Artykuły

Ewa Skibińska: W liceum chciałam się utopić

- Teatr mnie uratował. Musiałam w coś uciec przed tym nieszczęściem szkoły. Jak stałam pod teatrem i mijały mnie Iga Mayr albo Danuta Balicka, i przez ułamek sekundy ocierały się o mnie, a ja czułam zapach ich perfum z pewexu, wiedziałam, że dotykam magicznego świata - opowiada aktorka Ewa Skibińska.

Kiedy byłam jeszcze w podstawówce, mama zabierała mnie po lekcjach i szłyśmy na Tęczową we Wrocławiu, gdzie sprzedawano najlepsze lody na świecie. Nie było specjalnego wyboru - cztery smaki, a wśród nich moje ulubione, śmietankowe i czekoladowe. Podawano je w muszelkach z wafla, muszelki roztapiały się w miarę jedzenia. Te lody po szkole to był dla mnie wtedy szczyt szczęścia. I przystanek po drodze do pracy mamy, bo ja po lekcjach miałam drugi etat. Mama, sekretarka dyrektora PKP, dorabiała po godzinach w kolejowym biurze skarg i wniosków. Pieczętowałam tam druki pieczęciami dyrektorów i naczelników.

Miałam 11 lat, kiedy rodzice się rozwiedli. Byłam świadkiem w sądzie, walczyłam o alimenty, ojciec mówił, że przecież po szkole mogę iść do pracy, że po co mi studia. Wróciłam do domu i długo płakałam. Ale przegrał, płacił alimenty do końca moich studiów.

"Zdzisiu jest gościem w domu" - tak się u nas mówiło. Ojciec był aktorem bez papierów, dyrektorem kolejowego domu kultury, gdzie miał swój kabaret i zespół muzyczny. Pochodził z artystycznej rodziny - jego siostra jeszcze w wieku 90 lat śpiewa w zespole, dziadek grał na skrzypcach. On jako młody chłopak występował w Operetce Wrocławskiej. Jako dziewczynka czułam wielką satysfakcję, kiedy koleżanki wybuchały śmiechem po co drugim wypowiedzianym przez niego zdaniu. Dziś, kiedy zdarza mi się wplatać w moje role komediowe akcenty, kiedy odkrywam w sobie tę łatwość komizmu i poczucie absurdu, myślę, że mam to po nim.

Jako ojciec i mąż się nie sprawdził, ale kiedy miał publiczność, zamieniał się w kogoś innego. W domu miał swoją walizeczkę, pakował ją i znikał, koncertował, jeździł po całej Polsce. Był dla mnie dobry, ale rzadko był. Taki fajny tata, tyle że jakoś mało zainteresowany rodziną.

Po latach spotkałam się z nim po moim spektaklu. Graliśmy "Męża i żonę" Fredry, a ja wypatrzyłam go na widowni przez dziurę w kurtynie. Zaraz po brawach zrzuciłam kostium i pobiegłam przed teatr. Udało mi się go złapać - wsiedliśmy do tramwaju i pojechaliśmy do mnie. Pokazałam mu śpiącą trzyletnią Helenkę. Innym razem, pijany, przeszedł tyłem sceny w trakcie któregoś przedstawienia. Inspicjentka mi powiedziała: "Ewa, twój ojciec przeszedł, pytał o ciebie". Ostatnio widziałam go 15 lat temu, był już po wylewie, to ja sprowokowałam to spotkanie - chciałam, żeby zrobił wrażenie na moich bliskich, tak jak dawniej olśniewał moje koleżanki, a to był już starszy, schorowany człowiek. Ciężko było posklejać zerwane więzy. Już po jego śmierci spotkałam po raz pierwszy mojego przybranego brata - to było wielkie przeżycie patrzeć w oczy dorosłego człowieka i widzieć w nich swoje oczy.

Mama to anioł

Mądra, dobra, piękna, empatyczna, wrażliwa na cudzy ból. Przy tym miała dość tradycyjne wyobrażenie, kim jest prawdziwa kobieta - odpowiednio ubrana, umalowana, koniecznie na obcasach. Mama dbała o moje opakowanie. Miałam 13 lat, kiedy dostałam moje pierwsze obcasy - dziesięciocentymetrowe, rude. I do dziś nie mogę z nich zejść. Mama jest inspiracją do wielu moich postaci - kiedy w "Śmierci i dziewczynie" w reżyserii Eweliny Marciniak w Teatrze Polskim mówiłam do Gosi Gorol: "Ale umaluj te usteczka!", była to scena z mojego domu rodzinnego. Bo prawdziwa kobieta zawsze wychodzi z domu z umalowanymi usteczkami.

Dużo z mojej mamy miały moje postacie ze spektakli Moniki Pęcikiewicz - Tytania w "Śnie nocy letniej" czy matka, która namawia Kasię w "Poskromieniu złośnicy", żeby założyła rajstopy. Prawdziwa kobieta nie nosi przecież spodni - nawet w trzaskający mróz, zakłada dwie pary rajstop. I ja się w te dwie pary wciskałam. Mama szyła mi sukienki z klosza, zabierała mnie na warsztaty robienia na drutach czy obrębiania kordonkiem chusteczek. Chodziłyśmy razem do pralni. Lubiłam to! W tym szumie pralek, wirówek, suszarek, w zapachu magla podsłuchiwałam kobiece dyskusje o tym, który mąż dobry, kto ma problemy z teściową, a kto z dziećmi. Lubiłam te plotki, dawały mi poczucie bezpieczeństwa. A mama oprócz szpilek i sukienek z klosza dała mi też teatr - zabierała mnie na niedzielne spektakle do Wrocławskiego Teatru Lalek, nie opuściłam żadnej premiery, i do Opery Wrocławskiej, skąd po "Opowieściach Hoffmana" wyszłam rozgorączkowana. W domu miała kolekcję płyt - dzięki niej znałam na pamięć piosenki Tercetu Egzotycznego i Mieczysława Fogga. Ale zanim przejęłam jej muzyczne upodobania, słuchałam bajek na winylach - "Kota w butach" i "Koziołka Matołka" znałam na pamięć, a w dużym pokoju na dywanie odgrywałam spektakle z nimi w rolach głównych. To był mój pierwszy teatr.

Tak naprawdę to chciałam być Dyziem

A byłam zamkniętą w sobie dziewczynką. Indywidualistką. Mama wychowywała mnie sama, bez kontroli, z totalnym luzem. Mieszkałyśmy w centrum Wrocławia, w trzydziestoparometrowym mieszkaniu z widokiem na porośnięte drzewami podwórko, na którym toczyło się życie towarzyskie całej okolicy i na plac Dominikański, wówczas zarośnięty trawą. Łaziłam po mieście własnymi drogami, wyprawiałam się na wrotki do parku, zawierałam nowe znajomości na Rynku. Biegałam z kluczem na szyi - wtedy nikt nie bał się puszczać nas samopas. Na placu Dominikańskim trwały w nieskończoność wykopaliska archeologiczne - zapuszczałyśmy się tam z koleżankami.

Raz nawet znalazłyśmy tam ludzką czaszkę, której powyrywałyśmy zęby. To była jedyna operacja, jakiej dokonałam. Ambicje mojej mamy, żebym studiowała medycynę, pozostały niespełnione.

Od początku miałam tendencje do występowania. Z Jolą Zalewską, aktorką, moją przyjaciółką od pierwszej klasy podstawówki, występowałyśmy przed sobą nawzajem, zawsze w tych samych rolach - ona była moją matką, a ja niesfornym Dyziem. To było jak serial w odcinkach: wracając ze szkoły, po drodze, przedzierzgałyśmy się w te role. Dyzio był dzieckiem zupełnie poza kontrolą. Bo na co dzień trzeba było przecież być grzeczną dziewczynką, umundurowaną, usztywnioną przez normy zachowania, wówczas bardzo ścisłe: milczenie, skupiona uwaga, proste plecy, łokcie przy sobie. A Dyzio właził na trawniki, mówił, co chciał. Był bardziej dziecinny, niż ja mogłam sobie na to kiedykolwiek pozwolić. Był szaleńcem, wariatem, małym, krnąbrnym dzikusem. Tak, jakbym w wieku 9-10 lat odgrywała dziecko uwięzione w sobie. Dziś myślę, że musiałam być bardzo spragniona wolności, swobody, pracy z wyobraźnią.

W ósmej klasie podstawówki sama kupiłam sobie bilet do teatru - na "Matkę Courage" we Współczesnym za dyrekcji Kazimierza Brauna. Spektakl zrobił na mnie ogromne wrażenie - mrok, czerń, wspaniała scenografia, znakomici aktorzy, z którymi później spotkałam się w Teatrze Polskim. Kolejny bilet kupiłam na "Białe małżeństwo" w reżyserii Brauna - niestety, nie zostałam wpuszczona - sztuka z nagimi aktorami była przeznaczona dla dorosłych.

Nie zobaczyłam więc "Białego małżeństwa", za to obejrzałam wszystkie sztuki Helmuta Kajzara we Współczesnym, chodziłam na przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego do Polskiego. No i nielegalnie uczestniczyłam w próbach. Przychodziłam do teatru wieczorem, pewnym krokiem mijałam portiernię, wchodziłam na balkon i kładłam się między rzędami, czekając, aż zgasną światła na widowni i zapalą się na scenie. Próba się rozpoczynała, aktorzy wchodzili na scenę z filiżankami herbaty, na widowni biegały ich dzieci. Pamiętam, że oglądałam w ten sposób próby do "Na czworakach" z Igorem Przegrodzkim. Dziś nie wiem już, co bardziej mnie rajcowało - czy to, że musiałam się ukrywać, czy to, co na tej próbie mogłam zaobserwować. Ta adrenalina, którą wtedy czułam, towarzyszy mi do dziś i jest mi właściwie niezbędna - bez niej nie ma mowy o rozbudzeniu emocji, a teatr to przecież praca z emocjami.

Nigdy nie lubiłam szkoły

Była nudnym, koszmarnie wypaczającym miejscem. Nie znosiłam wstawać na ósmą, nie byłam w stanie wysiedzieć w ławce 45 minut. Ten ciągły wyścig, porównywanie do większej grupy, w której zawsze znajdowało się 20 osób grzeczniejszych, bardziej skoncentrowanych ode mnie - sprawiało, że traciłam wiarę w siebie. Wciąż słyszałam rozkazy, podniesiony głos.

Dość swobodnie chowana, w warunkach domowych nie musiałam się nigdy dostosowywać do cudzych wymagań jakichś babć czy cioć.

Mama była sierotą, jej rodzice zginęli podczas wojny, z rodziną ojca straciłam kontakt po rozwodzie, razem z mamą raczej umilałyśmy sobie życie, niż je komplikowałyśmy. A szkoła wymagała ode mnie rzeczy strasznych, np. matematyki, fizyki i chemii. Wciąż nie rozumiem, dlaczego musiałam siedzieć do 18. roku życia na tych lekcjach, których nie znosiłam.

Już w przedszkolu źle się czułam. Lubię przebywać z ludźmi, których znam i akceptuję - dziś nawet plan filmowy bywa dla mnie ciężkim przeżyciem. Jest trochę jak w przedszkolu - musisz spędzić kilka-kilkanaście godzin z ludźmi, których nie znasz, których nie wybrałaś. Szkoła też była takim miejscem. Dlatego zawsze szukałam miejsc, gdzie mogłam spotkać towarzystwo nadające na tych samych falach. Taki był teatr. Takie było harcerstwo. Po pierwsze, nie było obowiązkowe. Po drugie, owszem, trzeba było czasem stać na baczność na apelu, ale nagrodą był letni obóz. A obozy były totalne - nie ma nic piękniejszego od ognisk! No i warty nocne, wycieczki, zapuszczanie się w las. Pierwsze miłości, tajemne misje, emocje gier plenerowych, mieszkanie w namiocie. Z drugiej strony kolonii letnich nienawidziłam, mama z każdej z nich zabierała mnie po pięciu dniach. Urządzałam takie histerie przez telefon, że natychmiast przyjeżdżała po ukochaną jedynaczkę. Co za ulga - nie musiałam już spać na tych twardych materacach w salach klasowych, bo perwersja PRL-owskich kolonii polegała na tym, że wakacje spędzało się w szkołach, tyle że w innych miastach, i jeść w stołówkach z obcych garów tych wszystkich wstrętnych zup. W domu czekały na mnie mamine smaki: rosół, pomidorowa, ziemniaki z mizerią i kurczak.

Do dziś nie znam tabliczki mnożenia

I nie mam zamiaru jej się nauczyć. Kiedy przyszła epoka internetu, telefonów komórkowych, nagle świat mi się uporządkował. Wciąż nie potrafię czytać papierowych map, z tymi wirtualnymi radzę sobie znakomicie.

W podstawówce miałam groźną matematyczkę, która wykładała też na politechnice, a w naszej szkole upokarzała tych uczniów, którym liczenie sprawiało problem. Byłam w tej grupie. Ostatnio spotkałam ją na ulicy. Wcześniej omijałam ją szerokim łukiem, choć mieszkałyśmy blisko siebie. A teraz powiedziałam jej, że musiałam podejść. "Do tej potwornej matematycy?" - zapytała. Odpowiedziałam, że tak, bo była moją zmorą przez lata. "Wiem, wiem - usłyszałam od niej. - Człowiek się późno uczy. Ale najważniejsze, że robisz to, co lubisz". Powiedziałam jej jeszcze, że się cieszę, że rozmawiamy, bo do tego momentu nie umiałam jej wybaczyć tego upokarzania.

W liceum chciałam się utopić, bo miałam poprawkę z matematyki. Poszłam do parku przy teatrze lalek, krążyłam wokół wody, zastanawiając się, czy wystarczy mi odwagi, żeby zakończyć to poniżenie. Dbałam o mój wizerunek i przez tę poprawkę myślałam, że mój świat się kończy. A potem zwierzyłam się z tych rozterek mamie.

"A gdzieś ty się chciała utopić?" - zapytała, a potem wytłumaczyła mi, że wybrane przeze mnie miejsce to fosa miejska, płytka. Zaproponowała, że kupi mi grundiga, magnetofon kasetowy. I tym mnie przekupiła - postanowiłam jednak żyć. Na poprawkę przyszłam z porcelanowym kotkiem, postawiłam go na ławce, zrobiłam smutne oczy, a nauczyciel odwracał łaskawie wzrok za każdym razem, kiedy zaglądałam do ściągi.

Ale miałam świetną polonistkę, Małgorzatę Pruchnicką, która zrobiła coś takiego, że uwierzyłam w siebie piszącą, czytającą ze zrozumieniem, analizującą. Dzięki niej pokochałam literaturę. Myślałam też przez pewien czas o psychologii, bo miałam świetną biologiczkę, a tam biologię trzeba było zdawać.

Pewnie te moje doświadczenia sprawiły, że moją Helenkę wysyłałam do szkół społecznych, gdzie ocenianie jest ograniczone, nie ma tego segregowania na lepszych i gorszych uczniów, przylepiania i pielęgnowania łatek. I wydaje mi się, że córka jest bardziej otwarta, tolerancyjna, mniej sfrustrowana. W przypadku mojej wnuczki Lei myśli o szkole realizującej fiński model nauczania, bez podziału na lekcje. Nie jest wcale tak, że twarda dyscyplina kształci mądrego człowieka - uważam, że jest wręcz przeciwnie. Sama długo musiałam się z tą tłumioną przez lata spędzone w szkole agresją borykać.

Teatr mnie uratował

Musiałam w coś uciec przed tym nieszczęściem szkoły. Jak stałam pod teatrem i mijały mnie Iga Mayr albo Danuta Balicka, i przez ułamek sekundy ocierały się o mnie, a ja czułam zapach ich perfum z pewexu, wiedziałam, że dotykam magicznego świata. Kochałam aktorów z Teatru Polskiego i tych ze Współczesnego. Współczesny był wtedy bardzo otwartym miejscem, eksperymentowano tam, wystawiając sztuki, podczas których publiczność wędrowała za aktorami - nie trzeba było siedzieć na widowni. W Polskim było magicznie, szlachetnie, w ogromnej inscenizacji. Jak ja tęsknię za dużą sceną, taką, na jakiej mogłam grać w Polskim! Tego mi bardzo brakuje - dużych inscenizacji, rozmachu sceny, na małej jest mi za ciasno.

Kiedy mogłam już sama organizować sobie wolny czas, popołudnia spędzałam w Młodzieżowym Domu Kultury na Kołłątaja, w grupie teatralnej, gdzie mówiłam wiersze Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej - wygrałam w ten sposób konkurs recytatorski na zimowisku. To wtedy poczułam się po raz pierwszy gwiazdą. Ale kiedy później wystawiano "Kota w butach", nie dostałam głównej roli i tę gorycz porażki też pamiętam bardzo dobrze.

Później, ponieważ niedaleko mojej harcówki na Oławskiej był Rynek z teatrem Zielona Latarnia, zaczęłam tam też zaglądać. Wejście do Latarni było nobilitacją. To był teatr, który regularnie dawał przedstawienia, w dodatku położony bramę obok Laboratorium Grotowskiego - ta bliskość na nas promieniowała.

To był mój pierwszy teatr, do którego awansowałam po zajęciach w domu kultury. Wielką osobowością tej sceny była Irena Rzeszowska, niezależna, silna kobieta. Ściągała aktorów zawodowych, którzy przychodzili oglądać nasze spektakle z przyjaźni i szacunku do Ireny. Kumplowała się z całą wrocławską elitą teatralną. Była w Latarni reżyserką, dyrektorką, była groźna, wymagająca, a jednocześnie była naszym powiernikiem. I łączyła pokolenia - w zespole był pan 70-letni, trochę 40- i 50-latków i my, młodzież z liceum. W tej piwnicy na Rynku żyła i pracowała, odpalając jednego papierosa od drugiego. Próby w chmurach dymu trwały po cztery-pięć godzin, wychodziliśmy z nich w środku nocy. To było ważne dla mnie miejsce i ważna osoba - uwierzyła we mnie, bardziej niż ja sama.

"Ewuniu, ty jesteś taka delikatna i łagodna, może liceum pielęgniarskie? Może w przyszłości praca z dziećmi?" - usłyszałam od naszej pani ze świetlicy, kiedy kończyłam podstawówkę. Och, dotknęło mnie to do żywego. Ja przecież chciałam iść do liceum o profilu humanistycznym! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że chcę zostać aktorką. A może już było to postanowione?

Bo wybrałam aktorstwo przez ojca. I z przekory. Byłam w podstawówce, a on w swoim kabarecie potrzebował dziewczynki do spektaklu. Na propozycję, żebym to była ja, powiedział: "Nie, ona się nie nadaje". I wybrał inną dziewczynkę, która bez oporów śpiewała i recytowała. Bardzo to przeżyłam - mógł mnie wybrać, a wziął inną. No i w zemście zaczęłam się interesować tym, do czego się nie nadaję. Postanowiłam, że będę aktorką, a raczej to coś się we mnie postanowiło. Reszta potoczyła się sama. Biegałam na zajęcia do MDK-u, do Zielonej Latarni, uczestniczyłam we wszystkich festiwalach teatralnych we Wrocławiu, w filmowych Konfrontacjach. Mój filmowy gust kształtowały polskie seriale z lat 70., które wypełniały mój wolny czas, często też filmy radzieckie, martyrologiczne, choć mnie się wtedy bardzo podobały. Pierwszy ważny film to "W pustyni i w puszczy", pierwszy, na który sama poszłam do kina - "Mrożony peppermint" Carlosa Saury z Geraldine Chaplin. Długo wierzyłam, że to najlepszy film na świecie, właściwie wciąż w to wierzę.

Mama marzyła, że zostanę lekarką

A dla mnie nieosiągalnym celem była nawet ta wymarzona wcześniej psychologia - biologia tak łatwa w podstawówce z czasem okazała się piekielnie trudna. Na egzaminach do PWST nie trzeba było jej zdawać. Bałam się jednak powiedzieć mamie o moich planach. Uznałam, że tak ważna rozmowa nie może odbyć się w domu. Zadzwoniłam do niej do pracy, powiedziałam, że musimy się spotkać w parku przy teatrze lalek, bo muszę jej powiedzieć coś ważnego. Przyszła na miękkich nogach, przekonana, że jestem w ciąży. Jak usłyszała, o co chodzi, odetchnęła. I jakoś przełknęła to moje aktorstwo.

Trudniej jej było przełknąć moją miłość. Nie tę pierwszą, która trwała aż sześć lat, ale drugą, prawdziwą. Pierwszy raz zakochałam się w koledze z przedszkola. Początkowo bez wzajemności - wprawdzie całowałam się z nim za rogiem na placyku zabaw, ale nie byłam jedyna, miał wielkie powodzenie. Po kilku latach spotkałam go jako ministranta z naszej parafii. Wtedy mi uległ. Ale jak to z pierwszymi uczuciami bywa, i to nie przetrwało próby czasu.

Do 20. roku życia mama była moją idolką. Nie miałam się przeciwko komu buntować, właściwie chciałam być jej klonem. Nie piłam alkoholu, nie paliłam papierosów. No i skończyło się tak, że moim największym aktem buntu było to, że w wieku 20 lat zabrałam moje lalki i misie, wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam z moim ukochanym hipisem. Bardzo to przeżyła. Musiała poczuć, że jej matczyny wpływ na córkę się skończył. Moja miłość wydawała jej się kompletną pomyłką - Krzysztof był rozwiedziony, długowłosy, z apaszką na szyi. Musiało dużo wody upłynąć, żeby się do niego przekonała. Dziś dobrze ją rozumiem - ten jej lęk o przyszłość dziecka, naiwną wiarę, że jako matka może mnie uchronić przed cierpieniem z miłości. Ale miłość to rejon niedostępny dla rodziców. Można jedynie wspierać i przyglądać się z dystansu.

Miałam 22 lata, kiedy weszłam do Teatru Polskiego. I teatr też był dla mnie szkołą. Nie był wtedy w złym momencie, ale na pewno nie w pierwszej lidze. Cztery lata wcześniej opuścił go Grzegorzewski - miasto źle się z nim obeszło, nie doceniło jego talentu. Ale żyli jeszcze Igor Przegrodzki i Iga Mayr - ona i Teresa Sawicka były czynnymi aktorkami, a przy tym profesorkami w naszej PWST, skąd wyłapywały kolejne osoby. Tak się stało ze mną, Henrykiem Niebudkiem, Miłkiem Reczkiem, Krzysiem Draczem, Jolą Zalewską.

Trudno było wejść w ten zespół, bo to był czas, kiedy w teatrze obowiązywały hierarchie, podziały na starych i młodych, doświadczonych i początkujących. No i mnóstwo zasad dotyczących przebywania na scenie. Nie można było wchodzić na nią w prywatnym stroju, w butach. Do dziś wiszą w garderobach białe fartuszki, świeżo wyprasowane. Ja od początku miałam problem z tymi teatralnymi regułami, chciałam inaczej, po swojemu, ale musiałam się podporządkować.

Do fartuszków akurat szybko się przekonałam, tak jak inne dziewczyny. Ale wtedy już byłam potwornie zbuntowaną osobą. Po debiucie w Polskim, w "Historii" Gombrowicza w reżyserii Jacka Bunscha, przyszło mi pracować z Andrzejem Titkowem przy "Jak zwykle po końcu świata" Rafała Wojaczka. Byłam rozczarowana pracą, zespół kompletnie nie wiedział, co robić, a reżyser - co nam powiedzieć. No i to szuszuszanie za kulisami, brak otwartej rozmowy. Byłam tak zbulwersowana tą atmosferą, że na tydzień przed premierą rzuciłam rolą. Wiedziałam, że tak się nie robi, ale zaryzykowałam. Straszną awanturą się to skończyło, dyrektor mnie straszył, że po czymś takim nie dostanę angażu w całej Polsce. Ale ja się zaparłam: nie i nie. Przyszłam do szkoły do Teresy Sawickiej i mówię: "Pani profesor, ja tam nie wrócę, nie mogę". Przekonała mnie, żebym wróciła, ale po tym wszystkim poszłam do kolegów z zespołu i wygarnęłam im. Powiedziałam: "Jesteście nieszczerzy, plotkujecie na reżysera, a nie powiecie mu wprost, co i jak". No, byłam niezłą zadymiarą.

Może dlatego Przegrodzki tak dawał mi popalić. Bywał złośliwy, a przy tym piekielnie spostrzegawczy - zauważał słabe strony młodego aktora i bezlitośnie je punktował. Dla młodej dziewczyny, która w teatrze dopiero zaczynała, to bywało bolesne. Pamiętam próby do "Śmierci Dantona" - trzy razy przerywałam scenę, bo nie mogłam czegoś poczuć, odnaleźć w sobie. No i Igor nie wytrzymał. "A jaki seks musi być z tobą trudny!" - skomentował wreszcie. Oj, zabolało. No, ganiał mnie po scenie, dręczył. Wtedy myślałam: "Czego on chce?". Teraz patrzę na to jak na takie profesorsko-ojcowskie napominania.

Dziś w teatrach panują bardziej kumpelskie relacje. Sama cenię sobie dialog, dystans, szukanie kompromisu. I panowanie nad emocjami lepiej mi wychodzi niż dawniej. Ale charakterek mi pozostał.

Ewa Skibińska - ur. w 1963 r., aktorka, absolwentka wrocławskiej PWST. Przez wiele lat związana z Teatrem Polskim we Wrocławiu, gdzie grała m.in. w spektaklach Krystiana Lupy - "Prezydentkach", "Kuszeniu cichej Weroniki", "Wycince", Moniki Pęcikiewicz, Eweliny Marciniak i Michała Zadary. Od dwóch lat jest w zespole warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie można ją oglądać w "Procesie" Lupy, "Chłopach" Krzysztofa Garbaczewskiego i "Upadaniu" Árpadá Schillinga

***

Tekst pochodzi z magazynu "Wysokie Obcasy Extra" nr 10 (89)/ 2019, w sprzedaży od 23 września

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji