Artykuły

Opolski mariaż tradycji z nowoczesnością

Trzecia edycja Opolskiego Maratonu Teatralnego dowodzi, że wydarzenie zapewniło sobie stałe miejsce na mapie teatralnego życia. I słusznie! Innowacyjna propozycja turystyki teatralnej, rzadko spotykana w Polsce (ostatnio podobne wydarzenie organizowano bodaj tylko w Legnicy i Słupsku), pozwoliła w ciągu trzech dni zaprezentować aż sześć najnowszych spektakli z repertuaru Teatru im. Jana Kochanowskiego, które stanowiły intrygujący mariaż tradycji z nowoczesnością - pisze Wiktoria Formella z Nowej Siły Krytycznej.

Przedstawienia pokazały, że artyści i artystki pracujący w tym zespole poszukują nowych form inscenizacyjnych (wykorzystując między innymi formułę konferencji naukowej, lecture performance, strategie autobiograficzne i konfesyjne) i nie stronią od dojmujących problemów społeczno-politycznych, ale też próbują podjąć dotychczas niezagospodarowane przez teatr tematy, jak historia polskiej czarności (skóry). Osobne miejsce znaleziono również dla bardziej tradycyjnych propozycji, z klasyką literatury na czele. Uzupełnienie programu stanowił klimatyczny koncert zespołu Blauka. Szkoda jedynie, że słabe nagłośnienie (odbywał się w foyer) uniemożliwiło zrozumienie większości śpiewanych tekstów.

Warto docenić, że Opolski Maraton nie jest zamkniętym wydarzeniem dla osób z branży (jak dzieje się z warszawskim showcasem Generation After), ale ogólnodostępną okazją, aby w krótkim czasie nadrobić repertuarowe braki oraz szansą na poznanie zespołu aktorskiego i wszystkich czterech scen (tuż przed rozpoczynającym się remontem). To także świetnie logistycznie zorganizowane wydarzenie, które dowodzi, że także zespół realizacyjny potrafi pracować pod presją czasu - trudno bowiem wskazać słaby punkt Maratonu, który wymagałby poprawy.

Poza dobrem i złem

Janusz Opryński uprawia teatr wielkiej literatury, skoncentrowany na słowie. W przygotowanej przez niego adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" widać, że traktuje dzieło Michaiła Bułhakowa z niezwykłą estymą. Opolska propozycja jest wierna oryginałowi i nie polega na redukcji planów czasowych czy wątków, lecz stanowi dwugodzinny galop przez powieść. Na poziomie interpretacji nie zabrakło jednak ciekawego przesunięcia akcentów - reżysera mniej interesuje historia miłosna, lecz bardziej opowieść o wolności i Nietzscheańskim porządku świata.

Ulokowani na scenie widzowie otaczają miejsce akcji. Na zaaranżowanej w ten sposób kolistej arenie nie ma żadnej stałej, a wszystkie elementy scenografii Jerzego Rudzkiego są mobilne. Pojawiają się, wirują wokół sceny i ot - tyle je widzieliśmy. Kubiki oraz uniwersalne meble (takie jak ławka, stoliki czy łóżko) lokują wydarzenia poza czasem. Na scenie pojawia się także czornyj woron - jedyny element nawiązujący do totalitaryzmu Związku Radzieckiego. Z kolei nieco zmęczony Woland (Rafał Kronenberger - na zdjęciu) - spiritus movens spotkania - co jakiś czas pobrzękuje na basie i działa jakby bez przekonania. Sam o sobie mówi mottem z "Fausta" Johanna Wolfganga Goethego (które poprzedza powieść) - jest bowiem "Cząstką tej siły nieodrodną co wiecznie pragnie zła i wiecznie czyni dobro". Natomiast siejąca zamęt w mieście diabelska świta - Behemot (Katarzyna Osipuk), Korowiew (Radomir Rospodnek), Azazello (Kacper Sasin) i Hella (Monika Stanek) - sięga do rezerwuaru gestów z kultury Wschodu. Oprócz tai chi pojawia się choreografia z wykorzystaniem wachlarzy, a te z kolei wprost prowadzą do metafizycznej koncepcji yin i yang. Twórcy i twórczynie rezygnują ze zużytej, kuglarskiej ikony diabła, nie demonizują go, dzięki czemu postacie tracą jednowymiarowość.

Nieprzypadkowo w jednej ze scen, wspomniany czornyj woron staje się rodzajem wehikułu zrzeszającego wszystkich. Świat wykreowany przez Opryńskiego, pozostając w nieustannym ruchu, kwestionuje dotychczasowe hierarchie wartości i punkty odniesienia. To też świat bez Boga, przez co Niebo jest w zasięgu ręki, co widać w efektownej scenie z udziałem akrobatów (Jakub Bałdych / Grzegorz Hoffmann i Michał Głos) spacerujących u stropu po linach. Spektakl Opryńskiego to hipnotyzujące i utrzymane w Nietzscheańskim duchu rozważania o Dobru i Złu, które ukazują, że wspomniane pojęcia nie tylko nie wykluczają się wzajemnie, ale podtrzymują się, są współzależne, a także mogą przekształcić się w siebie nawzajem.

Polska w (stereotypowej) pigułce

Transformacja ustrojowa 1989 roku zakodowała się w naszej świadomości jako przełomowe (na wielu poziomach) wydarzenie. Przemysław Pilarski, a za nim reżyser Jan Hussakowski, postanowili opowiedzieć o jednostkowym doświadczeniu tego momentu i to na przekór oficjalnej wiedzy historycznej. Dla Bożeny (Cecylia Caban) - głównej bohaterki "Reality show(s). Kabaretu o rzeczach strasznych" - czerwcowy dzień, gdy "skończył się w Polsce komunizm", stał się źródłem rozczarowań nowymi warunkami. Mityczny kapitalizm najpierw pozbawił ją pracy, a potem zapędził do meblościanki (scenografia Joanny Walisiak). PRL-owski relikt stał się symbolem marginalizowania biedy, dla której nie ma miejsca w liberalnym systemie społeczno-ekonomicznym. Dlatego mimo że mąż Bożeny - zwany Sąsiadem (wyjątkowo tego wieczoru wcielił się w rolę Leszek Malec, który zaproponował mniej przesyconą tragizmem kreację niż Bartosz Dziedzic) - będzie nalegał na jej powrót do rzeczywistości, kobieta zadomowi się w klaustrofobicznych warunkach. Znoszenie trudów przyniesie jej dar wróżbiarstwa oraz uczyni z jej domu miejsce akcji telewizyjnego reality show.

Opolska przeciw-historia o transformacji, opowiadana z pozycji osoby słabej i nieporadnej, świetnie zachowuje balans pomiędzy grozą a śmiechem. Hussakowski utrzymuje w ryzach ten trudny, teatralny kolaż, w którym osobną refleksję poświęcił także trudnym do przepracowania traumom związanym z losami polskich Żydów, zamkniętym w formie enigmatycznej postaci Kabaret Żydzi (Karolina Kuklińska i Karol Kossakowski).

Podobnie twórczego rozprawiania się z mitami nie przyniosła "Podróż za jeden uśmiech". Choć spektakl w reżyserii Piotra Ratajczaka jest promowany hasłem "odkryj to, co poza zasięgiem", to ukazane w nim samotne wojaże młodych dziewcząt w istocie nie stają się przykładem podróży inicjacyjnej, a jedynie przeglądem zużytych stereotypów.

Piotr Rowicki wykorzystał schemat wędrówki z kultowej powieści Adama Bahdaja, jednak uwspółcześnił realia i język. Bohaterkami uczynił nastoletnie kuzynki. Ekstrawertyczna Pola Wanatowiczówna (Monika Stanek) jest typową chłopczycą, której poranione kolana są wizytówką piłkarskiej pasji, a sportowy kostium, spryt i zaradność podpowiadają, że jest gotowa na nadchodzący surwiwal. Z kolei opanowana Dasia Fąferska (Magdalena Osińska) to stereotypowa młoda dama: zwiewny kombinezon, luźno zaplecione warkocze i walizka kabinowa podpowiadają, że ma odmienną wizję wymarzonych wakacji. Szybko okazuje się, że charakterologiczne różnice, odmienne zainteresowania oraz systemy wartości uniemożliwiły kuzynkom zawiązanie przyjacielskiej relacji. Trudno więc zrozumieć, dlaczego zdecydowały się na wspólną podróż. Jako współczesne nastolatki ciągle trajkoczą o Instagramie i Fejsbuku, lecz bilety na pociąg kupują tradycyjnie, w kasie. A raczej próbują kupić, bo okazuje się, że nie mają ani pieniędzy, ani telefonów. Wizja "analogowych" wakacji, podróży autostopem i pieszo przez Polskę (wyruszają z Opola do Mielna) nie jest dostatecznie przerażająca. Gdyby tylko wtedy wiedziały, kogo spotkają na swojej drodze, pewnie od razu zdecydowałyby się wrócić do domów

Napotkani rodacy i rodaczki stanowią bowiem przegląd sparodiowanych typów. Jest głupia wiejska baba (Cecylia Caban), która snuje rozważania na temat muzułmanów-terrorystów oraz obcokrajowców roznoszących choroby i pasożyty. Jest też myśliwy (Kacper Sasin) ogarnięty manią zabijania, który upaja się widokiem konającej sarny. Nie brakuje lesbijek (Cecylia Caban i Kacper Sasin - skoro jedna z nich jest grana przez aktora, to być może jest to wariacja na temat transseksualizmu?) ubranych w tęczowe koszulki (bo jak inaczej mogłyby wyglądać?), zmierzających na berlińską Love Parade (i cóż innego miałyby robić?). Od tego pomysłu próbuje je odwieść ksiądz Marek (Leszek Malec), który pragnie nawrócić "zbłąkane owieczki". Przykłady można mnożyć Gdy Pola i Dasia po kradzieży roweru oraz jedzenia trafiają do więzienia i wyciąga je stamtąd nieznajoma kobieta, jasne staje się, że resztki życiowego prawdopodobieństwa odeszły w niepamięć. Adaptacja naszpikowana mnóstwem szczegółów w wielu miejscach wydobywa fabularny brak logiki wynikający z niezachowania realiów przyjętego na początku czasu i miejsca akcji. Nawet w finałowym wideo (Norbert Rakowski) ukazującym upragnioną kąpiel w morzu widać takie kadry, które nie pozostawiają wątpliwości, że to jezioro

Spektakl jest jednak ciekawie wyreżyserowany. Element dynamizujący stanowi przegląd muzycznych hitów sprzed lat (które ilustrują bądź rozdzielają poszczególne wątki), a także intrygująco zainscenizowane sceny z wykorzystaniem pantomimy i choreografii (Aneta Jankowska). Przedstawienie utrzymuje uwagę nastoletniej publiczności, która tego dnia stanowiła dominującą grupę. Duża w tym zasługa świetnej obsady. Monika Stanek i Magdalena Osińska, choć zostały obsadzone w rolach opartych na prostym kontraście temperamentów, starały się uwiarygodnić bohaterki. Zjednały sobie sympatię publiczności - Stanek charyzmatycznością i żywiołowością, natomiast Osińska zmanierowaną ekscentrycznością. Szkoda więc, że zabrakło większego namysłu nad warstwą fabularną. Nie wątpię w umiejętności zinterpretowania tego spektaklu przez młodą publicznością jako rozrywki, obawiam się jednak, czy opolska "Podróż za jeden uśmiech" nie dostarczy części młodzieży krzywdzących argumentów zwłaszcza w dyskusjach na drażliwe tematy, które nie doczekały się powszechnie znanych kontrnarracji.

Jak zniszczyć atmosferę uważnego odbioru

Choć w "Wątpliwości" Johna Patricka Shanleya występują osoby duchowne, które zostały uwikłane w domniemany gwałt na dziecku, trudno byłoby uznać opolsko-katowicką inscenizację (koprodukcja z Teatrem Śląskim w Katowicach), wyreżyserowaną przez Norberta Rakowskiego, za głos w dyskusji na temat pedofilii w polskim Kościele. Spektakl ukazuje odmienne modele wychowawcze, dla których tło stanowi konserwatywna, katolicka szkoła dla chłopców.

Scenografia Marii Jankowskiej ogranicza obszar sceny półtransparentnymi ścianami, wewnątrz których umieszczono mniejsze powtórzenie konstrukcji. Budowla wywołuje wrażenie labiryntu. Potęguje klaustrofobiczne odczucia, które rezonują z tematyką spektaklu. Trzeba jednak przyznać, że tworzenie tego typu kompozycji w przedstawieniach traktujących o różnego rodzaju matniach i tajemnicach, które nie zostają wystawione na widok publiczny, jest często spotykanym pomysłem. W opolskiej inscenizacji nutę świeżości nadają nowoczesne wizualizacje Bartosza Wójcickiego (Pushka Studio). Uniwersalna przestrzeń jest jednocześnie kościołem, gabinetem dyrektorki, ale także symbolem każdego innego miejsca, w którym perspektywa dzieci bywa drugorzędna wobec konfliktów dorosłych. Paradoksalnie nawet wtedy, gdy przedmiotem ich rozgrywek jest dobro małoletnich.

Pomysł dramaturgiczny Shanleya opiera się na dość przewidywalnym konflikcie postaw. Starsza Siostra Alojza (Judyta Paradzińska), która od lat dyrektoruje szkole imienia świętego Mikołaja, jest zwolenniczką surowego systemu wychowania. Jej przeciwieństwem jest, pracujący w tej samej placówce, choć nie do końca zależny od dyrektorki, ksiądz Flynn (Michał Rolnicki) - traktujący uczniów liberalnie, choć nadal troskliwie. Ciekawym elementem są rysy na ich wizerunkach: konserwatywna Alozja okaże się hipokrytką, której ugruntowany kodeks moralny nie zabroni działać podstępnie, natomiast Flynna będzie prześladowała problematyczna przeszłość. Pionkiem w ich sporze stanie się młodziutka siostra James (Karolina Kuklińska). Nie posiada precyzyjnie określonych poglądów, dlatego co rusz będzie przeciągana na przeciwną stronę konfliktu, którego stawką (rzekomo) jest dobro dziecka. Chłopiec nie stanie się jednak świadkiem we własnej sprawie - nie pojawi się na scenie i nikt z nim nie porozmawia o traumatycznych doświadczeniach.

Spektakl w reżyserii Rakowskiego wymaga skupionego odbioru. Składa się zaledwie z kilku rozmów, oparty jest na niuansach aktorskiego pojedynku, z którego zwycięsko wyszła Judyta Paradzińska. Michał Rolnicki tego dnia pewnie został wytrącony z równowagi już podczas sceny otwierającej przedstawienie. Choć "Wątpliwość" jest konwencjonalną propozycją pozbawioną przełamywania czwartej ściany, rozochocona publiczność dostrzegła w nim interaktywny zalążek. Może gdyby seans żenującego zachowania (dorosłych!) widzów zakończył się po odpowiadaniu na pytania rzucone przez postać w eter, udałoby się aktorowi utrzymać większe skupienie, jednak w dalszej części zakłócały je powolne, wielokrotne odpakowywanie cukierków z szeleszczących papierków i nieustanne korzystanie z telefonów

Work in progress

Dwa z zaprezentowanych spektakli łączy podobny koncept inscenizacyjny. "Grotowski non-fiction" w reżyserii Katarzyny Kalwat (koprodukcja z Wrocławskim Teatrem Współczesnym) wykorzystuje schemat konferencji naukowej, podczas której aktorki i aktorzy w fantazjach, własnej praktyce zawodowej i materiałach archiwalnych poszukują "prawdy o Grotowskim", a dzięki temu otwierają opowieść o guru polskiego teatru na wielość głosów i (często) wykluczających się interpretacji. Przedstawienie jest dopracowane formalnie oraz na tyle przekonująco zagrane, że dłuższymi chwilami można uwierzyć w jednorazowość i spontaniczność tego wydarzenia (szerzej na jego temat pisałam w recenzji: "Różnorodnie, radykalnie i dokumentalnie na Sopot Non-Fiction"). Tym razem jedynie wyświetlane w tle tłumaczenie zdradzało, że mamy do czynienia z precyzyjnie określonym scenariuszem, który utrzymuje widowisko w ryzach.

Wiktor Bagiński wraz z dramaturgiem Pawłem Sablikiem również są zafascynowani wariacją na temat lecture performance. W pierwszej części (która zwyciężyła w III Konkursie na Projekt Teatralny Modelatornia) "Czarnej skóry, białych masek" konfrontują nas z historycznym spojrzeniem na polską czarność. Akcję lokują w siedemnastowiecznym dworze w Białej Podlaskiej, dokąd książę Radziwiłł (Michał Świtała) sprowadzał afrykańskich niewolników. Jako zbyt cenni, nie stanowili siły roboczej, lecz pełnili funkcje ozdobne, a opieki i przywilejów pewnie pozazdrościłby im niejeden chłop pańszczyźniany.

Drugą część spektaklu rodzi się w wyniku półprywatnej (czy raczej pozorowanej na prywatną) niezgody Michała Świtały na ukazanie pierwszego polsko-afrykańskiego ślubu, który miał zostać zaaranżowany pomiędzy Marysieńką Sobieską (Joanna Osyda) a czarnoskórym Józefem Holendrem (Kornel Sadowski). Nagły zwrot akcji prowadzi do zerwania przedstawienia, które Bagiński wykorzystuje jako okazję do przedyskutowania problemu pomiędzy nim, towarzyszącą mu Sibonisiwe Ndlovu-Sucharską a aktorkami i aktorami. Ich rozmowa (do której nie angażują publiczności, lecz ma się to zmienić) to repetycja pojęć, tekstów kultury i wyobrażeń na temat rasizmu; pojawia się temat blackface'a, nanorasizmu, krytyki "Bambo" Juliana Tuwima (tym razem w wersji śląskiej), by później przejść do przywołania prywatnych, autobiograficznych (i stylizowanych na takie) doświadczeń związanych z rasizmem.

Wśród aktorek i aktorów, będących reprezentantami społeczeństwa, zarysowano dość naiwną dychotomię, która osłabia wymowę ideową przedstawienia. Wszyscy zaangażowani w projekt (a są to osoby około trzydziestoletnie oraz starszy od nich Leszek Malec) wypowiadają się w duchu równościowym. Jednogłośnie krytykują przejawy rasizmu i własne, dawne przyzwolenia na tego typu zachowania. To oni wyjaśniają terminy zaczerpnięte z dyskursu postzależnościowego, mimo że w rozmowie po spektaklu przyznali, że dopiero praca nad "Czarną skórą, białymi maskami" stanowiła ich pierwszy kontakt z publikacjami na ten temat. W tym gronie jedyną osobą, która pozostaje sceptyczna wobec dyskusji o rasizmie, jest ich starszy kolega Michał Świtała (rocznik 1955). Rasizm przestał więc być nośny - jest kategorią odchodzącą do lamusa i atrakcyjną jedynie dla nielicznych? Mimo że wznosimy wzniosłe hasła równości i demokracji, rasizm nie jest nam (jako społeczeństwu) obcy. Zatacza wręcz coraz szersze kręgi, stanowi legalną siłę polityczną i posiada reprezentantów w parlamencie, bo jest kategorią zdolną do przystosowania się do nowych warunków. Dlatego obie perspektywy (historyczną i współczesną) łączy wspólna płaszczyzna - spotkanie Klubu Anonimowych Rasistów, który od lat nieformalnie zrzesza Polaków i Polki. Jednak zaprogramowana przez Bagińskiego dwudzielność postaw (ocierająca się o ageizm!), w której osiem osób próbuje pouczyć jedną (bo nawet Karolina Kuklińska, rekonstruująca traumatyczne doświadczenie z udziałem czarnoskórego kolegi wie, że jej poglądy są niewłaściwe i oparte na generalizowaniu), daje niewielką szansę na zalążek autentycznego sporu. Potencjał tkwiący w konflikcie jako strategii dramaturgicznej oraz siła konfesyjności wydają się nie do końca wykorzystane. Na szczęście spektakl sięga po formułę work in progress, więc być może kolejne prezentacje zaowocują bardziej wiarygodnym dialogiem na argumenty, a nie jedynie pouczającym pozorowaniem rozmowy. Oby się udało, stawka jest bowiem wysoka!

**

III Opolski Maraton Teatralny, Teatr im. Jana Kochanowskiego, 22-24 listopada 2019

*

Wiktoria Formella - absolwentka teatrologii o specjalności dramaturgiczno-krytycznej oraz zarządzania kulturą na Uniwersytecie Gdańskim. Publikowała w "Kwartalniku Artystycznym Bliza" oraz "Fragile. Piśmie Kulturalnym".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji