Artykuły

Czarna komedia

Na scenie sala obita złotawym, tło czonym we wzory kurdybanem. W tyle cukierkowy pejzażyk, taki sam jak na wszystkich portretach Quattro-centa. "Wchodzi Bertram, Hrabia Rous­sillon, Helena i Lafeu, wszyscy ubrani na czarno". Tak chce Szekspir - w pierwszej scenie jego komedii, która się dobrze kończy, wszyscy mają być ubra­ni w czarne stroje. Ta dziwna komedia napisana pomiędzy "Miarką za miarkę" a "Troilusem i Kressydą" pełna zaga­dek, paradoksów, metafor, nie daje spo­koju interpretatorom i odstrasza reży­serów, którzy nie wiedzą, co z nią po­cząć. W Polsce dodatkowa przeszkoda, to przekłady kastrujące i rozwadniające tekst.

Swinarski wystawia ją w renesanso­wym wnętrzu i pejzażu, wystawia ją w tłumaczeniu Słomczyńskiego, które wreszcie nie jest ani spolszczeniem, ani imitacją, ani parodią, tylko współcze­snym przekładem, gdzie nie gubi się sens i dosadność oryginału. Jak zawsze nic do tekstu sztuki nie dopisuje, mało z niego wyrzuca, po prostu gra "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", kome­dię, której humor jest czarny, a tytuł złośliwy, bo wiadomo, że akcja napraw­dę dobrze się nie skończy; pozorny hap­py end to tylko chwila kompromisu, po której nastąpią dalsze komplikacje. Dal­sze rozgrywki pomiędzy gromadą e­goistów. Ta "komedia" jest może naj­bardziej okrutnym dramatem Szekspi­ra. Wbrew temu, że nie ma tu wcale trupów, a w "Tytusie Andronikusie" wymordowują się wszyscy. Nie ma tu okrucieństwa, tylko złośliwość, nie ma wielkich zbrodni, tylko intrygi, nie ma nienawiści, tylko obrzydzenie, nie ma miłości, tylko namiętność, nie ma filozo­ficznych monologów, tylko sofizmaty, nie ma podziału na złych i dobrych, nie ma podziału na dobro i zło - wszyscy są tacy sami i wszystko jest takie same. Nie ma nadziei - bo wszystko się do­brze kończy - na chwilę.

Swinarski wcale specjalnie nie in­terpretuje tej komedii, czasem tyl­ko coś w jej akcji podkreśla i rozbudo­wuje. Pokazuje wojnę, którą toczy we Włoszech Bertram, pokazuje pielgrzym­kę Heleny do św. Jakuba w Komposte­li. Renesansowe obrazy zmienia w ba­rokowe. Wypuszcza nawet ulubione przez siebie żywe zwierzęta - w tym wypadku żołnierz z armii Bertrama go­ni po proscenium dorodną gęś.

Do czarnego humoru Szekspira i do tej przewrotnej akcji nie trzeba zresz­tą nic dodawać. Wystarczy tylko ją o­powiedzieć. Opowiedzieć, jak zastarzała już nieco w swoim dziewictwie Helena zręcznie wkrada się w łaski króla. Jak ten z kolei nagradza jej przysługę zmu­szając do małżeństwa młodego pedzia Bertrama, którego Helena od dawna chce zdobyć. Jak potem Bertram ucieka od Heleny na wojnę ze swoim maitre d`amour, Parollesem, który okazuje się tchórzem i zdrajcą. Jak potem Bertram, zasmakowawszy wdzięków florenckiej dziwki, bez żalu porzuca wykpionego i skorumpowanego Parollesa. Jak wresz­cie on sam - bohater z włoskiej kam­panii sprowadzony intrygami Hele­ny przed oblicze króla - okazuje się tchórzem i zgadza się wrócić do łóżka Heleny, której nie chce. A rzekomo szlachetny Lafeu odgrywający przez ca­ły czas rolę rezonera bierze sobie osie­roconego Parollesa, sprawszy go przed­tem solidnie po pysku. I cała gorzka wymowa tej sztuki, zamyka się nie w sztucznym czy ironicznym happy en­dzie, ale w monologu Parollesa, który porzucony pod Florencją przez Bertra­ma i jego towarzyszy, odarty z szat i do­stojeństw cieszy się, że uszedł cało i mówi, że prawdziwe szczęście, to po prostu życie, to, że można jeść, pić, że można istnieć...

Daleko tu jesteśmy od namiętności rozpętanych w "Otellu", od pytań Ham­leta, od łańcuchów zbrodni w "Makbe­cie" czy "Ryszardzie III", od analizy hi­storii zawartej w kronikach. Król Fran­cji we "Wszystko dobre co się dobrze kończy" nie przypomina Ryszardów czy Henryków. Nie tworzy historii, jest tyl­ko jednym z jej kół, które napędza intryga. Władzę wykorzystuje po to, żeby w podzięce za uratowanie swego nad­szarpniętego zdrowia rzucić chłopaka w ramiona rozpalonej namiętnością dzie­wicy. Władca, polityk - symbol, został tu zredukowany do roli boga z machiny i kukiełki, a błazen wydaje się postacią dużo od niego ważniejszą, nie mówiąc już o Helenie czy Parollesie. Tak też, jak złośliwą i samolubną kukłę - gra Króla Walczewski. A Polony prowadzi przez cały czas wspaniałą rolę oszalałej z pożądania dziewicy, która nawet po ciemku i na cudzy rachunek chce zdo­być swojego Bertrama i snuje misterną intrygę przeciwko swemu rzeczywiste­mu antagoniści i rywalowi - Parolle­sowi, granemu przez Pszoniaka tak, że widzi się w nim postać, którą Szekspi­rowi mógłby ukraść Dostojewski. A Diana (Lassek), a Lafeu (Sadecki ), a Błazen (Nowak) - ze świetnych ról zbudowane jest to przedstawienie - precyzyjne, jak dobra kompozycja ar­chitektoniczna, która nie tylko jest piękna, ale musi mocno stać, żeby się nie zawalić. Jest tu renesansowy obraz z czarnymi szekspirowskimi postaciami, i barokowy naturalizm, i dwaj kultu­ryści z potężnymi klatkami piersiowy­mi, bicepsami, tricepsami i mięśniami dwugłowymi, i klatki z kolorowymi ma­leńkimi papużkami, i procesja z Chry­stusem dźwigającym krzyż, i wrzaski gwałconej kobiety. A wszystko razem łączy się w inscenizację bez pustych miejsc, w piękne widowisko śmieszne i gorzkie, okrutne i zabawne, jak wszyst­kie przedstawienia Swinarskiego, który umie myśleć, a nie wymyślać i umie czytać tekst tej komedii Szekspira, gdzie ludzie opętani są i zdeterminowani swo­ją biologiczną naturą, swoim seksual­nym pożądaniem i marzeniem, nie przez jedną letnią noc, ale przez całe życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji