Artykuły

Srebrne wesele

- Emocje zawsze towarzyszą temu zawodowi. Nie pozbywamy się ich, grając nawet setne przedstawienie. Widza nie obchodzi to, czy ja gram rolę po raz setny czy pięćdziesiąty - on przychodzi po raz pierwszy i zawsze staram się o tym pamiętać - mówi MARIA PAKULNIS, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Teresa Gałczyńska: W tym roku obchodzisz podwójną rocznicę: 25-lecie pracy artystycznej i 25 lecie swojego małżeństwa. Nie każdemu aktorskiemu małżeństwu udaje się świętować taki jubileusz.

Maria Pakulnis: - Oboje mamy podobne, wybuchowe temperamenty. Bywa, że kłócimy się o błahostki, ale umiemy wybaczać. Nawet po wielkiej burzy przychodzi cisza i wszystko wraca do normy.

Jak wspominasz siebie jako pannę młodą?

- Do Warszawy przyjechałam z jedną walizką, a ślub brałam w okresie stanu wojennego, w warunkach, o jakich nie marzy żadna panna młoda.

To znaczy jakich?

- Nikt nie miał wtedy pieniędzy, tym bardziej na piękną ślubną sukienkę. Przyjaciółka przywiozła mi z Indii różową kieckę ze zwykłej bawełny, z białym śliniaczkiem. Ale nie mieliśmy również funduszy na prawdziwe wesele. Basia Sołtysik pomagała mi załatwić ćwiartkę cielęciny na obiad weselny. Pech chciał, że kiedy wyciągałam mięso z malucha, przycięłam sobie drzwiami palec wskazujący. I wszystkie potrawy robiłam z tym bolącym palcem. To był koszmar! Na ślubnym zdjęciu też jestem z zawiniętym palcem ukrytym w bukieciku.

Wiem, że przywiązujesz dużą wagę do pantofli. Miałaś wymarzone buty do ślubu?

- Całe życie mam hopla na punkcie butów. To był jedyny luksus, na jaki mogłam sobie wtedy pozwolić. Zamówiłam na Chmielnej buty z białej skóry, ale... zrobiono je o numer za małe! Pamiętam, jak nad ranem, po kilkugodzinnych tańcach weselnych stałam z Ewą Błaszczyk w wannie i polewałyśmy się prysznicem, aby ulżyć stopom.

Jesteś dzielną kobietą.

- Całe życie musiałam walczyć, bo nigdy nie czułam się bezpiecznie, Od małego dziecka dotknęłam autentycznego życia, problemów dorosłych ludzi i gdybym nie znalazła w sobie tej siły jako pięcioletnie dziecko, którą mam do dzisiaj, pewnie bym zginęła. Ale, jak widać, żyję i trwam. Wyznaję zasadę, że muszę walczyć o przetrwanie, o to, żeby się spełnić jako człowiek.

Chcesz powiedzieć, że nigdy nie zdarzają się chwile, gdy potrzebne ci wsparcie drugiej osoby?

- Ależ naturalnie, że bywam też bezradną, małą kobietką, która zanosi się płaczem.

Kompletnie mnie załamują sprawy papierkowe, dokumenty, płacenie rachunków. O tym wszystkim musi pamiętać mąż, nazywany w domu żartobliwie "segregatorem". To on wkłada każdy dokument do koszulki i wpina do segregatora. Nawet, gdy jesteśmy u znajomych, kiedy my pijemy winko, on segreguje im książki w bibliotece (śmiech).

Jesteś nie tylko aktorką, ale i dyplomowaną pielęgniarką. Czy czasem wykorzystujesz te umiejętności?

- Zdarza się. Kiedyś, gdy graliśmy spektakl poza stolicą, robiłam Kolbergerowi zastrzyk w garderobie.

Pewnie wykorzystujesz profesjonalną wiedzę do higienicznego trybu życia. Bez kawy, papierosów...

- Codziennie rano piję kawę z miodem i mleczkiem. To mój poranny rytuał. Bez kawy nie wstanę. Za to przestałam palić papierosy i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa, bo kopciłam jak smok. Oglądam zdjęcia z tamtych lat i stwierdzam, że mam lepszą cerę i wyglądam lepiej niż 15 lat temu. Jednak aż tak bardzo higienicznie nie żyję. Czasem nie pamiętam, kiedy byłam ostatni raz na spacerze, bo cały czas siedzę albo w teatrze, na planie lub w samochodzie. Mam koło domu ogródek i uwielbiam wszelkie prace w nim. Niewątpliwie odnalazłam w tym przyjemność, co pewnie przychodzi z wiekiem.

Ale znakomitą sylwetkę zawdzięczasz wytrwałym ćwiczeniom?

- Nie. Mam na to usprawiedliwienie: po półtoragodzinnym spektaklu czuję się tak, jakbym przerzuciła tonę węgla.

Plan dnia aktora jest bardzo napięty. Jak znajdujesz jeszcze czas na zajmowanie się domem?

- Rzeczywiście, w domu robię wszystko. Ja sama sobie się dziwię, jak to wszystko godzę. A potrafię. Mam precyzyjny plan dnia. Wiem, o której pojadę na zakupy, o której przygotuję obiad, pamiętam o telefonie do przyjaciół i o ich ewentualnych odwiedzinach.

Jak mąż i syn znoszą twoją nieobecność, gdy opuszczasz ich na kilka tygodni pracy w serialu "Pierwsza miłość"?

- Nie narzekają, bo jak przyjeżdżam z Wrocławia natychmiast biegam jak szalona, robię zakupy, gotuję na cały tydzień, wkładam dania do słoików, zamrażam, aby niczego im nie zabrakło podczas mojej nieobecności.

Twój syn chyba doskonale zna z doświadczenia teatr?

- Wprost przeciwnie. Zawsze unikałam zabierania go do pracy. Nigdy nie czekał w kulisach, aż go nakarmię. Nie był zabawiany przez garderobiane. Unikałam tego jak ognia. Nie ciągam go też po żadnych planach filmowych ani nie namawiam, by grał. Ale nie wiem, jaki będzie efekt moich zabiegów, bo już fantastycznie umie mnie nabierać. Parę razy tak zagrał przede mną, że uwierzyłam w to, co chciał.

To chyba nieuniknione. Twój mąż też jest aktorem i reżyserem. Czy syn nie wspomniał, że pójdzie w ślady rodziców?

- Nie. Na razie uważa, że to bez sensu i nie zamierza zostać aktorem. Widzi, jak my wszystko przeżywamy. W domu przed premierą zawsze jest burza i gorąca atmosfera. Syn poklepuje mnie po ramieniu i mówi, że matka wariuje. Ma do mnie taki opiekuńczy stosunek dorosłego faceta, który rozumie tę swoją biedną i zdenerwowaną matkę.

Podobno zagrał już przed wami fragment jednej z klasycznych ról?

- Tak, to był dla nas szok. Był już duży, gdy doszliśmy z mężem do wniosku, że może pójść zobaczyć próbę, tym bardziej, że podczas walki na szpady Piotr Fronczewski mówił piękny monolog. Jasiek był tym tak zafascynowany, że zapamiętał tekst i później go nam wyrecytował. I tak go to zauroczyło, że na premierę "Cyrana de Bergerac" narysował laurkę z Fronczewskim przy szpadzie.

Wciąż bywasz bardzo zdenerwowana przed premierą?

Emocje zawsze towarzyszą temu zawodowi. Nie pozbywamy się ich, grając nawet setne przedstawienie. Widza nie obchodzi to, czy ja gram rolę po raz setny czy pięćdziesiąty - on przychodzi po raz pierwszy i zawsze staram się o tym pamiętać. Trzeba też czasami popełnić błędy, zrobić jakąś skuchę. Takie podejście pozwala na uniknięcie rutyny. Poczucie doskonałości jest zgubne. Gustaw Holoubek powiedział mi kiedyś, że jak się nie ma tremy, to znaczy, że już się nie jest aktorem. Graliśmy z Holoubkiem w "Burzy". W jednej ze scen stałam przytulona do niego i czułam, jak mu wali serce. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Wtedy zrozumiałam, że trema nie jest przypisana tylko młodemu i niedoświadczonemu aktorowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji