Artykuły

Aktorki Teatru Polskiego w Bydgoszczy o nierównościach w kulturze

- Dzięki akcji "me too" i wszystkiemu, co w związku z nią się wydarzyło, kobiety zaczęły walczyć o szacunek dla siebie i o to, by móc powiedzieć głośno, że na przykład klepnięcie w tyłek, ale też wszelkie aluzje dotyczące ich seksualności są niedopuszczalne i nie mogą być traktowane jako żart - aktorki Dorota Landowska, Małgorzata Trofimiuk i Małgorzata Witkowska oraz reżyserka nowego spektaklu "Wielce Szanowna Pani", Martyna Peszko, opowiadają o nierównościach, jakie spotykają je w kulturze.

Sandra Zakrzewska: Co was boli? Co chciałybyście wykrzyczeć nie tylko ze sceny?

Małgorzata Trofimiuk: Jako aktorzy powinniśmy pewne sprawy manifestować i obalać mity. Mówmy głośno o tym, że aktorzy teatralni w naszym kraju źle zarabiają. Mówmy, że obcinane są budżety i dofinansowania kultury. Zarabiamy coraz mniej, a pracujemy w coraz trudniejszych warunkach. Pieniądze, które zarabiamy w teatrach, są upokarzające.

Dysproporcje zarobków wśród pracowników instytucji kultury są bardzo duże. W teatrze jest tak samo?

M.T.: Ostatnio podano do informacji zarobki reżyserów i dyrektorów w niektórych teatrach. My aktorzy nie możemy się z nimi porównywać. To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, ale jeśli spojrzeć na zjawisko szerzej i połączyć odbieranie aktorom prawa do autorstwa roli, wtłaczanie w pozycję podległości - co zaczyna się już w szkole - wszystko zaczyna się układać w spójną całość. Te nierówności powodują niedobre relacje z innymi współtwórcami teatru. Przewaga w zarobkach reżyserów, dramaturgów, scenografów i innych realizatorów, w stosunku do nędzy i biedy aktorskiej, jest ogromna. Aktor nie jest już człowiekiem z kapeluszem w bardzo dobrym płaszczu. Dla aktora teatr to walka o przetrwanie.

Nierówności związane są też z płcią? Kobiety zarabiają mniej niż mężczyźni?

Dorota Landowska: W naszym zawodzie mężczyźni zarabiają więcej. Płaci się dużo gwiazdom, a zupełnie inne są stawki dla szeregowych aktorów. Sytuacja jest tak dziwna, że zarabiamy mniej niż 20 lat temu.

M.T.: Upokarzające jest dla aktora pracującego w teatrze, że zarobi za spektakl 200 czy 250 zł, a za udział w tym samym przedstawieniu aktor gościnny dostanie 2 tys.

Mówicie coraz więcej o naruszaniu norm, nie tylko tych ekonomicznych.

D.L.: Za takimi sytuacjami zawsze kryje się nie tylko ból, ale też wstyd. To on powoduje, że jako aktorki nie mówiłyśmy głośno o tym, że jesteśmy wykorzystywane, gnębione czy manipulowane. Nasze milczenie wynika ze strachu przed konsekwencjami, utratą pracy, propozycji zawodowych, ale też przed tym, że przestaniemy być poważnie traktowane.

Martyna Peszko: Dzięki akcji "me too" i wszystkiemu, co w związku z nią się wydarzyło, kobiety zaczęły walczyć o szacunek dla siebie i o to, by móc powiedzieć głośno, że na przykład klepnięcie w tyłek, ale też wszelkie aluzje dotyczące ich seksualności są niedopuszczalne. Nie mogą być traktowane jako żart. Przemoc, której jako kobiety doświadczamy, nie dzieje się przecież w próżni, często jest to tak zwana tajemnica poliszynela. Wszyscy wiedzą, co się dzieje, ale przyjmują, że tak już jest, przechodząc nad ludzką krzywdą do porządku dziennego, wpisując ją tym samym w sferę zwyczaju. Przerwanie milczenia i wyrażenie zbiorowej niezgody na molestowanie to walka o ustanowienie nowych standardów w środowisku teatralnym i szerzej w środowisku instytucji kultury.

Wróćmy do spraw teatru. Aktor jest dziś jeszcze twórcą czy tylko narzędziem w rękach reżysera?

M.P.: Halina Mikołajska już wiele lat temu podkreślała, że aktor jest twórcą. Mówiła o podmiotowości aktorki w hierarchii władzy dyrektorów i reżyserów. Trochę bezczelnie chcemy wziąć sprawy w swoje ręce i zrobić spektakl o sobie. Mikołajska napisała wiele esejów o tym, że reżyser, scenograf, autor, wszyscy myślą, że są twórcami roli, którą aktor bardziej wykonuje niż tworzy. Taki stosunek do udziału aktora w procesie kreacji roli i spektaklu pozwala później marginalizować jego pozycję, a doświadczamy tego bardzo często. Poprzez tak proste, mechaniczne dziś w zasadzie praktyki jak dublury, czyli wymiany aktorów.

Czy walka o podmiotowość w tak hierarchicznej instytucji, jaką jest teatr, jest możliwa?

M.T.: Upodmiotowienie, o którym tu mówimy, to długi proces. Trwa latami. Szkoły teatralne nie sprzyjają budowaniu czy wzmacnianiu podmiotowości w przyszłych aktorach. Młodzi ludzie trafiający do teatru zaraz po szkole nie radzą sobie w hierarchiach panujących w miejscu pracy. Każdy z nas powinien przejść naukę mówienia wspólnym głosem o tym, że nie akceptujemy pracy w sytuacjach przemocowych. Musimy określić granice. Jeśli tego nie zrobimy, dla wielu reżyserów pracujących z nami istnieje atrakcyjne artystycznie pole do nadużyć. Będziemy narażeni na przedmiotowe użycie, często "z imieniem sztuki na ustach". A przecież każde przedstawienie można zrobić w oparciu o fajne, ludzkie relacje.

Ze sceny Teatru Polskiego w Bydgoszczy będziecie mówić o realiach swojego zawodu i relacji aktor-widz.

D.L.: Teatr to ciężka, fizyczna robota. Trzeba mieć krzepę, wytrzymałość psychiczną, kondycję fizyczną i bardzo silny głos. A my też chorujemy, czasem źle się czujemy, mamy gorsze dni. Aktor ze swoją fizycznością i sferą psychiczną, zwykle bardzo wrażliwą i otwartą na przyjmowanie i reagowanie na rozmaite bodźce, jest istną manufakturą prawdy i konfrontowania się ze sobą. Jako aktorzy żyjemy w stanie, jak mówiła Halina Mikołajska, ustawicznego napięcia i musimy się z tym mierzyć. "Zwycięstwo bywa drogo okupione, a klęska staje się złem niedającym się naprawić".

M.P.: To najlepsze miejsce, żeby powstał ten spektakl. W tym teatrze i w tym zespole, dzięki uczciwości wobec siebie, zawsze tworzyły się pełne szacunku relacje. O tej uczciwości pisze też Halina Mikołajska. Nie stosuje hipokryzji, nie używa fałszywej skromności mówiąc o sobie.

Tekst Haliny Mikołajskiej był punktem wyjścia do rozważań, które zaczęłyście już podczas czytania performatywnego "Wiosna 1966" zaprezentowanego na zeszłorocznym Festiwalu Prapremier.

M.P.: Czytanie powstało w ramach cyklu "Scena Niepodległych Kobiet" w Instytucie Teatralnym. Bezkompromisowy manifest Mikołajskiej zamykający trzecią z książek powstałych w ramach projektu HyPaTia - kobieca historia Polskiego Teatru. "(Nie)świadomość teatru", bo taki jest jej tytuł, pokazuje, jak bardzo rola kobiet, aktorek jest marginalizowana. Podczas spektaklu widzowie dowiedzą się więcej o samej Halinie Mikołajskiej i naszych aktorkach. Czytanie było punktem wyjścia do czegoś więcej.

D.L.: Mierzymy się z bardzo trudnym materiałem. Ten manifest Mikołajskiej jest wiwisekcją naszego życia zawodowego. Sprawia, że nieustannie podczas tej pracy dokonuję "prześwietlenia" siebie jako człowieka, aktorki czy obywatelki. Tematy, które Mikołajska poruszała w swoich tekstach, są nam bardzo bliskie. Fajnie czuć, że nie jesteś jedyną osobą w świecie teatru, której jest źle, czy taką, która została źle czy niesprawiedliwie potraktowana. Tak było już wcześniej, tylko się o tym publicznie nie mówiło.

Mówienie o tym wymaga jednak ogromnej odwagi.

Małgorzata Witkowska: Mikołajska zabierała głos wiedząc, jakie poniesie konsekwencje. Tej postawy oczekiwała też od innych. Uważała, że nie możemy traktować teatru w oderwaniu od tego, co dzieje się na zewnątrz. Ile razy my dzisiaj wybieramy także w teatrze raczej konformizm, udając, że wokół wszystko jest dobrze.

Ważnym elementem powstawania tekstu są improwizacje. Czy wówczas aktorzy są uwzględniani przy tantiemach?

M.W.: Zdarzyło mi się tak przy "Dybuku" w reżyserii Anny Smolar czy "Kantor Downtown" Wiktora Rubina. Dużo było tam improwizacji, dlatego aktorzy byli też autorami tekstu.

M.T.: Wszystko zależy od dobrej woli reżysera, ale takich wciąż w tym kraju jest mało. Tym bardziej, że często spotykamy się z bardzo nieprzygotowanymi reżyserami, którzy przychodzą bez tekstu i czekają aż wszystko im wyimprowizujemy. Zdarzają się też kiepscy dramaturdzy, którzy nawet naszych improwizacji nie potrafią przetworzyć. Proces powstawania sztuki bardzo się zmienia.

Praca w teatrze też?

M.P.: Praca w teatrze w ostatnich latach bardzo się zmieniła. To rewolucyjna zmiana polegająca na redefiniowaniu ról w procesie twórczym. Aktor nie jest już tylko osobą do wykonywania poleceń, jest realnie współtwórcą dzieła teatralnego, od którego pracy zależy w bardzo dużym stopniu powodzenie spektaklu. A wciąż zapomina się, jak ważna jest jego rola.

O prawach kobiet mówiłyście już kiedyś wspólnie z bydgoskiej sceny, grając w spektaklu "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" w reżyserii Wiktora Rubina. To sentymentalny powrót?

M.P.: Jesteśmy już wszystkie na innym etapie, dalej. Ale na pewno ten spektakl był ważny. Kolejny raz wraca do nas temat pozycji kobiet, tym razem we wciąż hierarchicznym i patriarchalnym świecie teatru. Odwołując się do "Żon stanu", mogę powiedzieć, że w teatrze, który jest przecież odbiciem procesów społecznych, obowiązuje perspektywa "his story", a więc historii opowiadanej z perspektywy mężczyzny. "Her story", tworzyła się równolegle, ale w oficjalnym rejestrze nie była zauważana i stanowi w związku z tym wciąż przestrzeń odkryć i wyzwań w budowaniu równościowych narracji. Rola kobiet w polityce i sztuce była przecież bardzo ważna i nie można jej tak po prostu wymazać albo o niej zapomnieć. Tym bardziej dziś może stanowić źródło siły i służyć budowaniu nowych strategii współdziałania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji