Artykuły

Zbliżające się przesilenie

Jeśli przyjmiemy, że tocząca się na łamach "Tygodnika" dyskusja wokół "nowych niezadowolonych" wskazuje na istotne przewartościowania w polskim teatrze, to stwierdzić trzeba, że ubiegły sezon nie przyniósł przełomu, a tylko pogłębił ferment - pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

Jan Klata utrzymuje się w czołówce i sądzę, że tę pozycję zawdzięcza nie tylko szumowi medialnemu spotęgowanemu przez warszawski Klata Fest. Tymczasem dyskusja o jego teatrze, która nigdy nie była wysokich lotów, ale przynajmniej żywiołowa, straciła ten ostatni atut; przytaczane argumenty za i przeciw powtarzają się jak mantra, nie wnosząc niczego świeżego. Świadczy to o krytykach, ale także o teatrze Klaty, który staje się przewidywalny. Jego metoda dialogu z widzem, opisywana lapidarnym "dać w pysk", coraz słabiej funkcjonuje w kolejnych spektaklach. Co prawda "Trzy stygmaty" były propozycją nową (mało kto zwrócił na to uwagę) - ale "Weź, przestań" to powrót do wypracowanych metod i stylu. Mam nadzieję, że krakowski spektakl (niekoniecznie jako określony kierunek poszukiwań, ale ich poszerzenie) nie był jednorazową przygodą, ale obietnicą na przyszłość. Nasila się tendencja, którą można nazwać zainteresowaniem teatru aktualnym życiem społecznym i politycznym. Trzeba przyznać, że tego roku wyjątkowo jest się czym interesować.

W sukurs tym potrzebom idzie - a raczej kuśtyka - produkcja dramatyczna, ale przykład chociażby "Balladyny" Krystyny Meissner odbiera młodym dramatopisarzom i reżyserom monopol na komentowanie codzienności (monopol, który wcześniej Roman Pawłowski, promotor i kreator współczesnego dramatu, chciał odebrać politykom...). Potrzeba, aby teatr reagował na codzienność, jest tak silna, że niektórzy skłonni są dostrzegać aluzje tam, gdzie ich nie ma ("Tartuffe" Jacquesa Lassalle'a) lub są drugorzędne ("Tartuffe" Mikołaja Grabowskiego).

Teatr może i zbliżył się do codzienności i do widza, ale na bezpieczną odległość, z której raczej obserwuje, niż oddziałuje. Może nie tylko twórcy - jak zauważyła Anna R. Burzyńska - ale i widzowie nie są wcale aż tak "niezadowoleni"? Dzisiejszy teatr jest miejscem, w którym artyści zabierają głos, a widzowie - a ściślej: krytycy - go wysłuchują. I nic poza ten ciasny krąg nie wycieka. Przedstawienia nazywa się wymiennie "produkcjami" - i to cyniczne określenie jest może najbardziej adekwatne? Na pewno zaś łączy "nowych" ze "starymi". Wątpię we wspólnotę w teatrze, nie wierzę w teatr-świątynię. Uczciwy teatr to taki, który zostawia nas samych sobie. I za tę samotność każe płacić (średnio 40 zł za bilet).

Próby ingerencji polityków w występy grupy Suka Off czy planowany spektakl o wypędzonych we Wrocławiu jeszcze nie zachwiały moim sceptycyzmem. Oby tak zostało.

Jeśli o współczesnym dramacie mowa, ubiegły sezon to kolejny odcinek ciągnącego się od kilku lat serialu - odcinek nużący, mało ciekawy i bardzo podobny do poprzednich. Ukazały się kolejne dwie antologie ("Made in Poland" i "TR/PL"), powstała masa inscenizacji, a bezkonkurencyjnym współczesnym dramatopisarzem polskim wciąż pozostaje... Tadeusz Różewicz (wprawdzie na scenach prawie nieobecny). Żadne nazwisko nie wybiło się przed szereg, dramat jest wciąż tylko godnym wspierania zjawiskiem (bardziej społecznym niż artystycznym), z którym wiążemy nadzieje. Słabnące.

"Wesele" Rudolfa Zioły, "Sędziowie" Anny Augustynowicz, "Ksiądz Marek" Michała Zadary - szereg udanych przedstawień pokazuje, że zdecydowanie bezpieczniej i owocniej inwestować w klasykę (co na swój sposób potwierdził sezon w warszawskim TR). Na przyszły rok przypada rocznica Wyspiańskiego, możemy liczyć na kolejne ciekawe spektakle. Tymczasem obchodzimy podwójną rocznicę: Ibsena i Becketta. Powstało kilka mniej lub bardziej nieudanych przedstawień, a i te uznać należy za sukces, skoro pozostają wyjątkami. Większość teatrów wydarzenie jubileuszów pominęła milczeniem - dotyczy to zwłaszcza Becketta. Czy największy dramatopisarz ubiegłego wieku zupełnie się zestarzał? Jest w tym sporo prawdy, ale przykład kilku zagranicznych przedstawień zaproszonych na Festiwal Beckettowski w Łaźni Nowej pokazuje, że to prawda połowiczna.

W tym zakresie warszawski Teatr Narodowy spektaklami "Nora" Agnieszki Olsten i "Czekając na Godota" Antoniego Libery wypełnił swoją misję edukacyjną. Za spełnienie artystyczne sezonu w Narodowym z całą pewnością uznać można tylko "Kosmos" Jerzego Jarockiego. Krakowski Stary Teatr spektaklami Klaty, Kleczewskiej i Zadary wysunął się na czoło peletonu - choć zaliczył przy tym kilka spektakularnych wpadek ("Sinobrody" Arkadiusza Tworusa, "Językami mówić będą" Michała Kotańskiego). Końcówka sezonu przyniosła zapowiedzi zmian na stanowiskach dyrektorskich w Teatrze Polskim (Wrocław), Teatrze Powszechnym (Warszawa) i Teatrze Wybrzeże (Gdańsk). Czy będą to zmiany na lepsze - zobaczymy, choć w przypadku ostatniej sceny pozwolę sobie wyrazić umiarkowany sceptycyzm.

Jeśli zapomnimy o przełomach, a posłużymy się miarą skromniejszą, a mianowicie liczbą udanych przedstawień, ubiegły sezon nie należał do nieudanych. Zabrakło co prawda spektakli mistrzów: Krystian Lupa nie dał żadnego przedstawienia, Krzysztof Warlikowski zrobił tylko operę ("Wozzeck"). W ten sposób sezon na pewno stracił. Rekompensatą był świetny "Sen nocy letniej" Mai Kleczewskiej - moim zdaniem najwybitniejsze przedstawienie sezonu, w którym Kleczewska osiągnęła dojrzałość artystyczną i warsztatową. Drugim wydarzeniem było mocne wejście Michała Zadary, który zaproponował teatr oparty na gęstym dialogu z tekstem, apsychologicznym aktorstwie i surowym języku teatralnym - na swój sposób "introwertyczny", zupełnie nieprzystający do formuły "nowych niezadowolonych". Czy teatr Zadary pozostanie osobny, czy zapowiada zbliżające się przesilenie - okaże się może już w przyszłym sezonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji