Artykuły

Śmiech nas wyzwoli

16 lutego zmarł w Warszawie reżyser Jerzy Gruza. 4 kwietnia skończyłby 88 lat.

Do historii przejdzie obraz Polaków z filmów Jerzego Gruzy. Jakbyśmy wszyscy - łącznie z reżyserem - byli takimi Stefanami Karwowskimi z "Czterdziestolatka", którego odtwórca, Andrzej Kopiczyński, został do tej roli wybrany ze względu na swe cielęce, pełne bezbrzeżnej ufności spojrzenie. Nie jako wywrotowcy, ale jako ci, co chcą usilnie i wbrew wszystkiemu uwierzyć w to, co im się tu po kolei wmawia. Tylko ciągle coś zgrzyta i się nie nam zgadza, a pomiędzy tym, co widać, a co słychać, rośnie dotkliwy dysonans poznawczy, który musimy niwelować śmiechem.

Jednak to nie kto inny, tylko tacy Karwowscy zbudowali Trasę Łazienkowską i w ogóle cokolwiek, co teraz uznawane jest za wysługiwanie się reżimowi przez tych, którzy po niej jeżdżą.

Czy nie jesteśmy w tym śmieszni? A jeszcze jak. Jednak trzeba było Gruzy, abyśmy to zobaczyli. Musiał nas samych pokazać na ekranie, żebyśmy się mogli pośmiać z siebie.

Poprzednikami Karwowskich z "Czterdziestolatka" byli jeszcze lokatorzy z jednej klatki w "Wojnie domowej", ściśnięci w szarzyźnie gomułkowskiego PRL-u. Patrząc z dystansu, widać, że uczestnicząc w ich życiu, człowiek miałby prawo się w zasadzie powiesić, gdyby nie to, że zanurzone zostało to w takiej dawce zrozumienia i ciepłego humoru, że nas bawi.

Jerzy Gruza, twórca tych obrazów filmowych, zawsze podkreślał, że natrząsa się z siebie. Portretował perypetie, pośród których przyszło żyć wszystkim, a które tylko ostrzej niż inni dostrzegał. Sam mieszkał w klitce, w której zastał kiedyś po powrocie do domu hydraulika leżącego w jego pościeli. Hydraulik bowiem źle się poczuł, a łóżko było jedynym miejscem w lokalu, na które mógł się osunąć. Bajkę "Kto leży w naszym łóżeczku?" mieliśmy na co dzień, choć w inny sposób.

Nie chodziło o to, że nasze wspólne tu życie Gruza zmieniał w żart. To raczej nasza tu egzystencja była żartem, jaki należało dostrzec i jeszcze uczynić go naprawdę wesołym.

To, co nakręcił, to nie były jakieś tam filmy czy seriale. To była zbiorowa psychoterapia i podręcznik do życia w społeczeństwie.

Co powoduje, że te filmy, tak biorące się z bieżących, ale przebrzmiałych już często realiów, są do dziś oglądane i rozpoznajemy w nich siebie? Ano, nasza pozycja jako ich publiki wcale tak bardzo się nie zmieniła. Kiedy Gruza już w początkach polskiego kapitalizmu nakręcił "Tygrysy Europy", wmawiano nam, że karki z limuzyn i pałaców są teraz naszą przyszłością i że jako społeczeństwo musimy fundować im to bogactwo, bo im się należy, a skąd mieliby je brać, jeśli nie od nas? Razem z Gruzą (a w tym przypadku i ze mną, bo byłem współautorem dialogów do "Tygrysów...") karnie finansowaliśmy to wszystko, krępując się upominać u kapitalistycznych producentów o pieniądze za komedie o nich.

Gruza i w ostatnich latach nie zatracił perspektywy, z jakiej to wszystko oglądał: zapoznawał się z tym sumiennie i analizował dokładnie. Nie robił już z tego filmów, tylko wykonywał telefony do znajomych. Relacjonował mi audycję w Radiu Maryja, która wyglądała tak: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Czy mnie słychać?". "Tak, niech pan mówi". "Ale czy mnie słychać?". "A co pan chciał powiedzieć?". "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". "A to szczęść Boże".

Teraz zobaczyłem, że do wiadomości o śmierci Jurka na portalu Infowiara.pl jest załączona prośba o modlitwę w intencji... portalu Infowiara.pl. Jaka szkoda, że nie mogę już z tym do niego zadzwonić.

Jak każdy reżyser, chciał grać role, jakie wymyślał dla innych. W swych ostatnich filmach nawet trochę zaczął, ale miał zawsze zbyt świetnych aktorów, aby ich próbować zastąpić. Odgrywał więc role w życiu: znanego swego czasu bon vivanta, playboya i bawidamka, duszy towarzystwa. Z jego zachodnich samochodów na Krakowskim Przedmieściu wysiadały coraz to nowe długonogie dziewczyny, co ekscytowało spragnioną skandali publiczność. Ludzie byli mu niemal wdzięczni, że mamy choć jednego utracjusza.

W roli antypatycznej, a atrakcyjnej blondyny Mariolki z "Czterdziestolatka" obsadził żonę, która jednak nie zagrała już nigdy niczego więcej. Pytany, dlaczego, Gruza wyjaśniał: "Bo nie jest aktorką".

Co jest w jego życiu i poglądach prawdą? Nie wiadomo do końca, bo Gruza uwielbiał zmyślać i prowokować i nie mówić niczego serio. Skarżył się, że w erotyce przeszkadza inteligencja: zbyt dobry kontakt i bliskość mentalna z kobietą pozbawiają związek pieprzu.

Do końca rozpięty na piersiach guzik koszuli był znakiem, że zamierza się (nie) starzeć na własnych warunkach. Nabijał się i ze swego wieku: opowiadał, jak to podeszła do niego staruszka i rzuciła mu się na szyję, wspominając, że grała u niego w filmie jako dziecko.

Ale jego żarty miały zawsze jakiś podtekst. Kiedy lecieliśmy gdzieś razem - on naturalnie z jakąś dziewczyną - a kasjerka na lotnisku powiedziała: "Pan ma ponad 75 lat i przysługuje panu zniżka", zasyczał: "Nie chcę żadnej zniżki", oglądając się, czy aby dziewczyna tego nie słyszy. "Niestety" - powiedziała bezlitośnie kasjerka - "zniżka jest obowiązkowa". Strasznie się wtedy wściekł nie tyle możliwą demaskacją, co traktowaniem starych jak przedmioty.

Usadowiony na scenie w gronie eksponatów z przeszłości podczas jubileuszu festiwalu w Opolu, podszedł do inspicjenta z pytaniem: "Proszę pana, czy ja już śpiewałem?". "A jak pan się nazywa?" - spytał inspicjent. Po sprawdzeniu jego nazwiska w wykazie poinformował reżysera: "Nie, jeszcze pan nie śpiewał".

Trudno się dziwić, że jego żądła ludzie się bali, choć ono równie dźgało też jego samego. Ośmieszał i obnażał zawsze tylko sytuacje, w jakich się znalazł, żeby chociaż wyjść z nich z (uśmiechniętą) twarzą.

Na telewizyjnym festiwalu rozrywki w Montreux doprowadził do skandalu, wyjmując z torby upominków, jakie otrzymali wszyscy jurorzy, szwajcarski zegarek, jaki sobie tam wcześniej podłożył. Dystyngowane i rozrywkowe jury, które dostało tylko czekoladę, rozpętało piekło, dlaczego tylko ten Polak dostał drogi prezent. Kompromitowanie blichtru Gruza uważał za swój obowiązek.

W ostatnich latach, choć próbował, jego ciągle przedkładane scenariusze nie znajdywały akceptacji żadnego z decydentów, z którymi miał na pieńku. Narażał im się zresztą mimowolnie - np. jednym z prezesów TVP został człowiek o nazwisku i wyglądzie dozorcy Walendziaka z "Czterdziestolatka". Odkąd prezydent Duda zaczął być postrzegany jako Maliniak z tego serialu, Gruza był przegrany i u "dobrej zmiany".

A nie były to przecież żarty planowane, a jedynie wynikające z samej ironii zdarzeń i jakiegoś przeczucia przyszłości, kiedy obiekty te portretował dużo wcześniej, przed ich powstaniem. Podobnie jak wtedy, kiedy zaprzestano produkcji dalszych odcinków "Wojny domowej", bo pies nasikał tam na partyjną gazetę, choć zwierzę wybrało obiekt spontanicznie oraz samodzielnie i nie było to umówione.

Nie ma naturalnie pewności, czy niezrealizowane przez Gruzę w ostatnich latach filmy osiągnęłyby taki kultowy status, jak te już sztandarowe. Chyba nie miały szans im dorównać, skoro jeszcze za życia "Czterdziestolatek" dorobił się ronda w Warszawie, który to zaszczyt dzielił tylko z Janem Pawłem II.

Zostajemy z bon motami, powiedzeniami i grepsami z filmów Gruzy. "Zbieram suchy chleb dla konia" weszło do potocznego języka, choć nikt nie pamięta pointy, do jakiej to w "Wojnie domowej" prowadziło: zajmujący się tym Jarema Stępowski przyznaje na końcu, że nie ma konia, a zbiera suchy chleb, aby go sprzedawać i grać za to na wyścigach konnych, bo jest hazardzistą.

Żarty Gruzy miały drugie dno i społeczne osadzenie, nawet jeśli my, widzowie, nie zawsze to wyłapywaliśmy. I nawet nie wiedzieliśmy, że śmiejemy się z samych siebie. Osiągnął w tym efekt Gogola, którego uważał za niedoścignionego mistrza gatunku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji