Artykuły

Marian Dziędziel: aktor wielkiego formatu, który wbija na dziewiątego do busa i śpi w dwugwiazdkowym hotelu

Najpierw pozbył się śląskiego akcentu, potem - po latach na dalszym planie - zrobił karierę tuż przed sześćdziesiątką. W komedii kryminalnej "Na bank się uda" Marian Dziędziel jeszcze raz udowadnia, że lepiej nie lekceważyć starszych panów.

Zawodowe drugie życie zawdzięcza Wojtkowi Smarzowskiemu. Ale też swojej żonie, aktorce Halinie Wyrodek (zmarła w 2008 roku po długiej walce z nowotworem). Namówiła go do udziału w zdjęciach próbnych do "Gier ulicznych" Krzysztofa Krauzego.

- Powiedziała mi: "Idź, nie mamy telefonu, zapomną o tobie...". Poszedłem, trochę naburmuszony i butny, bo tyle słyszałem o używaniu kamer bez taśmy, więc wiadomo, kto zagra - przyznaje Dziędziel. Na koniec Krauze zapytał go, czy umie kosić. Co mógł odpowiedzieć? W końcu jak wracał do rodzinnego domu na wieś, wołali: "Kombajn przyjechał". Dostał rolę byłego esbeka, u którego zjawiają się młodzi reporterzy na tropie zabójców Stanisława Pyjasa.

W dniu, w którym kręcono scenę z udziałem Dziędziela, na planie pojawił się Smarzowski. Przygotowywał making-off. - Zobaczyłem Mariana, a jakże, pijącego wódkę, z kosą w ręku - i od razu się w nim zakochałem - opowiada.

Choć nie zamienili wtedy słowa, debiutujący reżyser zaprosił aktora do "Małżowiny". - Nie zapomnę, jak siedział na tym rozwalonym łóżku Marcina Świetlickiego i czekał na swoją scenę. Strasznie cierpiał. Zrozumiałem, że nie można zostawiać aktora z takim głodem grania - wspomina Smarzowski.

Nie zostawił. Napisał dla niego rolę w "Weselu". Nie tyle nawet rolę, co cały film. Scenariusz został zbudowany wokół postaci Wojnara, gospodarza będącego uosobieniem polskiej mentalności. - Kończyliśmy zdjęcia o świcie. Marian poszedł po fajki do sklepu, który właśnie otwierali, i czekał przed wejściem na podwózkę. Pomyślałem sobie wtedy, że to aktor formatu Harveya Keitela - przyznaje Smarzowski. - Tyle że Keitela wożą lincolnem ze złotymi klamkami, a Marian wbija na dziewiątego do busa i śpi w dwugwiazdkowym hotelu.

Marian ma nażyte

Za rolę Wojnara zdobył nagrodę na festiwalu w Gdyni. 57-letni aktor nie był ani późnym debiutantem, ani amatorem, który pojawił się znikąd - bo tak też o nim pisano. Jeszcze na studiach debiutował w "Stawce większej niż życie", zagrał też w śląskiej trylogii Kazimierza Kutza. Z przewrotnymi tekstami Wiesława Dymnego i Jana Kantego Pawluśkiewicza występował w Piwnicy pod Baranami, muzykę do "Sadźmy, przyjacielu, róże" napisał dla niego Zbigniew Preisner.

Dlaczego wybrał aktorstwo?

Po pierwsze, z przekory. Żeby udowodnić kolegom, którzy śmiali się z jego akcentu, a nawet bardziej samemu sobie, ile jest wart.

Po drugie, chciał spełnić marzenie, które zrodziło się, gdy po raz pierwszy stanął na scenie. Anna Musiolik, polonistka z liceum, zabrała klasę do teatru, po spektaklu pozwolono uczniom wejść na scenę. Karierę robił już wtedy pochodzący z sąsiedniej wsi Franciszek Pieczka. To rozpalało wyobraźnię, bo skoro jemu się udało

Na egzaminie do krakowskiej PWST Dziędziel, zaciągając po śląsku, recytował "Stepy akermańskie" i Broniewskiego. Profesorowie byli rozbawieni, ale mieli nosa. Dostał czas do końca pierwszego semestru, żeby nauczyć się mówić bez akcentu. "Ja! Naucza się" - odpowiedział podekscytowany. Choć wymagało to ciężkiej pracy, dotrzymał słowa, przestał skracać samogłoski.

Studiował m.in. z Mikołajem Grabowskim i Jerzym Trelą. Po jednym ze studenckich spektakli spotkał w szatni Bronisława Dąbrowskiego, dyrektora Teatru im. J. Słowackiego, i pomógł mu z płaszczem. Nazajutrz miał już angaż i pokój po Jerzym Kamasie na ulicy Starowiślnej. Był rok 1969.

Krakowski teatr nauczył go zawodu, dał doświadczenie, które dziś procentuje. Zanim stworzył ważne kreacje, m.in. w przedstawieniach Jerzego Golińskiego, miał od swojego mentora usłyszeć: "Żeby chociaż coś było na twej gębie. Ale taka dupa niemowlęcia? Nie ma jak obsadzić. (...) Żeby choć jedna zmarszczka była".

Kiedy Dziędziela wreszcie odkryło kino, życiowe doświadczenia zdążyły zapisać na jego twarzy wiele zmarszczek ("Marian ma nażyte" - określił to Dariusz Jabłoński), ale w błękitnych oczach pozostała prawda.

Dlaczego tyle to trwało? Może w porę nie zmienił sceny w poszukiwaniu nowych wyzwań? Jak sam tłumaczy, ilekroć zamierzał odejść z teatru, zmieniała się dyrekcja, więc decydował się zostać z nadzieją na odmianę.

Żeby Dziędziel nie grał tylko Dziędziela

Po sukcesie "Wesela" z 2004 roku posypały się propozycje. Za rolę w "Krecie" Rafaela Lewandowskiego został doceniony w Gdyni. Zagrał byłego górnika i bohatera strajków oskarżonego o współpracę z służbami. Dziędziel wychodzi z założenia, że obowiązkiem aktora jest bronić człowieka, którego gra, dojść, dlaczego taki jest. Nawet z małych ról (np. taksówkarz z "Zera" Pawła Borowskiego) potrafił wycisnąć "mięcho" wyrazistych postaci. Stał się być może najbardziej zapracowanym polskim aktorem. Jednak z czasem reżyserzy zaczęli oczekiwać, żeby grał Dziędziela, jakiego znali z filmów Smarzowskiego. Choćby utytłanego w błocie "Domu złego", gdzie wcielił się w bimbrownika Dziabasa.

- Była w nim potrzeba zagrania czegoś innego - wspomina Kinga Dębska, która zobaczyła w Dziędzielu ojca do "Moich córek krów". Jak wyglądało ich pierwsze spotkanie? - Marian miał problem z jedną sceną: nie podobało mu się, że ma latać po szpitalu w fartuchu z gołym tyłkiem. Nie zamierzałam odpuścić. Zgodził się, choć niechętnie i - jak to on - od razu zaczął się martwić, czy da radę - opowiada reżyserka. Dziędziel uważa, że musi nasiąknąć rolą. - Długo rozmawiał ze mną i moją córką, konsultował się z neuropsychologiem, żeby zrozumieć, jak w miarę postępu choroby glejak zmienia zachowanie człowieka. Wymyślił ten absurdalny śmiech, którym maskował dezorientację i przerażenie. Dał mi więcej niż można zapisać w scenariuszu: człowieka.

Plan jak rodzinna terapia

Mimo sukcesów Dziędziel pozostał skromnym "aktorzyną z Krakowa", jak kiedyś o sobie powiedział. W głowie ma poukładane. Wyznaje jedną zasadę: "Najważniejsze, żeby nie być aktorem". Lubi pracę z młodymi, ich entuzjazm. Jest otwarty, skraca dystans, ekipa go kocha.

Na planie u Kingi Dębskiej, jeśli nie grał akurat na tablecie w Angry Birds, niczym filmowy ojciec łagodził konflikty. Agata Kulesza i Gabriela Muskała znajdowały w nim oparcie. - Ten plan nas związał, mam poczucie, jakbyśmy wspólnie przeszli przez terapię rodzinną. Marian zapełnił miejsce po moim ojcu nie tylko na ekranie, w pewnym sensie także w życiu. Do dziś dzwonię do niego po radę w trudnych sytuacjach. Cenię jego prostą, życiową mądrość - przyznaje reżyserka, która angażowała Dziędziela do kolejnych projektów (ostatnio jako kierownika zespołu transplantologii w serialu "Szóstka"). - On oczywiście ma pretensje, że za mało - dlaczego nie chcę napisać dla niego głównej roli. Cóż poradzę, że bardziej mi wychodzą filmy o kobietach? Straszy mnie nawet, że zaraz umrze i nie zdążę - śmieje się Dębska. - Ale rzeczywiście, mam w głowie pomysł na film z Marianem w roli głównej.

"Na bank się uda": W bankowym sejfie policja znajduje trzech starszych panów. Uzbrojeni, w maskach na twarzy mieli zrealizować plan doskonały. Nic jednak nie zginęło. Pozostaje pytanie, jak tam weszli i dlaczego zdecydowali się na ten desperacki krok? Do akcji wkracza prokurator (Maciej Stuhr). W trakcie przesłuchania okazuje się, że Eryk (Marian Dziędziel) ma hazardowe długi, Chudy (Lech Dyblik) - chore serce, a ochroniarz Tolek (Adam Ferency) owdowiał i stracił mieszkanie. Co do kluczowych kwestii wersje zatrzymanych się wykluczają. Tak rozpoczyna się kryminalna intryga zainspirowana prawdziwą historią.

Reż. Szymon Jakubowski. Aktorzy: Marian Dziędziel, Adam Ferency, Lech Dyblik, Maciej Stuhr, Paulina Gałązka, Józef Pawłowski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji