Artykuły

Doktor Judym trochę z ukosa

Ach, cóż to za wspaniałe zajęcie! Sam je uprawiam j każdemu zalecam. Wziąć z półki coś z klasyki. Coś, co cię czytało lat temu kilkanaście. Albo i kilkadziesiąt. I spróbować raz jeszcze. Tu już nie tylko idzie o jakiś powrót do samego siebie sprzed tych kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, o fascynującą konfrontację między tym "mną", który był kiedyś i tym "mną", który egzystuje obecnie.

Także o miarę zmieniającego się czasu. "Ludzie bezdomni" - mój Boże, jak dawno to się czytało. I co pozostało z tamtej lektury? Jakieś mgliste reminiscencje. Wiadomo: rozdarta sosna i Joasia. Dylemat szczęścia osobistego i oddania się sprawie społecznej. Kompleks "człowieka z dołów", który przez przypadek znalazł się w tak zwanym dobrym towarzystwie, ale przecież w jakiejś - i to bardzo wiecznie pijanego szewca z warszawskiej ulicy.

A teraz jest czerwiec 1971 roku, Lidia Zamkow prezentuje sceniczną przeróbkę dzieła, które poznawało się na gimnazjalnych kompletach w czasie okupacji. To jakby spotkanie z wielką miłością z czasów sztubackich już wtedy, kiedy i szron na głowie i nie to zdrowie. Spotkanie pulsujące ciekawością, ale i niepokojem zarazem: co nam zostało z tych lat...

Muszę wyznać, że ta konfrontacja była - dla mnie przynajmniej - zaskakująca. Czy taki był zamysł krakowskiej reżyserki, której telewizyjny "Makbet" był impulsem w lecie 1967 roku ku temu. abym zaczął pisać "Szklaną Melpomenę", nie wiem. Może zresztą źle przedstawienie odczytałem. Alę wydaje mi się, że Zamkow odsunęła na bok niejako te wszystkie skojarzenia i inercje intelektualno-emocjonalne, którymi w świadomości każdego z nas obrośnięci są "Ludzie bezdomni". I sam Żeromski. Że pokazała nam coś nowego, co oczywiście znajduje się w tekście, ale co dotąd - przynajmniej jeśli o mnie chodzi - było przesłonięte tą "rozdartą sosną" i w ogóle potocznymi skojarzeniami.

Cóż to za nowe wejrzenie?

ANEGDOTA Z DAWNYCH CZASÓW

To, zdaje się, zdarzyło się staremu cynikowi ("na moją duszę, jeśli ją posiadam..."), hrabiemu Maurepas.

Ten wieloletni premier Ludwika XVI, którego naczelnym, a bodajże jedynym, punktem programu politycznego było pozostać na swym stanowisku aż do śmierci, powiedział był kiedyś młodemu człowiekowi zgłaszającemu się do niego z propozycjami rozległych reform mających uzdrowić gospodarkę państwa francuskiego:

- A swoją drogą, ciekawa jest ta skłonność, z jaką ludzie, którzy roztrwonili swój własny majątek; zabierają się do naprawy majątku królewski go.

Doktor Judym trochę z ukosa... No tak, kondycja społeczna niepewna. Praktyka lekarska pod zdechłym psem. Obsesja niedobrego, jak na owe czasy, pochodzenia społecznego. I w ogóle własne interesy idą marnie. Kapitalne są sekwencje przedstawienia, w których te właśnie momenty są bardzo mocno zaakcentowane.

Pasja reformatorska? Skłonność do sprzeciwu wobec istniejącego świata na rzecz czegoś, co może być lepsze? Pozostawmy filozofom i historykom rozważania, skąd się to bierze w człowieku. Ale to chyba jest pewne, że - jakkolwiek złożone i skomplikowane są uwarunkowania postaw tego rodzaju - gdzieś na dnie, gdzieś w zakamarkach motywacji mieścić się musi jakieś osobiste "niedopasowanie", brak możliwości zaspokojenia tych czy innych aspiracji w ramach istniejącego stanu rzeczy. Aspiracji czysto osobistych, żeby nie powiedzieć - przyziemnych.

ŻEBY TO SIĘ PRZYNAJMNIEJ KŁÓCILI

A potem ta druga wspaniała sekwencja przedstawienia. Doktor Judym na posiedzeniu lekarskim. Ze ' swoją wielką tyradą przeciwka społecznemu złu. Ze swoją wielką fantazją programową na temat powołania lekarzy i medycyny.

Tradycyjnie odbieraliśmy to tak: oto człowiek z wyobraźnią, sumieniem i sercem wrażliwym. A przeciw niemu faceci "bez serc, bez ducha" i w ogóle szkieletów ludy. A tymczasem...

A tymczasem ci poczciwcy ("takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla je oczy") mają dużo racji, kiedy wołają: kolego, kolego, to wszystko prawda, ale cóż my na to możemy poradzić. Nasza rzecz - choroby leczyć, nie społeczeństwo...

I znów Doktor Judym trochę widziany z ukosa... Patetyczna, ale o parę tylko milimetrów od donkiszoterii, naiwność początków zamysłu reformatorskiego. Marzycielstwo i realizm w dziele przemieniania świata na lepszy. Tak to się wszystko zaczyna. W wewnętrznej szamotaninie. w bezsilnym starciu z realiami spalają się marzyciele; zapłacą za swoje pomysły klęską osobistą, może nawet śmiesznością: ich udziałem stanie się rozdarta sosna, i szyderstwa zadowolonych z siebie i świata. Ale przecież coś pozostanie, coś nie przeminie. Jak z tym Balzakiem, z jego genialnymi pomysłami operacji przemysłowo-handlowych, z których dla autora każdy skończył się potężną plajtą, aby potem - w rękach doświadczonych realistów, co to umieją rachować, mierzyć, spekulować i w ogóle brać życie takim, jakie jest - stać się prawdziwą złotą żyłą.

Ta dialektyka procesu reformatorskiego: od marzenia i wizji, która autorowi przynosi przeważnie klęskę osobistą - ku realizacjom trzeźwych i co nieco sceptycznych ludzi czynu...

I tak zupełnie, ale to zupełnie na marginesie: oglądam na szklanym ekranie wspaniałą kreację Wielkiego i Żałosnego Reformatora, Doktora Judyma w wykonaniu Leszka Herdegena, podziwiam Herdegena i myślę sobie o naszych czasach: - żeby to się przynajmniej kłócili...

NAJWIĘKSZY NIEPRZYJACIEL WIELKIE REFORMY

Ten Judym - myślę sobie - miał przynajmniej szczęście. Miał szczęście, gdyż miał zdeklarowanych przeciwników. On chciał po nowemu. Oni - po staremu. Judym spalił się w tym starciu, ale linie frontów były ostro zaznaczone. Judym przegrywa, nic to, przyjdą tacy, którzy podniosą - z większym powodzeniem - sprawę, której bronił.

Bogatsi w doświadczenie, realistyczniejsi, zrobią w końcu swoje.

...Myślę o naszych czasach. Odnowa? Reforma? Postęp? Nowoczesność? Demokracja? Ależ oczywiście, wszyscy są za. Nikt przeciw. Żadnych starć. Same deklaracje, że jakże, że po nowemu, że nareszcie i tak dalej. Rutyna i konserwatyzm nie są najniebezpieczniejsze, gdy się zdeklarują jawnie. Tak właśnie, jak w przypadku Judyma. Prędzej czy później muszą przegrać, bo taka jest logika dziejów.

Najniebezpieczniejsze są wtedy, gdy się zakonspirują. Gdy prawdziwej nowoczesności, reformie, odnowie i tak dalej przeciwstawią nie rutynę, sklerozę, konserwatyzm i tak dalej - ale pozorowaną nowoczesność, pozorowaną reformę, pozorowaną odnowę, w których pod cienką warstwą świeżutkiego lakieru panoszyć się będzie ta sama, stara, zżerająca wszystko rdza.

Dobre - na swój sposób - były tamte czasy Doktora Judyma, kiedy zwolennicy starego mieli odwagę głoszenia wprost, z otwartą przyłbicą, swoich rozumowań, sentymentów i postaw.

JUDYM. JAKI WSPÓŁCZESNY!

A więc to tak: stonowane zostały te wątki, które - jak etykietki - przykleiły się do powieści Żeromskiego. Skurczyła się rozdarta sosna, redukcji uległ kompleks "niedobrego pochodzenia społecznego", tradycyjny dylemat: szczęście osobiste czy praca dla społeczeństwa.

Wyogromniał natomiast mechanizm tego, co byśmy mogli określić jako Marzenie o Wielkiej Przemianie. Konformizmu i nonkonformizmu, rutyny i reformy, jakby wyjętych z konkretu czasowego przełomu XIX i XX wieku i pokazanych w jakiejś mierze w formacie ponadczasowym. Konfrontacja wizji ze stawiającą jej zaciekły opór, ale ulegającą w końcu materią społeczną. Ludzka cena postępu... Różnie się w różnych czasach płaci za postęp: raz śmiercią na stosie, innym razem "rozdartą sosną", jeszcze innym razem jeszcze inaczej: piszę te słowa, kiedy świat pozostaje pod głębokim wrażeniem śmierci radzieckich kosmonautów - i tak się też płaci, i inaczej jeszcze.

Różnie się płaci; forma zależna jest od miejsca i czasu, warunków społecznych i napięć psychicznych, ale cena jest zawsze wysoka.

I choć w atmosferze duchowej roku 1971 jest tyle pierwiastków sprzyjających nowatorstwu, choć na głosi się pochwałę nonkonformizmu i zaangażowania, myślę, że - jakkolwiek pomyślnie rozwijać się będzie sytuacja - zawsze trzeba będzie zapłacić wysoką cenę za to, że się czuje żarliwiej niż inni, i myśli się prędzej, i pragnie się bardziej, aby świat, w którym żyjemy stawał się nieustannie lepszym światem.

Adaptacja Lidii Zamkow jest - moim zdaniem - najzupełniej wierna tekstowi powieści. A że dzięki niej dostrzegliśmy mocniej niż kiedyś pewne wątki, nadmiernie może przesłonięte przez melodramatyczną warstwę zdarzeń i przez realia społeczne tej akurat epoki, w której i o której pisał Żeromski, to po prostu wynik tego, że w "Ludziach bezdomnych" autor napisał więcej niż my wszyscy w potocznym odbiorze przeczytaliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji