Artykuły

Turniej golemów

Walery Fokin wycisnął Ostrowskiego jak gąbkę. Śmiech, rechot, chichot i gulgotanie słychać na widowni co chwilę. Bo "Nasz człowiek" to kabaret potworów, a monstra - jak w dobrym kabarecie i oklaskiwani, i klaszczący-są jednako groteskowe.

Po raz pierwszy w życiu po spektaklu tak zgorzkniałem. Zobaczyłem znakomite widowisko i poczułem odrazę. Ujrzałem precyzyjna jak pozytywka konstrukcję sceniczną i posmutniałem. Jeżeli tylko taki jestem, jak pokraczni bohaterowie Fokina, to naprawdę nie warto szarpać się z życiem.

W "Naszym człowieku" Aleksandra Ostrowskiego, śmiejąc się z XIX-wiecznych, "strasznych" kupców, radców, liberałów i kokot, z siebie się śmiejemy. Jak u Gogola czy naszego Bałuckiego. W rytm śmiechu pouczającego, w rytm salonowych dykteryjek szydzimy, ironizujemy, żartujemy z powierzchowności. Gombrowicz dopowiedziałby: z robienia innym gęby i z aprobaty gęby własnej. Bo w życiu nie lubimy niuansów, a kochamy dwuznaczność plotki, donosy, pomówienia i intrygi. Kochamy dawać fałszywe świadectwo i miłować siebie samego. Tyle.

Walery Fokin wyostrzył tekst Ostrowskiego do granic absurdu. Zdjął z postaci jakiekolwiek człowieczeństwo. To dlatego wtupują się na scenę - dosłownie -jak lalki-patchworki, jak gromadka Frankensteinów posklejanych wyłącznie z przywar. Więc od pierwszej sceny panuje nad nami i nad nimi potwór szyderstwa. Bo przed nami mechaniczne figurki pozytywki nucą "żu-żu-żu" i "bom--bom", strzygą uszami i trzepocą ramionami jak nakręcane ptaszki z bajki Andersena.

Fokin jest geniuszem formy. Chyba nie można bardziej ucybernetycznić gestu i słowa, ruchu scenicznego i mimiki. Siedzimy w tej pozytywce, klatce, akwarium, camera obscura - tu każdy widz wpisuje swoje upodobania do rodzaju zamkniętej przestrzeni magicznej - i pękamy ze śmiechu aż do chwili, gdy w drugim akcie Ostrowski nagle zaczyna mówić serio. Że każdy z nas bywa cynikiem, podlecem i karierowiczem i że my to autoświństwo akceptujemy.

Tyle Ostrowski, bo Fokinowi zabrakło pomysłu na refleksje. Grymasy przestały bawić. Powaga zaczęła nudzić. Sala ziewała. Dlaczego? Gdyż w mechanicznym zwierciadle nie wystarcza form - grymasów, masek czy przezwisk - by pokazać dobro, prawdę czy miłość. Martwe dusze oglądamy na scenie, nie ludzi. Manekiny, nie postacie. Bezradne kukły, nie współbraci.

Na scenie stało się coś zdumiewającego - po raz pierwszy w życiu widziałem przed sobą aż do końca Jerzego Schejbala - nie pyszałka Krutickiego, Mariusza Kiljana - nie cynicznego dorobkiewicza Głumowa, Halinę Rasiakównę - nie Kleopatrę, zawistną kokotę. Rechot, gulgot, śmiech i chichot zdmuchnęły ze sceny zasłonę magii. W tym świetnym widowisku wszystko stało się dosłowne, dorzeczne, potworne jak instrukcja obsługi.

W tak wysprzątanym z iluzji świecie, wśród tak wysmakowanych kostiumów, i dowcipnej scenografii można być tylko figurą. Znakomitą - być może - ale kruchą i pustą jak golem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji