Artykuły

Igraszki z widzem

"Igraszki z diabłem" Jana Drdy w reż. Artura "Barona" Więcka w Teatrze Telewizji. Pisze Piotr Zaremba w tygodniku Sieci.

"Igraszki z diabłem" Czecha Jana Drdy to jedna z popularniejszych pozycji w repertuarze polskiego teatru. Po raz pierwszy wystawione w roku 1948 przez Leona Schillera, przetrwały kolejne epoki.

Pomimo obecności aniołów i diabłów grano je chętnie nawet w czasach stalinowskich, bo miały wyrażać zdrowy, ludowy stosunek do moralności, pełen nonszalancji wobec oficjalnej doktryny katolickiej. Ta bajka, w sumie wystawiana 57 razy, zbladła trochę dopiero po roku 1989. Ale to jeszcze mocniej utrwaliło w świadomości Polaków najsłynniejszą inscenizację. W roku 1980 pokazał "Igraszki z diabłem" Teatr Telewizji, w świetnym tempie i doborowej obsadzie, wyreżyserowane przez Tadeusza Lisa. Do dziś wielu znają na pamięć.

I oto włodarze obecnego Teatru TV zapowiedzieli inscenizację Artura "Barona" Więcka jako remake tamtego widowiska. Zrobili to w celach reklamowych, kto nie sprawdzi i nie porówna? Byłby to remake, gdyby próbowano odtworzyć tamte założenia reżyserskie. Tak nie jest. Fala porównań jednak ruszyła. I śledząc głosy w internecie, widzę, że przeważają te na nie. "Grają jak w serialach, to nie jest tamto przedstawienie" - powtarza się.

No bo czy Michał Majnicz jest w stanie przebić charyzmą Mariana Kociniaka w głównej roli żołnierza Kabata? A czy sympatyczny i skądinąd całkiem zabawny Maciej Musiał, który bardzo się rozwinął jako aktor, nie blednie nieco, gdy wspominamy pozy i modulację głosu młodego Marka Kondrata jako z niemiecka się noszącego diabła Lucjusza? Tę wyliczankę można ciągnąć. Nawet wielcy aktorzy: Anna Dymna (Anioł) czy Jerzy Trela (Pustelnik) mają ciężko, gdy powracają nam przed oczy Jan Kociniak i Wojciech Pokora. Skądinąd zarzuty padają sprzeczne. Jedni mają za bardzo kopiować tamte role, inni być zbyt niepodobni. A rzecz cała nie wynika z mniejszej technicznej biegłości obecnej obsady, a ze zderzenia jej z twarzami, głosami i gestami, które stały się kultowe.

Może trochę i z maniery gry. To krakowskie przedstawienie wcale nie jest "jak z serialu", ale nie dominują tu ludzie kojarzący się z vis comica w dawnym typie. Zabawy miną i głosem, charakterystyczność, są tu na ogół bardziej stonowane. Ale przecież Dariusz Gnatowski, sławny jako Arnold Boczek z polsatowskich "Kiepskich", jest niewiarygodnie śmieszny. On na pewno sprostał wysokiej poprzeczce, jaką zawiesił przed nim poprzedni Zbój, Krzysztof Kowalewski. A i na niego narzekają. Bo zbyt podobny. I jednocześnie za mało.

Ja byłbym ciekaw, co powiedzą o tym przedstawieniu ludzie młodsi, których wyobraźnią nie zawładnęli Kociniakowie z Kondratem, a którzy dostają całkiem przyzwoity kawałek lekkiego teatru. Odrobinę bardziej "progresywnego" niż tamten z 1980 r., tu diabeł Lucjusz posługuje się smartfonem, a diabły u wrót piekieł słuchają Doorsów. Jednak tradycyjnego w tym sensie, że mamy rzetelnie opowiedzianą historię. Z piękną scenografią Justyny Łagowskiej, z klarownym pomysłem.

Liberałowie mogą się tu cieszyć potępieniem bezduszności dewotów. Konserwatyści dostają przekonanie o zaletach Bożej sprawiedliwości. Owszem pokazanej przekornie, a przecież żywej. To bajka, ale z melancholijnym morałem. Jeśli ktoś się natęży, może nawet pomyśleć o rzeczach ostatecznych. Pytanie tylko, czy współczesnym młodszym Polakom chce się bawić bajkami, nawet jeśli przypominają one chwilami cyrk Monty Pythona. Tego chętnie bym się dowiedział.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji