Artykuły

Warszawa. Witold Sadowy kończy 100 lat i wydaje nową książkę

Grał na scenie u boku Mieczysławy Ćwiklińskiej, Jana Kreczmara, Jacka Woszczerowicza, występował w spektaklach Juliusza Osterwy i Leona Schillera. Od 35 lat pisze wspomnienia o zmarłych aktorkach i aktorach. Witold Sadowy kończy 100 lat. Na jubileusz ukaże się jego nowa książka - "Przekraczam setkę".

Na początku bał się, że koledzy będą go nazywać "Pogrzebaczem" albo "Nekrologiem". Spodobało mu się, kiedy usłyszał, że jest "Charonem, który przeprawia na drugi brzeg warszawskich aktorów".

Witold Sadowy, jako aktor na emeryturze, podjął się niewdzięcznej roli - pisze wspomnienia o tych, którzy odeszli. "Pożegnania" zmarłych aktorów i aktorek, reżyserów i reżyserek zaczął publikować w 1985 roku, najpierw na łamach "Życia Warszawy", a potem w "Gazecie Wyborczej".

W środowisku teatralnym ma pozycję szczególną. Że jest lubiany, a znajomi bardzo liczą się z jego opiniami o spektaklach, można przekonać się na premierach w warszawskich teatrach, na które - mimo swojego wieku i dolegliwości zdrowotnych - stara się chodzić regularnie. Przychodzi nawet na trzygodzinne musicale.

Śmieje się, że koledzy aktorzy chętnie opowiadają mu teatralne anegdoty, a nawet dają na kartce listę swoich najważniejszych dokonań, żeby w razie czego, wykorzystał to... w "Pożegnaniu". Są oczywiście i tacy, którzy unikają Sadowego, tak na wszelki wypadek, "żeby nie kusić losu", nie chcą trafić do jego rubryki.

Witold Sadowy: od "Burmistrz Stylmondu" do "Gałązki rozmarynu"

W teatrze zadebiutował w maju 1945 roku. O swoich początkach opowiadał w wywiadzie dla "Wyborczej". - Do Warszawy wróciłem dwa dni po wyzwoleniu, 19 stycznia. Mój ojciec i brat zginęli w czasie powstania. Odnaleźliśmy z matką nasze mieszkanie na Grzybowskiej. Zdobywałem tytoń, mama robiła papierosy, ja sprzedawałem. Któregoś dnia dowiedziałem się, że po drugiej stronie Wisły działa teatr. Przez zamarzniętą Wisłę dostałem się na Pragę. Dyrektorem Teatru Miasta Stołecznego Warszawy (w miejscu obecnego Powszechnego) był Jan Mroziński, którego poznałem w czasie okupacji. Od razu zachciało mi się żyć. Już w drzwiach rzuciliśmy się sobie w objęcia. Mroziński do mnie: "Spadłeś mi z nieba. Chcesz być aktorem?". Dostałem rolę 16-letniego chłopaka w sztuce Maurice'a Maeterlincka "Burmistrz Stylmondu". Premiera odbyła się 8 maja 1945 r. To była praca zlecona. Dostawałem codziennie 100 zł, a po premierze 150 zł oraz talerz zupy i bochenek chleba - opowiadał w wywiadzie na łamach "Wyborczej".

Brał udział w pierwszej powojennej inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego w 1946 roku. Z sentymentem wspomina swoje role w Teatrze Polskim i spotkania z Arnoldem Szyfmanem czy Leonem Schillerem. Grał też w Teatrze Ateneum, Teatrze Klasycznym (obecny Teatr Studio) i Teatrze Rozmaitości.

Ze sceną pożegnał się w 1988 roku, a jego ostatnim spektaklem była "Gałązka rozmarynu" w Teatrze Rozmaitości. Grał niewielką rolę austriackiego Feldmarszałka. O swoim ostatnim dniu na scenie opowiadał w "Wyborczej" : - Tego dnia nie czułem się najlepiej, rozbierała mnie grypa, był to drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1988 r. Wychodząc z teatru, jak zawsze powiesiłem strój na wieszaku i pożegnałem się z garderobianą: "Do widzenia, do jutra". Następnego dnia z samego rana telefon z "Życia Warszawy": "Twój teatr płonie!". Poczułem, że nie wrócę już na scenę przy Marszałkowskiej. Zespół wyjeżdżał jeszcze z "Gałązką rozmarynu" do USA i do Kanady, ale beze mnie. Ten pożar zakończył moją działalność aktorską. Już wtedy miałem w planach emeryturę - przyznaje. - Dostawałem jeszcze jakieś propozycje, ale uznałem, że to już nie ma sensu. Uznałem, że ten pożar to był znak, żeby zakończyć pewien etap w życiu.

Sadowy cud prawdziwy!/ Nigdy się nie zmienia!

Jako aktor na emeryturze zajął się pisaniem o teatrze od kulis. Regularnie publikował też "Pożegnania". W 2018 roku miesiąc przed 99. urodzinami promował książkę "Jedyne, co mi zostało, to pamięć" - dziennik z wizyt w teatrach przeplatany komentarzami na temat życia politycznego i kulturalnego Warszawy. Teraz na setne urodziny Witolda Sadowego (7 stycznia 2020 roku), ukaże się jego nowa książka "Przekraczam setkę. Zapis wspomnień 2018-2019".

Witold Sadowy lubi w podniosłych chwilach recytować wierszyk, który dostał w prezencie od przyjaciół na 90. urodziny:

"Sadowy cud prawdziwy!/ Nigdy się nie zmienia!/ Inni już dawno zmarli,/ on pisze o nich wspomnienia.

Każdy chce być uwieczniony/ w jego wielkim dziele./ Musisz żyć, Witku, wiecznie - wołają przyjaciele".

Wierszyk napisały Lucyna i Ludmiła Legut. Obie już nie żyją. Lucyna zmarła w 2011 roku, Ludmiła w 2018 roku. Ich "Pożegnania" - tak jak chciały - napisał Witold Sadowy.

O Witoldzie Sadowym opowiadają:

Paweł Dangel, dyrektor Teatru Ateneum:

Bywa nieokiełznany

Z Witusiem znamy się od lat. Poznaliśmy się w 1980 roku, gdy jako absolwent reżyserii w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej (GITIS) w Moskwie wróciłem do Polski. Byłem poza układami i nie miałem w Warszawie żadnych znajomości, ale szczęśliwie dla mnie dyrektor Andrzej Jarecki zaprosił mnie do współpracy z Teatrem Rozmaitości, którego zespół artystyczny tworzyły wówczas trzy grupy teatralne - z Rozmaitości, Studenckiego Teatru Satyryków (STS) i Klasycznego (do 1980 roku działającego pod nazwą Teatr Studio). Witek Sadowy pochodził z tej trzeciej grupy.

Tam go poznałem, ale nie pracowałem z nim na scenie. Nie było właściwej okazji ani czasu (stan wojenny zaprzepaścił moją nominację na dyrektora Teatru Rozmaitości). Na wiele lat wyemigrowałem z Polski, ale znajomości zadzierzgnięte w tamtym czasie przetrwały długie lata.

Moja znajomość w Witkiem ożyła, gdy na początku lat 90. wróciłem do kraju. Chociaż pracowałem poza teatrem, to starałem się śledzić bieżące życie teatralne. Kierowany przeze mnie Allianz finansował prestiżowe nagrody teatralne Feliksy Warszawskie, a wśród nich Nagrodę Specjalną, o przyznaniu której nie decydowało jury, ale fundator. W 2011 roku zarekomendowałem Witka Sadowego do nagrody Feliksa Specjalnego - nie za Jego działalność sceniczną, bo od lat już nie grał. Wydało mi się szalenie istotne, aby docenić Jego zasługi w pielęgnowaniu pamięci o ludziach teatru, czemu dał wyraz np. w niezliczonej ilości tekstów kronikarskich. Wiele z tych wspomnień złożyło się potem na kolejne książki Witka.

Od 2017 roku, odkąd zostałem dyrektorem Teatru Ateneum, widujemy się w Witkiem częściej. Jest stałym gościem naszych premier i... przenikliwym recenzentem naszych przedstawień. Czasem trudno się z Nim umówić, bo jest szalenie zajęty wieczorami. Chętnie odpowiada na zaproszenia z wielu teatrów.

Witek jest fenomenem. Nie tylko ze względu na swój wiek, ale przede wszystkim na niepomierne pokłady życzliwości, serdeczności, poczucia humoru, otwartości na świat i chęci życia.

Jest niezmiernie towarzyski, ale bywa przy tym nieokiełznany, to fakt. Nawet ostatnio podczas bankietu na premierze "Złych Żydów" musiałem Witka dyscyplinować.

Obserwując Witka, zastanawiam się nad fenomenem jego witalności. Na geny i wyroki Pana Boga wpływu nie mamy, ale Witek wygrywa - jak sądzę - trzecim elementem: niesamowitą pogodą ducha, którą ma w sobie (nawet w momentach przejściowych niedyspozycji). Ten optymizm i pozytywne myślenie to znak rozpoznawczy Witka.

Krzysztof Szuster, przyjaciel, autor scenariusza i reżyser jubileuszowego spektaklu z okazji 100. urodzin Witolda Sadowego:

Sadowy na wesoło

100 lat życia to wiele zdarzeń zarówno tych wesołych, jak i bardziej poważnych. Moja przyjaźń z Witusiem trwa od lat 70., czyli równo połowę jego doczesnego życia.

W życiu Witusia wszystko przychodziło o kilkanaście lat później niż u normalnego śmiertelnika. W wieku 40 lat, z racji ciągle młodzieńczego wyglądu, został obsadzony w roli 15-letniego Adasia w przedstawieniu "Szatan z siódmej klasy". W tym samym teatrze grała znakomita charakterystyczna aktorka Jadwiga Chojnacka, znana z ciętego języka. Kiedy tylko spotykała Witka za kulisami, żartowała z niego: "eee ty, szatan... z 47 klasy".

Kiedy reżyserowałem w Studiu Opracowań Filmów w Warszawie, najczęściej robiłem kreskówki dla dzieci. Pewnego razu otrzymuję do nagrania polskiej wersji językowej uroczą bajkę, gdzie hersztem gangsterów był grzyb. Taki prawdziwy leśny grzyb. W liście dialogowej pani redaktor nazwała tę rolę - "stary grzyb".

Postanowiłem, aby swego głosu użyczył mu Wituś, który miał bardzo długą przerwę w bywaniu w studiu. Przychodzi dużo wcześniej przed nagraniem i przejętym głosem dziękuje mi za zaproszenie. Jednocześnie pyta - a kogo ja mam grać? Bez wahania rzucam - starego grzyba! - i natychmiast pędzę do studia nagrywać innych kolegów, nie zważając na jego reakcję (Wituś miał wtedy 75 lat). Po jakimś czasie przez głośnik kierownik produkcji zaprasza pana Witolda Sadowego do pokoju nagrań. Witek wchodzi wyraźnie obrażony. Obrażonym głosem, przy innych kolegach, zadaje pytanie: "Panie reżyserze, jaką postać mam grać?". Ponownie odpowiadam: "Starego grzyba".

Proszę techników - puśćcie panu Sadowemu jego fragment. Na ekranie ukazuje się postać starego grzyba - herszta bandy borowików. Całe studio wybucha śmiechem, a z nami i Wituś. Po chwili stwierdza ze śmiechem: - Teraz widzę, że obsadziłeś mnie po warunkach! Rolę świetnie ubarwił swoim głosem.

Podczas benefisu z okazji 90. urodzin zadaję Witusiowi na scenie pytanie: "Witku, zdradź nam tajemnicę twojej znakomitej zawsze młodzieńczej cery". Po chwili milczenia mówi: "Ja niczego specjalnego nie robię... No może tylko używam kremu BEBIKO".

Ostatnio Wituś narzekał na silny ból w kolanach. Załatwiam mu wizytę poza kolejnością w pewnym zaprzyjaźnionym szpitalu. Witka wiezie tam Marlenka Miarczyńska, która później relacjonuje mi przebieg całej wizyty.

Bardzo sympatyczna pani doktor zaczyna czytać kartę, w której widnieje data urodzenia 1920. Nie wierzy własnym oczom i pyta, czy to aby nie pomyłka recepcjonistki. To jak woda na młyn. Wituś zaczyna, zapominając o powodzie wizyty w klinice, snuć opowiadania o teatrze, o sytuacji w polityce, o kolegach i koleżankach. Pani doktor słucha z zaciekawieniem, wreszcie jednak pyta o powód wizyty. Już Marlenka wyjaśnia, z czym się tu zjawili. Pacjent dostaje leki i zalecenia i już mają wychodzić, kiedy lekarka zwraca się sympatycznie: "Panie Witoldzie Sadowy, było mi niezwykle miło gościć pana. To jest także moja premiera - ja nigdy nie miałam w swojej lekarskiej karierze stulatka w tak świetnej formie! Tu podnosi leżące na biurku pudełko czekoladek i wręcza je pacjentowi.

Dwa dni później spotykamy się z Witusiem w teatrze. Jak zawsze otoczony gronem znajomych relacjonuje przebieg wizyty: cholera, straszna jest ta służba zdrowia w dzisiejszych czasach, tylko trzeba płacić i płacić, i nic ci nie pomogą!!! A ja nie wytrzymawszy: Witek, do cholery, toż nie tylko, że nie zapłaciłeś, ale jeszcze lekarz wręczył ci za wizytę czekoladki! A no tak! - odpowiada Witek, ale ja tak tylko... "ogólnie" - jak mówi młodzież.

Wituś, odkąd pokazały się komputery, pisze wszystko przy ich pomocy. Opanował sztukę klikania lepiej niż niejeden młokos. Kilka lat temu w środku nocy budzi mnie telefon. Dzwoni zrozpaczony Witek. Krzysiu, nie mogłem spać, zacząłem pisać, coś kliknąłem i wymazałem całą książkę, którą kończyłem! Próbowałem odzyskać - nic z tego. Mówię mu - nie denerwuj się, jutro oddamy komputer do fachowca. On z pewnością odzyska wszystkie dane. Niestety Wituś przycisnął jakiś klawisz, który trwale wymazał cały tekst.

Równo po roku książka była ponownie gotowa do druku. Słowo w słowo. Wiem to, bo wielokrotnie dawał mi duże fragmenty do przeczytania. To fenomen. Witka Sadowego pamięć mierzymy w megakilobajtach!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji