiowe "Przed sklepem jubilera" i film "Niepokonany" z pana udziałem, jest "Ojciec Mateusz". Mam jednak wrażenie, że środowisko wysłało pana niemal rok temu na kwarantannę w związku z niesłusznym oskarżeniem o homofobię. Czy ona dobiegła końca?

- Jeden warszawski teatr rozprawił się ze mną w stylu iście stalinowskim, totalitarnym. Wyrzucono mnie bez rozmowy, bez zapytania o wyjaśnienie, wyłącznie na bazie kłamliwych publikacji. Ale to świadczy tylko o tych ludziach, że nie rozumieją, czym jest demokracja czy wolność wypowiadania poglądów. Sami mają tolerancję na sztandarach, a na każdym kroku dyskryminują, kneblują, nie przedstawiając racjonalnych argumentów. Kłamią w żywe oczy, ignorując także prawo, bo wiedzą, że w sądzie i tak wygrają, ale zobaczymy, kto ma dłuższy oddech. W jakimś świecie równoległym żyje sobie ta część środowiska, która jest najbardziej krzykliwa, bo ma dostęp do mównicy publicznej. Część artystów, z różnych względów: towarzyskich, politycznych, czuła się w obowiązku, by dołożyć się do tego publicznego pręgierza, pod którym postawił mnie Tomasz Lis i Wirtualna Polska. Powstały kłamliwe publikacje, które były powielane w innych mediach. Choć opublikowano po interwencji mojego prawnika sprostowanie, to jednak było ono mniej widoczne niż tytuły, który powielały kolejne portale, oskarżając mnie o homofobię.

Przypomnijmy tytko, że zapytał pan na Twitterze, czy pedofile są częścią środowiska LGBT, domagając się tak naprawdę odcięcia tego środowiska od pedofilii.

- To był czas przedwyborczy. Chodziło mi o to, by partie, które mają w swoim programie hasła dotyczące środowiska LGBT, wypowiedziały się jasno w sprawie pedofilii. Niestety, jest tak, że ten "+" powoduje, że może powstać wrażenie, że mamy do czynienia ze zbiorem rozmytym. W każdym razie dalekie to jest od konkretu. Jeżeli jestem obywatelem, który nawet chciałby się zgodzić na tolerowanie osób kochających inaczej, to czy nie mam prawa zapytać o to, co kryje się pod tym skrótem? W Holandii, gdy pedofile próbowali się podłączyć pod marsz równości, organizatorzy natychmiast odcięli się od nich, deklarując swój całkowity sprzeciw wobec pedofilii. Brakowało mi takiej deklaracji w polskiej przestrzeni publicznej. Z jednej strony pojawiają się pewne dwuznaczne gesty czy zachowania, a z drugiej opinia publiczna ma przyjąć za pewnik, że te środowiska są przeciw pedofilii. Nie miałem podstaw, by przyjąć to za dogmat i pewnik. Dlatego zapytałem. Mało tego pytałem też o to, kto czuje się kompetentny, czyli kto bierze odpowiedzialność za ten ruch? Warto też przypomnieć, że mój wpis poprzedzał wystąpienie abp. Jędraszewskiego o tęczowej zarazie i nie miał z nim nic wspólnego. Jednak został z tą wypowiedzią medialnie połączony.

Zdziwiło pana to zamieszanie?

- Jestem nieustannie zdziwiony, że nie żyjemy w przestrzeni demokracji, tylko w przestrzeni wojny, w której biorą udział artyści, stawiając się po jednej czy drugiej stronie. Tymczasem artyści, gdyby tylko zechcieli współpracować, mogliby zaproponować zupełnie inną, nową perspektywę, która mogłaby prowadzić do cementowania, zamiast dzielenia społeczeństwa. Mogłaby mosty budować, zamiast pomagać je burzyć. Artyści mają oczywiście prawo do prowokacji. Ja także z tego prawa skorzystałem. Okazało się jednak, że jednym wolno mniej niż innym. Jedni oceniani są jako twórcy, inni wyłącznie w kontekście politycznym. Ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem bardzo tolerancyjny. Homofob to ostatnie słowo, które do mnie pasuje. Kilka miesięcy później wciąż nie wiem, kto w Polsce stoi na czele ruchu LGBT i jakie są jego konkretne postulaty. Organizacji broniących praw środowiska LGBT jest dużo, każda ma nieco inne postulaty, a gdy powie się coś, co temu środowisku się nie spodoba, natychmiast wszystkie czują się obrażone. W tym sensie przypominają nieco organizacje anarchistyczno-terrorystyczne, a nie zorganizowany ruch domagający się czegoś konkretnego. W tamtym czasie jeden z posłów Zielonych przyznał na wizji, że jest współorganizatorem marszu, że miałem prawo zadać takie pytanie oraz że on całkowicie odcina się od środowiska pedofilskiego. Dodał też, że zostałem pokrzywdzony taką reakcją medialną i ekonomiczną. Ale to była merytoryczna reakcja wyłącznie tej jednej osoby. Nikt więcej w tak jasny i klarowny sposób nie odciął się od pedofilii. Mało tego, nikt nie zadeklarował aktywnego udziału w walce z pedofilią. Łatwiej było ze mnie robić wariata. Później też usłyszałem od kolegów gejów, że ich nie obraził mój wpis, tylko to, co przeczytali w mediach, że w tym wpisie było, a czego w rzeczywistości w nim nie było.

Mówi pan, że środowisko LGBT nie ma jasno sformułowanych postulatów. Komu i czemu więc mają służyć, tzw. parady równości, obrażanie katolików?

- Nie mam pojęcia. Na pewno nie służą zwiększeniu akceptacji dla homoseksualistów. Znajomi geje twierdzą, że im to psuje wizerunek, opinię, a w niczym nie pomaga. To są akcje polityczne i ideologiczne. W Holandii ruch LGBT miał na celu zrównanie praw mniejszości z prawami większości, a głównym celem były małżeństwa jednopłciowe. Ten cel został osiągnięty ponieważ to środowisko działało jak zwykła grupa interesu. Spokojnie, pragmatycznie, tłumacząc swoje racje, zabiegając o tolerancję. Mój przykład unaocznił mi to, że tu, już od jakiegoś czasu, bardziej chodzi o polityczną wojnę kulturową niż o tolerancję dla osób niezwykłych.

Przyznał pan kiedyś, że w wieku 16 lat padł pan ofiarą dyrygenta chóru - pedofila. Jak więc z punktu widzenia ofiary ocenia pan polską dyskusję na temat pedofilii?

- Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak trudno zgodzić się co do tego, że jest to zło, bez względu na środowisko. To trudny temat, bo skuteczny pedofil bardzo dba, żeby mieć znajomych w wielu środowiskach, w prokuraturze, policji, do tego nieposzlakowaną opinię, tak by ludziom trudno było uwierzyć, że mają do czynienia ze złym człowiekiem. Tak było w przypadku pana Sadowskiego. Trudniej wówczas uwierzyć ofiarom (których musi ujawnić się wiele), a ofiarom trudniej opowiedzieć prawdę. I tu znów wrócę do tego, o czym mówiłem, czyli braków w demokracji. Spór polityczny nigdy nie powinien zejść poniżej pewnych fundamentów, poniżej racji stanu, czy w tym przypadku poniżej racji dzieci. To jest coś, co powinno być ponad podziałami. Jednak nieumiejętność wzniesienia się ponad podziały dowodzi, że mamy deficyty demokracji.

A jak panu udało się przepracować temat molestowania we własnym życiu?

- Ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że ten temat był u mnie wyparty aż do momentu, kiedy ze względu na bardzo ciężki okres w moim życiu zacząłem sięgać po pomoc specjalistów psychologów, psychiatrów. Po dziesięciu latach pracy nad swoimi "tematami", jak to się mówi slangowo w psychoterapii, odgrzebałem te zdarzenia. W owym czasie tak bardzo nie mogłem sobie poradzić z tym, co się działo, że zapakowałem to i odstawiłem na półkę. Teraz mogę powiedzieć: pedofil robi swoje, a odpowiedzialność za to, że okoliczności są sprzyjające, leży jednak po stronie rodziców.

Wróćmy jeszcze do artystów: dlaczego to środowisko jest tak bardzo zaangażowane politycznie?

- Problem tkwi w niezreformowanym systemie redystrybucji dóbr i środków. Gdy ktoś był przy korycie i je traci, to występuje przeciw tym, którzy mu to koryto zabierają. Obawiam się, że artyści nie są zbyt mocno uświadomieni systemowo, nie do końca mają rozeznanie w tym, co się naprawdę dzieje, są zanurzeni w swojej sztuce. Docierają do nich nagłówki, czyli wydarzenia po odpowiedniej obróbce medialnej, tak jak było w moim przypadku. I choć artyści powinni być najbardziej świadomymi członkami wspólnoty, to czasem wygląda to tak, jakby byli najmniej uświadomieni. Są też zaszłości z PRL. Kultura była kontrolowana odgórnie (i wciąż jest), nie ma potrzeby urynkowienia jej. Aktorzy tęsknią też za ich pozycją z PRL. Wielu było autorytetami, bo byli po stronie opozycji, uświadamiali ludzi. Legenda została. Tęsknota za mentalną rolą do odegrania także. Tymczasem np. w Holandii aktorzy nie są traktowani jak autorytety. Są rzemieślnikami, robią swoje. Wszystko, co mówię, mówię z perspektywy osoby, która pół życia spędziła w innym kraju, a drugą (tę dłuższą) obserwuje Polskę.

Łatwo nas zrozumieć?

- Cały czas się uczę. Ale wiele jest dla mnie niejasne. Nie ma przejrzystych zasad, równych dla wszystkich, a to znaczy, "że inni szatani są czynni". Weźmy ten mój wpis sprzed niemal roku. To jest dowód na to, że chyba nie do końca nauczyłem się tu żyć. Wiele osób mówiło mi: "Nie powinieneś był robić tego wpisu" czy "Tak się w Polsce nie robi". A ja wciąż nie rozumiem, dlaczego nie mogę zapytać, czy środowisko LGBT odcina się zdecydowanie od pedofilii. Podobnie było ze "Smoleńskiem". Stałem się po tym filmie "smoleńskim moherem" tylko dlatego, że zadawałem takie same pytania jak Holendrzy po katastrofie MH17. Australia i Holandia oficjalnie oskarżyły Rosję o zestrzelenie samolotu nad Ukrainą. Zginęło wtedy 300 osób. Holendrzy pytali rząd, czemu działa opieszale, czemu nie ma wraku. Ale tamten rząd zadziałał, jak należało, sprowadził wrak, odbudował go. Ja zadawałem identyczne pytania o Tu-154M. Znajomi oskarżali mnie wtedy, że działam politycznie. Okazuje się, że nie można w Polsce zadawać prostych pytań, bo wszystko ma swój kontekst, kalkulację, interesy.

Dlaczego to Polskę wybrał pan na kraj swojej dorosłości?

- To ona mnie wybrała. Polska jest super. Moja mama pochodzi z Polski. Byłem zachwycony polską szkołą teatralną, to była wtedy najlepsza szkoła w Europie. I tu zostałem. Jedni wybierają Indie, a ja osiadłem w kraju nad Wisłą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji