Artykuły

Kraków - moje olśnienie

Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa: W maju kończę 90 lat. Moje pokolenie, które przeżyło wojnę, odchodzi i nie ma na to rady. Zostaje pokolenie, które wojny nie dotknęło. I dobrze. Ale najgorsze, że jest kształtowane poprzez pseudo-hurra-patriotyzm. To jest całe współczesne wychowanie. Militaryzm. Nacjonalizm. Ksenofobia. Agresja. Marsze 11 listopada są prostą szkołą pójścia na front.

Witold Bereś, Krzysztof Burnetko: Jak to było z Panią? Zawsze Pani lubiła Kraków? Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa: Wielu myśli, że jestem krakowianką, a ja urodziłam się na rogu Marszałkowskiej i Żurawiej w Warszawie. To, bywa, szok dla krakowian [uśmiech]. - Przed wojną nie zdążyła Pani przyjechać tu choćby na wycieczkę? - Przed wojną miałam dziewięć lat. W wakacje zawsze jeździliśmy nad morze. Albo do Białki Tatrzańskiej. Ale i wtedy nigdy się nie zatrzymywaliśmy w Krakowie. A kiedy wojna się skończyła, zrobiłam maturę w liceum sztuk plastycznych i wiadomo było, że idę na filozofię na uniwersytet. Lecz ja zdecydowałam się na historię sztuki. I wtedy, na pierwszym roku, pojechaliśmy na wycieczkę do Krakowa, żeby zobaczyć to wszystko, o czym się uczymy...

Doskonale pamiętam tamtą chwilę. To było na Rynku, gdzieś w okolicach "Noworola", kawiarni Noworolskiego. Nagle, jak piorun z jasnego nieba, pojawiła się myśl - ja tu muszę mieszkać. Nie, że się zakochałam w jakimś wykładowcy czy studencie. Nie. Ja się zakochałam w mieście. I już jesienią byłam w Krakowie na drugim roku historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Gdzie Pani zamieszkała?

- Na Świętego Jana. Oczywiście to nie było żadne mieszkanie, tylko wynajmowana leżanka w kuchni. I tak chyba dwa lata mieszkałam. To było męczące, ale jak się ma 19 lat i cały czas się spędza na uczelni albo w bibliotece, to mieszkanie nie jest czymś ważnym. Lecz po tym trzecim roku uciekłam na Akademię Sztuk Pięknych. A dla mamy już to, że poszłam do liceum sztuk plastycznych, to był wielki problem: że idę do liceum, które nie jest liceum klasycznym i nie będę się uczyć łaciny. A ja byłam leniuch i nie znosiłam szkoły. Jak Pani znajdowała krakusów?

- Od początku miałam szczęście. Na Uniwersytecie Jagiellońskim od razu na drugim roku historii sztuki byli świetni profesorowie. Uczył nas wtedy jeszcze profesor Vojeslav Mole. Gdy to mówię, historycy sztuki się łapią za głowę, że studiowałam chyba w XIX wieku! [śmiech] Był profesor Lech Kalinowski, był profesor Adam Bochnak - dziś już historyczne nazwiska wybitnych historyków sztuki. Wśród moich Mistrzów był też Karol Frycz, scenograf, malarz, reżyser, uczeń Stanisława Wyspiańskiego, Józefa Mehoffera i Leona Wyczółkowskiego. Był jednym z największych plastyków teatralnych pierwszej połowy XX wieku w Polsce, współtwórcą nowoczesnej scenografii polskiej, o którym Leon Schiller napisał, że "uruchomił światło, rozbił je na płaszczyzny, podniósł jego siłę i zróżnicował koloryt". I był profesorem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych... Miałam wielu fajnych kolegów. Wtedy się zaprzyjaźniłam z Piotrem Skrzyneckim, bo też studiował na historii sztuki.

A jaki był dostęp do ówczesnej współczesnej sztuki?

- Na historii sztuki nie bardzo, ale nie pamiętam dokładnie. Pewnie dochodziło się tylko do początku XX wieku... Na szczęście już od roku 1956 zbliżyłam się do twórców teatru Cricot 2 i niezależnie od studiów na Akademii Sztuk Pięknych od razu stykałam się ze Sternem, Jeremianką, właśnie z najnowocześniejszą sztuką.

Wtedy zaprzyjaźniła się Pani z Tadeuszem Kantorem...

- Nie mogę sobie przypomnieć, jak to się zaczęło. Była taka kawiarnia, Warszawianka. Tam chodził Tadeusz Kantor. Chodzili tam również Jurek Nowosielski, Marysia Jeremianka, Staś Balewicz - pamiętam, że przychodził z wielkim plikiem papierów do Tadeusza, bo był dyrektorem administracyjnym teatru Cricot, a te wszystkie papiery zawsze mu wylatywały...

Kantor stworzył Cricot 2 w roku 1955 i tu wyreżyserował wtedy "Mątwę" Witkacego, a kostiumy (świetne!) zrobiła Marysia Jaremianka. Obok "Mątwy" Kaziu Mikulski wyreżyserował pantomimę "Studnia" i w tej pantomimie zagrałam maleńką rólkę. Ale wszyscy chodzili do Warszawianki. To było nasze miejsce spotkań. Kantor zrobił na mnie od razu fantastyczne wrażenie, a że Marysia wtedy przygotowywała pierwsze przedstawienie teatru Cricot (Witkacego i obok pantominę), więc w tej właśnie pantominie wzięłam udział. Byliśmy razem wszyscy, były wspólne próby...

Wracając do lat 50., jak wyglądało życie towarzyskie? Nie było jeszcze Piwnicy. Gdzie się wtedy w Krakowie piło wódkę, tańczyło?

- Tego nie pamiętam. Po pierwsze - nigdy nie piłam i nie tańczyłam. Co bym więc robiła w towarzystwie, które się upija? Ale ważne było życie, spotkania, rozmowy... Oczywiście, że się czuło presję polityki i ideologii. Bo choć stalinowski czas się skończył w 1956 roku, to została cenzura, ten nacisk. To nie było już tak represyjne, ale jednak.

Czasami patrzymy w przeszłość pewnymi błyskami, mgnieniami... Które mgnienia krakowskie są dla Pani najważniejsze?

- Na pewno ta pierwsza iluminacja w Krakowie. To może zbyt poetyckie, ale rzeczywiście coś takiego było. Więc Rynek... Ale pamiętam też Wawel. Piotr Skrzynecki zaprowadził mnie od razu do czakrarnu, mówiąc, że to ważne miejsce. Kolejny ważny moment to furtka na ulicy Poselskiej. Była zabita blachą, a w niej tylko jedna mała dziurka, przez nią zaś widok na ogrody i na Wawel. Piotr powiedział mi, że to najlepszy widok na Wawel. I rzeczywiście - to była taka jakby wycięta pocztówka. Teraz tę blachę zdjęto i to nie robi już żadnego wrażenia... I wiele różnych sytuacji. Taka choćby: gdy mieszkaliśmy na Świętego Jana, to razu pewnego szliśmy z Andrzejem przez Rynek do magistratu, gdzie mieliśmy odebrać medal Cracovia Merenti. Pamiętacie pana Jasia, który sprzedawał kwiaty? Zaprzyjaźniony z nami wszystkimi. Zatrzymał nas i dał nam kwiaty z tej okazji. To cały Kraków, który wie wszystko, nim zostanie to ogłoszone.

Zawsze jak przechodzę przez Rynek, to jest mi smutno, że nie ma tamtych ludzi.

A Piwnica? Piwnica pod Baranami była jasnym punktem w PRL. Tak dzisiaj to czytamy.

- Piwnica była malutka, ale to duże środowisko. Do Piwnicy przychodziło sto, sto kilkanaście osób - to już byt straszny tłok. W mieszczańskim Krakowie mieliśmy opinię, że zgnilizna, że orgie, że pijaństwo. Co było kompletną nieprawdą. A czy Piwnica była antykomunistyczna? Była. Starała się być normalnym światem. Niezależnym.

Tu przychodziła krakowska elita. Lekarze, profesura...

- Przychodzili. Na przykład Marysia Orwidówna, psychiatrzy. Cała ta grupa psychiatrów, dla których robiono specjalne wieczory. Były też wieczory dla prawników. Potem zaczął przychodzić Jerzy Turowicz i pojawił się "Tygodnik Powszechny". Jerzy był niezwykłym, inteligentnym człowiekiem. To, co Piotr robił, ten typ humoru, typ porozumienia z widownią - bardzo mu odpowiadało. To była też walka z cenzurą... Tak. Pamiętam tych panów, którzy przychodzili i myśmy robili dla nich specjalne próby generalne. Na ogół jednak nie rozumieli, o co chodzi, i nie wiedzieli, z czego się ci ludzie śmieją. Dla nich to był szok. Wchodzili do innej rzeczywistości. Oczywiście, musieliśmy dawać do cenzury teksty. Ale Piotr zawsze improwizował, mówił, co chciał, więc nigdy nie było ocenzurowane to, co mówił. Zawsze to było żywe.

Co Panią najbardziej męczyło w PRL?

- Oczywiście cały czas była świadomość tego, co się dzieje w całym kraju. Na przykład bardzo przeżyłam rok 1968. Wtedy bardziej się obudziło we mnie to uczucie prawdziwej wściekłości. Wściekłości i rozpaczy równocześnie, bo było wiadomo, że nie mamy żadnej szansy, żeby z tego wyjść. Okropnie było widzieć w Krakowie ten straszny antysemityzm. A było widać. Niestety. Głównie w reakcjach ludzi. Na to, że ten musiał wyjechać, tamten musiał wyjechać. Choćby baba, która mi wynajmowała pokój, powiedziała mi zdanie, które pamiętam do dziś: jedno, co Hitler dobrze zrobił, to że wymordował Żydów. Wyszłam roztrzęsiona, trzasnąwszy drzwiami, ale nie mogłam niczego innego zrobić, choć powinnam była wziąć walizkę i się wynieść. Ale po prostu nie miałam co ze sobą zrobić.

Pani w 1968 roku... Kto przyjechał z Warszawy ze strajku?

- Janek Gross.

I zaprowadziła go Pani od razu do Piwnicy?

- Przyszedł do piwnicy i potem poszedł z nami do Piotra. No i wyjechał. Po paru dniach wzywają na UB Piotra, mnie i Krzysia Litwina. Wobec tego idziemy do Karola Buczyńskiego, adwokata. Radzimy się, co mówić. On: - Wypierajcie się wszystkiego, nigdy go nie widzieliście na oczy, w ogóle go nie znacie. Więc na ósmą czy dziewiątą rano następnego dnia karnie się stawiliśmy na UB - Piotr i ja. Wielki budynek...

Dziś plac Inwalidów. Wtedy - plac Wolności. I wypieramy się, żeśmy go nigdy w życiu nie widzieli. Potem się okazało - bezsensownie. Bo po paru latach spotykam Janka w Ameryce, mieszkał w New Haven, a myśmy tam robili z Andrzejem "Biesy". Okazało się, że to on podał nas na UB w Warszawie jako świadków tego, że on w Krakowie był niewinnie, tylko w kabarecie, żadnych ulotek, [śmiech] A ja pamiętam jak dziś te nasze zapieranie się, że nigdy nie widzieliśmy Janka, w ogóle go nie znamy.

Jak doszło do powstania "Taka głupia to ja już nie jestem", piosenki, która przeżyje nas wszystkich i będzie grana do końca świata? [śmiech]

- Andrzej Krasiński, wielki nasz przyjaciel, któregoś wieczoru po prostu mi to podyktował jako przedwojenną piosenkę, a Piotrowi się to bardzo spodobało, więc poprosił Zygmunta Koniecznego żeby napisał muzykę. Zygmunt nie chciał, bo to taki głupi tekst. Ale w końcu zrobił. I do dziś tego nie znosi - kiedyś po latach napisał, że tego nie pamięta, że to może napisał Radwan [śmiech].

Ale przecież śpiewała Pani super!

- Co wy mówicie, śpiewałam okropnie! Ani słuchu, ani głosu. Miałam tego świadomość. Do dziś myślę, żeby rzeczywiście zaśpiewać taką głupią, nie trzeba być taką głupią, [śmiech] Stąd to wynika. Że to się tak spodobało.

Jakieś przestrogi, rady, uwagi?

- W maju kończę 90 lat. Moje pokolenie, które przeżyło wojnę, odchodzi i nie ma na to żadnej rady. Uświadomiłam sobie, że moja mama przez całe życie przeżyła dwie wojny światowe - pierwszą i drugą. Ja tę drugą. I wolałabym już kolejnej nie doczekać. Zostaje pokolenie, którego wojna nie dotknęła. I dobrze. Ale najgorsze, że jest kształtowane poprzez pseudo-hurra-patriotyzm. To jest całe współczesne wychowanie. Militaryzm. Nacjonalizm. Ksenofobia. Agresja. Marsze 11 listopada są prostą szkołą pójścia na front. Jestem zrozpaczona, że biorą w tym udział nauczyciele i rodzice. Ale najbardziej boli to, co się robi z głowami tych nieszczęsnych dzieci. Że przegrywamy młodzież.

Może źle opowiadamy o zagrożeniach?

- Nie, nie sądzę. Tragedia polega na tym, że to jest nieprzekazywalne doświadczenie. Żaden film, żadna relacja - nic na to nie pomaga. Wojenka się zrobiła jakąś przygodą. Ba, człowiek dorosły, po wyższych studiach, potrafi napisać, że wojna uszlachetnia! To w ogóle nie do wiary.

Może jest coś w naturze człowieka? Jakiś gen samozagłady?

Może trzeba jakieś Koloseum znowu zrobić, żeby były krwawe walki?

- Tak, może to jest potrzebne.

Dziękujemy za wszystko.

*

Muzeum Manggha

Najpierw japońską kulturę docenił Feliks Jasieński "Manggha" - podróżnik przełomu XIX i XX wieku. Swoją kolekcję sztuki japońskiej Jasieński przekazał w 1920 roku Krakowowi, ale po jego śmierci zbiory zostały zapomniane.

0 kolekcji przypomniał sobie okupant i z racji hitlerowsko-japońskiej przyjaźni zorganizował jej prezentację w Sukiennicach. 18-letni wówczas Andrzej Wajda ukrywał się przed gestapo i starał się nie kusić losu chodzeniem po mieście. Ale na wystawę do Sukiennic poszedł wiedziony ciekawością. Po latach powie: "Tyle jasności, światła, ładu i poczucia harmonii nie widziałem nigdy". Kiedy Wajda był już cenionym artystą, w 1987 roku otrzymał nagrodę Kyoto Prize nazywaną "japońskim Noblem" - wyróżnienie wiązało się nie tylko z zaszczytem, ale i blisko pół milionem dolarów, Gdy Wajda odbierał nagrodę, opowiedział o olśnieniu sztuką japońską ze zbiorów Jasieńskiego i ogłosił, że nagrodę przeznaczy na budowę w Krakowie miejsca na tę kolekcję. Sławny architekt Arata Izosaki obiecał dać w prezencie projekt. Osobiście wybrał miejsce pod budowę muzeum: przy ruchliwej ulicy Konopnickiej na Dębnikach, wówczas dzielnicy mało atrakcyjnej, pozbawionej jakiegokolwiek kulturalnego centrum. Ale Isozaki zauważył, że takiej możliwości budowania nad rzeką w centrum miasta nie ma już żadna metropolia na świecie. Na uroczystość otwarcia muzeum dzień wybrała Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa - był to 30 listopada, czyli Andrzejki, 1994 roku... Manggha było pierwszym w powojennej Polsce muzeum, którego budowa została w pełni sfinansowana z prywatnych pieniędzy. Dziś jest największym skarbem kultury japońskiej w Europie Środkowej. Gromadzi ponad 10 tysięcy eksponatów sztuki i rzemiosła japońskiego. Oprócz wystaw stałych corocznie organizowane są ekspozycje, które przybliżają gościom niezwykłość dorobku Kraju Kwitnącej Wiśni. To także miejsce, gdzie można nauczyć się japońskiego, wziąć udział w warsztatach parzenia herbaty, a nawet pokazać dziecku świat sztuki origami. Jest i szkoła języka japońskiego, a także Galeria Europa - Daleki Wschód, poszerzająca naszą wiedzę o Oriencie. A najciekawsze jest to, że od Mangghi zaczęła się zmiana wizerunku krakowskich nadbrzeży wiślanych - dziś to uroczy i prestiżowy ciąg architektoniczny...

.

*

Pawilon Czapskiego

Zaczęło się w 1996 roku od wystawy Wnętrze. Józef Czapski w stulecie urodzin w Muzeum Narodowym. Polegała między innymi na odwzorowaniu w skali 1:1- i z wykorzystaniem niektórych oryginalnych mebli, sztalug oraz innych przedmiotów - pokoju wybitnego malarza i eseisty z siedziby paryskiej "Kultury" w Maisons-Laffitte. Cieszyła się sporym zainteresowaniem, więc Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa - jako pomysłodawczyni przedsięwzięcia - zasugerowała, by gabinet Czapskiego zrekonstruować już na stałe w remontowanym właśnie pałacu Hutten-Czapskich przy ul. Piłsudskiego. Okazało się jednak, że nie ma tam stosownego wnętrza. Wtedy Zofia Gołubiew, ówczesna dyrektor Muzeum Narodowego, zaproponowała, by na parceli na tyłach pałacyku wybudować parterowy pawilonik, który mógłby być poświęcony autorowi "Wspomnień starobielskich" i "Na nieludzkiej ziemi". Potem okazało się, że da się tam postawić nawet obiekt nieco większy, bo dwukondygnacyjny.

Do grupy inicjatywnej budowy Pawilonu Józefa Czapskiego weszli między innymi Stanisław Rodziriski, Adam Zagajewski, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa.

Krystyna Zachwatowicz-Wajdowa jest też autorką stałej ekspozycji otwartego w 2016 roku Pawilonu przedstawiającej zawiłe i dramatyczne koleje życia Czapskiego: dzieciństwo i pierwsze próby malarskie oraz związki z grupą kapistów, wojna i udział w kampanii wrześniowej, internowanie przez Sowietów, a potem zlecona przez gen. Andersa akcja poszukiwania oficerów zaginionych w ZSRR. A wreszcie: pobyt na emigracji - w tym współpraca z Jerzym Giedroyciem i "Kulturą" oraz twórczość zarówno malarska, jak literacka, publicystyczna i eseistyczna. Oczywiście znajduje się tam także legendarny pokoik artysty - tym razem już z w pełni autentycznym wyposażeniem: meblami, pamiątkami, księgozbiorem, a nawet drzwiami i oknami. Na pierwszym piętrze odbywają się wystawy czasowe, na parterze zaś zaprasza francuskie bistro i czytelnia z książkami Instytutu Literackiego.

*

Muzeum PRL

Jak z perspektywy lat opowiadać młodym pokoleniom o czasach potwornie - wskutek geopolityki i historii - skomplikowanych, bywało że tragicznych, bywało że śmiesznych, zwykle biednych i generalnie szarych, ale przecież również z mnóstwem chwil radosnych i zacnych?

Pomysł na to był - dowodem rozmaite wersje scenariusza takiej ekspozycji przygotowane z inicjatywy Fundacji SocLand założonej niedługo po przełomie 1989 roku między innymi przez związanych jeszcze niedawno z "solidarnościowa" opozycją satyryka Jacka Fedorowicza (i jego żonę Annę), publicystkę Teresę Bogucką, architekta (oraz podziemnego wydawcę) Czesława Bieleckiego oraz Andrzeja Wajdę i Krystynę Zachwatowicz. Istniał plan ulokowania takiego muzeum w symbolu polskiego komunizmu, czyli stołecznym Pałacu Kultury i Nauki. Ale rozważane było także umieszczenie ekspozycji w Nowej Hucie - wzorcowym w założeniu mieście socjalizmu, zbudowanym w opozycji do będącego ostoją tradycyjnych wartości i kultury Krakowa, a z czasem jednak także ośrodka antykomunistycznego oporu. Okazało się jednak, że scenariusze zakładające nie tylko przypomnienie faktów z dziejów Polskie Ludowej, ale też pokazanie rozmaitych jej meandrów i niuansów - prócz skrajnie represyjnego stalinizmu także rozmaitych "odwilży", a obok partyjnych aparatczyków i zdeklarowanych opozycjonistów także większości społeczeństwa, które szukało sposobów na życie w PRL-owskiej rzeczywistości - nie znalazły uznania decydentów. Koncept padł.

***

Witold Bereś - producent filmowy, scenarzysta, publicysta, pisarz. Redaktor naczelny miesięcznika "Kraków".

Krzysztof Burnetko - niegdyś wieloletni dziennikarz "Tygodnika Powszechnego", później tygodnika "Polityka" (z którym współpracuje do dziś), pasjonat nart i autor wielu książek, z których najmilej wspomina te o Marku Edelmanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji