Artykuły

W Polskę idziemy...

- Aktor musi sprawdzać się zarówno w telewizji, jak i w filmie, radiu, teatrze. Wszędzie. Nie ma podziału na role teatralne czy filmowe, jest tylko inny rodzaj pracy - mówi aktor WIESŁAW GOŁAS.

* Sam pan się zdecydował, żeby zostać aktorem, czy ktoś pana namówił?

- Jestem synem wojskowego, a bliżej - przedwojennego oficera. Wszystkie medale ojca przechowuję do tej pory. Miałem iść jego śladem - zostać marynarzem, a może lotnikiem... Ale dziecięce marzenia udaremniła wojna...

* ... w której wziął pan udział.

- To za dużo powiedziane. W momencie wybuchu wojny miałem 9 lat. Należałem do Szarych Szeregów, potem wstąpiłem do AK, chcąc z bronią w ręku walczyć z wrogiem. Tymczasem przedzierałem się przez Lasy Świętokrzyskie na rowerze, przenosząc ulotki. Któregoś dnia wpadłem podczas łapanki w ręce gestapo i znalazłem się w więzieniu.

* Wspomniał pan o Lasach Świętokrzyskich, co by sugerowało, że tamten region to pana strony rodzinne?

- Pochodzę z Kielc i tym się szczycę, bo przecież trudno nie lubić swego miasta, w którym przeżyto się wiele chwil radosnych, ale i smutnych. W Kielcach ukończyłem gimnazjum. Bytem "najśmieszniejszy w klasie" i jednocześnie miałem łatwość uczenia się przedmiotów humanistycznych. Deklamowałem wiersze na szkolnych akademiach, śpiewałem piosenki. Dodatkowo kształciłem się w średniej szkole muzycznej. Już w szkole przepowiadano: "Wiesio na pewno zostanie aktorem".

* Sprawdziło się.

- O, to nie poszło tak łatwo. Pojechałem na egzamin i jak mi się wydawało, byłem nieźle przygotowany. Znałem całą rolę Jaśka z "Wesela" i Papkina z "Zemsty". A wypadło mi recytować "Sonety krymskie" Mickiewicza. Ledwie otworzyłem usta, gdy mi powiedziano: "No to dziękujemy panu". Najzwyczajniej w świecie - oblałem.

Wróciłem do Kielc, rok miałem stracony. Ale trafiła mi się praca w wydziale kultury fizycznej i sportu jako planisty. Ironia losu - pomyślałem - przecież ja na maturze dostałem ledwie trójkę z matematyki i to jakby na kredyt. A tu, proszę - planista, czyli samo wyliczanie. Życie lubi plątać figle...

* I niespodzianki.

- Zgadza się.

* Jednak z aktorstwa pan nie zrezygnował?

- Ano, byłem uparty. Tyle tylko, że zamiast do Krakowa, jak poprzednim razem, zacząłem ubiegać się o przyjęcie w warszawskiej szkole teatralnej.

* Pamięta pan swoich mistrzów?

- Studiowałem pod kierunkiem Aleksandra Zelwerowicza, Jacka Woszczerowicza i Aleksandra Bardiniego. Zelwer napisał mi na dyplomie odręczną dedykację: "Wiesio - Olutek. Dwa aktory, jeden młody, drugi stary". Oprawiłem ten dyplom w ramki i nim się chwalę. Bo czyż to nie udany prezent?

* Kolegów ze studenckiej lawy też pan sobie przypomina?

- Było nas kilku, tworzących zgraną paczkę: Franek Pieczka, Zdzisio Leśniak, Jurek Dobrowolski i Miecio Czechowicz, którego z racji jego postury nazywaliśmy "Misiem". Miecio był moim najbardziej serdecznym kolegą w czasie studiów. Razem mieszkaliśmy w akademiku, w tym samym pokoju. Wiedziałem o nim wszystko najdokładniej, a m.in. to, że był synem kapitana Wojska Polskiego, który poległ w 1939 roku: mój ojciec zginął na Majdanku. Nasze studia przypadły na okres stalinowski, więc obawialiśmy się, czy będzie dane nam je skończyć ze względu na nasze pochodzenie. Udało się. Dyplomy odebraliśmy w 1950 roku. A teraz, który mamy rok? A więc widzi pan, ile to lat temu.

Aktorstwo to, według pana, zawód nieokreślony i nienormalny.

- To wedle jednego z amerykańskich psychologów, pod czym się podpisuję. Ten zawód polega głównie na czerpaniu z życia, obserwowaniu ludzi. Trzeba obserwować i zapamiętywać różne sytuacje, charakterystyczne, często nietypowe zachowania. My, jako aktorzy, okradamy ludzi z tych odczuć i przeżyć, żeby przedstawić to później na scenie.

* Ceni pan bardziej swoje role filmowe czy teatralne?

- Jedne i drugie. Aktor musi sprawdzać się zarówno w telewizji, jak i w filmie, radiu, teatrze. Wszędzie. Nie ma podziału na role teatralne czy filmowe, jest tylko inny rodzaj pracy. Ten w teatrze uważam za podstawowy, bo w telewizji lub filmie można coś powtórzyć, zmontować. A w teatrze gra się bez taryfy ulgowej.

* Jeszcze inaczej jest pewnie na estradzie?

- Estrada kojarzy mi się z występami w kabaretach "Koń". "Dudek" i Kabarecie Starszych Panów. W przeciwieństwie do teatru, gdzie wszystko jest umowne, w kabarecie wychodzi aktor do publiczności solo - jest nagi, bosy, czyli golas (nie mylić ze słowem Gołas!). I musi swoją osobą zainteresować widza, utrzymać w napięciu przez kwadrans, żeby. broń Boże, nie zaczął ziewać.

* Pana niezrównanym popisem estradowym była piosenka Wasowskiego i Młynarskiego "W Polskę idziemy..."

- To przebój z kabaretu "Dudek", który przyniósł mi sporą popularność. Zdarzyło się, że zaczepiali mnie na ulicy różni pijaczkowie i zbytnio się spoufalali, poklepując po ramieniu. Wtedy ja odklepywałem i dialog się kończył. Co innego, gdy ludzie na ulicy uśmiechają się do mnie, kłaniają. Wtedy ja się podwójnie... odśmiechuję.

* A więc popularność pana nie męczy?

- Ależ skąd! Jest to bardzo sympatyczne, przecież aktor musi być lubiany. Popularność to akceptacja aktora. Wyobraża pan sobie artystę, którego publiczność nie lubi i który jest z tego zadowolony? Ja nie.

* Słynie pan także z kulinarnych uzdolnień, z tego, że doskonale gotuje.

- Głównie zupy, a mój żurek jest tak znany, że Wojtek Młynarski napisał o nim piosenkę.

* Zechce pan przytoczyć jej fragment?

- Z przyjemnością. A więc: "Marcheweczkę ciach, ciach, ciach/Pietruszeczkę ciach, ciach, ciach. /Porek i selerek trach. /Siekam i nastawiam gaz na fuli. /Rosołeczek bul, bul, bul. /A ja siadam jak ten król".

* Narobił mi pan apetytu, że mnie w dołku skręca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji