Artykuły

Mirosław Baka: Uśmiecham się wewnętrznie

Gdy powiedział w domu, że zdaje do szkoły aktorskiej, usłyszał: "Do tej pory mężczyźni w rodzinie byli porządni, pracowali w hucie!". Ale Mirosław Baka, choć gra czarne charaktery, jest przyzwoitym facetem. Ta sama żona od lat, dobre relacje z synami, żadnych dróg na skróty. Małomówny, ale przekonująco wyjaśnia, jak udało mu się zostać szczęśliwym człowiekiem.

Twój STYL: Kiedy pan, dojrzały mężczyzna, doświadczony aktor, jest szczęśliwy?

Mirosław Baka: W tym dziwnym zawodzie, jakim jest aktorstwo, szczęście to moment, kiedy - używając przenośni - aktor zalicza lot. Mnie zdarza się to częściej na scenie teatralnej niż przed kamerą. Powtarzalność spektaklu sprawia, że wszystko, co związane z techniką, wchodzi mi w krew. Przestaję myśleć, gdzie mam się ustawić, żebym był dobrze oświetlony, jak mam wydobywać głos, by być słyszanym w ostatnim rzędzie. Wtedy się skupiam na stawaniu się osobą, którą gram. I czasami, kiedy towarzyszą temu duże emocje, a w powietrzu unosi się wyjątkowa energia - udaje mi się zlać z postacią, całkowicie zanurzyć się w wykreowany na scenie czy przed kamerą świat. To jest ten lot - zapominam, że jestem aktorem i...

TS: Przestaje być pan...

MB: Mirkiem Baką grającym jakąś postać - ja nią wtedy jestem. I to jest dla mnie chwila aktorskiego szczęścia. Rodzaj spełnienia. Potem reżyser woła "stop" albo kończy się spektakl i aktor miękko ląduje w swojej osobowości, wraca do rzeczywistości.

TS: Czy można doświadczać radości, grając postać smutną, tragiczną?

MB: Paradoks tego zawodu polega na tym, że można.

TS: Taki jest pana bohater w nowym serialu kryminalnym Zasada przyjemności?

MB: Nie jest to radosna postać. Facet skomplikowany i tajemniczy. Już w trakcie czytania scenariusza pomyślałem, że kogoś tak skrytego jeszcze nie grałem. Trudno było rozgryźć tego faceta i stworzyć postać, która pojawi się na ekranie. Woźniak to szef wydziału zabójstw. Ma popaprane życie, bo i jakie ono mogłoby być, kiedy ma tak obciążającą pracę? Ogromny stres, odpowiedzialność za podwładnych, stykanie się z bandziorami, mordercami... Ludzie, którzy wykonują taki zawód, są pokiereszowani psychicznie. Nie jest to normalna praca, po której można wrócić do domu i zrobić wesołego grilla.

TS: O aktorach też się mówi, że nie wracają do domu w pełni sobą, że odgrywane postaci w nich zostają, a wtedy... trudno jest usiąść z żoną do kolacji, pogadać o zwykłych sprawach.

MB: Dlatego potrafię sobie, może łatwiej niż inni, wyobrazić zamieszanie psychiczne u takich ludzi jak policjant grany przeze mnie w serialu. I zgadzam się, że aktorstwo to dziwna sztuka. Chyba każdy w tym zawodzie przez całe życie prowadzi swoisty research, gromadzi wiedzę o ludziach, ich ułomnościach, pragnieniach, motywacjach... Ja to robię. Jestem nałogowym obserwatorem ludzi. I ta zbierana latami wiedza stanowi podstawę budowania roli.

TS: Powiedział pan kiedyś, że zagrać świętego to żadna przyjemność, dopiero wcielanie się w postaci skomplikowane jest "rajcującym" wyzwaniem. Łatwiej się od nich nauczyć czegoś ważnego o życiu?

MB: Niekoniecznie. Jednego dnia mogę czerpać z bohatera, który jest maksymalnie pokręcony, bo prowokuje mnie to do grzebania we własnym charakterze, przyglądania się własnym niedoskonałościom, co czasem pomaga mi w poukładaniu sobie różnych spraw na nowo. Natomiast innego dnia odnajduję ogromną radość grania w farsie gościa prostolinijnego, nieskomplikowanego. Takie role też czegoś mnie uczą: radości życia, znajdowania przyjemności w drobnych, nieistotnych zdarzeniach. Wierzę, że każde, najprostsze nawet doświadczenie może wzbogacić naszą osobowość.

TS: W czym jeszcze pomaga panu zawód?

MB: Czasem ułatwia coś w relacjach z drugim człowiekiem. W czasie kłótni, zamiast działać według jednego schematu, eskalować problem, potrafię zatrzymać się i pomyśleć: ale przecież można to załatwić w inny sposób, zachowywać się inaczej, może warto, żebym był bardziej wyrozumiały. Przecież bohater, którego ostatnio zagrałem, był o wiele cierpliwszy ode mnie i na dobre mu to wyszło. Bycie aktorem, czyli kimś wyczulonym na niuanse ludzkiego zachowania, daje mi możliwość spojrzenia na siebie i z takiej perspektywy.

TS: Zdarza się panu zagrać przed policjantem skruszonego tak świetnie, że nie wystawia panu mandatu?

MB: Dawno temu, po skończeniu szkoły teatralnej, zdarzało mi się spotykać z przyjaciółmi z czasów licealnych. Wiedzieli naturalnie, że zostałem aktorem, i zawsze mi się bacznie przyglądali. Jakby chcieli mnie na czymś przyłapać. Sądzili, że skoro skończyłem szkołę aktorską, znaczy to, że teraz już wciąż tylko gram. Często słyszałem: "Ty kiedyś taki nie byłeś", "Zmieniłeś się", "Przestań grać!". To było krzywdzące. Ja się pewnie zmieniłem jak każdy - minęło przecież kilka lat, spotkałem nowych ludzi, coś przeżyłem... Aktorstwo to nie jest udawanie kogoś innego. Tak naprawdę zawód ten polega głównie na włażeniu w głąb samego siebie i odkrywaniu prawdy o sobie. Najbardziej ceni się aktorów autentycznych, którzy przekazują nam jakąś prawdę o człowieku, a to osiągają ci, którzy odbyli tę trudną i nierzadko wyczerpującą podróż do wnętrza siebie. Ale też nie ma co robić z nas wyjątkowych specjalistów od życia. Do układania definicji dotyczących spraw najistotniejszych, ostatecznych najczęściej skłaniają nas dziennikarze.

TS: Podpuścił mnie pan: czym jest dobre życie według Mirosława Baki?

MB: Ile mam czasu na odpowiedź? Potrzebuję jeszcze co najmniej... 20 lat. Dziś mogę powiedzieć tyle, że ogromnie miłe są takie momenty szczęścia znikąd. Stoję gdzieś w polu i nagle uświadamiam sobie, że patrzę na przepiękny krajobraz. Robię wtedy głęboki wdech, jakiego nie udało mi się zrobić od dawna. I czuję szczęście przez chwilę. Albo piję rano smakowitą kawę, patrzę przez okno i nieoczekiwanie spływa na mnie spokój. To są fantastyczne momenty, króciutkie spotkania ze szczęściem. Po chwili pryskają jak bańka mydlana. Bo wychodzę z domu, wsiadam do samochodu i okazuje się, że akumulator jest rozładowany. Byłem zadowolony, a teraz jestem wkurzony. Albo w trakcie picia tej kawy dzwoni telefon i zostaję zasypany sprawami do załatwienia. Szczęście to dla mnie jakiś rodzaj harmonii, uspokojenia. Kiedyś usłyszałem ciekawą myśl na temat szczęścia: to jedyna rzecz, którą może dać człowiek człowiekowi, samemu jej nie posiadając. Okazuje się, że można kogoś obdarować czymś, czego się nie ma.

TS: Pan się z tym zgadza?

MB: Tak. To mądra, ważna i niesłychanie ładna myśl. Pójdę dalej: można kogoś uszczęśliwić, samemu będąc nieszczęśliwym.

TS: Pana rodzice rozwiedli się, kiedy był pan nastolatkiem, z ojcem się nie dogadywaliście. Pamięta pan trudne czy szczęśliwe momenty z dzieciństwa?

MB: Z wiekiem człowiek przywołuje z pamięci raczej te miłe wspomnienia. Przypomina mi się, jak kładłem się pod bożonarodzeniową choinką, całe mieszkanie pachniało wypastowaną na święta podłogą, nade mną zawieszone na gałęziach bombki, cukierki i mrugające lampki. Albo inny obraz: leżę na trawie nad rzeką Kamienną, w której kąpałem się jako dziecko. I znowu zapach - tym razem rozgrzanych słońcem krzaków, które porastały brzeg. Lata później, już w dorosłym życiu, w zupełnie innym miejscu zauważyłem tę samą roślinę i kiedy poczułem jej zapach, aż przystanąłem, żeby się nim nacieszyć, przypomnieć sobie dziecięce zabawy w rzece. To momenty szczęścia, które do mnie wracają.

TS: Najważniejszym mężczyzną w pana życiu był dziadek, ojciec pana matki. W jego obecności czuł się pan najszczęśliwszy?

MB: Jest taki dowcip: dlaczego dziadkowie i wnukowie tak dobrze się dogadują? Bo mają wspólnego wroga. Niedawno urodził mi się wnuk, wziąłem go na ręce... piękny moment. To mnie prowokuje, by myśleć o czasach, kiedy sam byłem wnuczkiem. W dziadkach najlepsze jest to, że mają czas i są cierpliwi. Mój nigdy się nie wymądrzał, po prostu pokazywał mi to, co było ważne dla niego. Nie mówił: "Weź się naucz, to drzewo nazywa się tak i tak, jutro cię przepytam". Rozmawiał ze mną jak przyjaciel, dzielił się swoimi pasjami. Tacy są dziadkowie: jeśli przyjdziesz z rozbitym kolanem, to cię pożałuje, a nie zaczyna od pouczania: "Dlaczego tak szybko biegasz!". Stąd się bierze kochanie dziadków. Sam teraz się w tym ćwiczę i ważne jest dla mnie, by mieć dobry kontakt z wnukiem. Dzwonię do żony do Gdańska i ona mi mówi, że Jonatan przyjechał wczoraj ze swoim tatą do nas, wszedł do domu, rozejrzał się i pyta: "A gdzie jest dziadek Mirek?". I ja jestem wtedy szczęśliwy.

TS: A wie pan, skąd pański dziadek czerpał siłę? Stracił nogi, ale nie zamknął się w czterech ścianach, był aktywny, na ile mógł, silny, męski. Niepełnosprawność nie pozbawiła go radości z życia.

MB: On dawał szczęście mnie, a ja jemu. Wzajemna bliska relacja. Mówiąc o dziadku Józefie, użył pan słowa "męski". To ważne. Po tych wszystkich latach wciąż myślę, że był najbardziej męskim facetem w moim dzieciństwie. To był prawdziwy men, połączenie stanowczości z łagodnością. Ja w ten sposób definiuję silny charakter. Jego stanowczość nie polegała na tym, że podnosił głos, nigdy! Przypomniała mi się sytuacja, kiedy byłem już nieco starszy - wiek szczylo-łobuziarski, czyli 10-11 lat. Zdenerwowała mnie czymś babcia i niegrzecznie się do niej odezwałem. Przechodząc obok dziadka, poczułem, jak bierze mnie za rękę. Nie chwycił mnie w złości, tylko miękko objął dłonią moją rękę. W naturalnym odruchu rozgniewanego chłopca chciałem ją wyrwać z uścisku. Ale ona utknęła jak w imadle. I znowu - dziadek mi nie ściskał ręki w taki sposób, że mnie to bolało, trzymał mnie zdecydowanie, ale spokojnie. I czekał, aż się uspokoję i wreszcie na niego spojrzę. Kiedy uzyskał moją uwagę, no bo w końcu zrozumiałem, że nie ma ucieczki, popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział: "Nigdy więcej nie mów tak do babci". Rozluźnił uchwyt, a ja się rozpłakałem. Najstraszniejsze było dla mnie to uczucie, że go zawiodłem, zrobiłem coś, co przekreśli naszą relację. Ale dziadek już do tego nigdy nie wrócił, nigdy mi tego nie wypominał, choć ja przez wiele lat myślałem o tym zdarzeniu. Dziś dla mnie to połączenie łagodności ze stanowczością jest bardzo ważne.

TS: W Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie się pan wychowywał, mężczyźni, również z pana rodziny, pracowali w hucie. Skąd się wzięło to, że pan miał inne aspiracje?

MB: Czułem wtedy przemożną potrzebę dokonywania samodzielnych wyborów. Chciałem doświadczyć jak najwięcej - ogromny, młodzieńczy apetyt na życie. Ale z drugiej strony odczuwałem też niechęć do jakiegokolwiek przyporządkowania. Gdy dorastałem, w Polsce rodziły się różne subkultury: punki, hipisi, popersi. Młodzież, wzorem Zachodu, chciała łączyć się w grupy, afiszować swoją przynależność. No a ja właśnie nie chciałem. Pamiętam wyjazd na koncert na Wyspie Słodowej we Wrocławiu w czasach licealnych. Przyjechaliśmy późnym wieczorem, zespoły miały grać następnego dnia, więc koczowaliśmy na dworcu. Szedłem do toalety i nagle otoczyła mnie jakaś grupka. Miałem na sobie czarne dżinsy, trapery i zieloną koszulę, żadnych naszywek, pacyfek, byłem trudny do zdefiniowania. Podszedł do mnie jeden z tych chłopaków i zaczął pytać: "Hipisem jesteś? - Nie. - Może punkowcem? - Też nie. - To kim ty jesteś? - Jestem Mirek. Z Ostrowca". I w tym momencie dostałem fangę, bo oni to potraktowali jak prowokację.

TS: Dostał pan w pysk za to, że chciał być sobą i nie przynależał do żadnej grupy?

MB: No tak. A skąd się wziął pomysł na aktorstwo? Może to ten mój młodzieńczy apetyt na życie, chęć bycia i punkiem, i hipisem, i kimś szalonym, kimś zupełnie innym... Może urosło to do takich rozmiarów, że stało się apetytem na niejedno życie. Jako aktor mogę być zły, dobry, śmieszny, tragiczny - w każdej kolejnej budowanej roli staję się kimś nowym. I ta różnorodność mnie uszczęśliwia. Dlatego nigdy nic przyszło mi do głowy, by zmienić zawód, zrezygnować z niego. Choćby nie wiem jak było źle, zawsze w graniu znajdowałem największą przyjemność.

TS: Ale początki nie były łatwe. Po roku w szkole teatralnej w Warszawie usłyszał pan, że do aktorstwa się nie nadaje. Błąkał się pan i ostatecznie wylądował w karetce pogotowia jako ratownik.

MB: Wyrzucili mnie ze szkoły, zostawiła mnie dziewczyna, nie wiedziałem, co z sobą począć - było mi przykro i smutno, ale nie mogę powiedzieć, że czułem się nieszczęśliwy, dlatego że zawsze byłem zachłanny na życie. Na jego ciąg dalszy. Momentami było źle, ale nie pozwalałem, by mnie ta myśl zdominowała. Natychmiast szukałem alternatywy, innej drogi, zajęcia, które mnie wydobędzie z nieprzyjemnego stanu. To dotyczy całego mojego życia: nie tkwię myślami przy porażkach, tylko staram się znaleźć na nie lekarstwo i myśleć pozytywnie. Strasznie się denerwuję, kiedy moja żona - jak coś niefajnego się zdarzy - mówi: "trzeba było". Nienawidzę tego sformułowania, jest tak strasznie dołujące, niczego nie wnosi. Co znaczy "trzeba było"?! Jeśli coś się stało, trzeba sobie z tym poradzić, zamiast rozpamiętywać. W jakimś wywiadzie dziennikarz zapytał operatora Sławka Idziaka, czego w życiu żałuje. Idziak odpowiedział: "niczego". Bardzo mnie to zastanowiło.

TS: Bo pan czegoś żałuje?

MB: No właśnie po głębszym namyśle doszedłem do tego, że ja też niczego nie żałuję. A może inaczej, czasami żałuję błahostek, że nie naprawiłem nogi w ulubionym stoliku i w końcu musiałem go wyrzucić, a był taki ładny - i podobnych pierdoł. Ale nie żałuję żadnych spraw, które miały na mnie duży wpływ, poważne konsekwencje. Nawet jeśli coś się nie najlepiej skończyło, to też było moim doświadczeniem życiowym, czegoś mnie nauczyło, może przyda mi się w pracy, ale przede wszystkim wzbogaca mnie jako człowieka. Mój konflikt z ojcem sprawił, że musiałem się zbuntować i znaleźć własny sposób na życie. To, że wyleciałem ze szkoły teatralnej i musiałem coś ze sobą począć, też mnie "rzeźbiło".

TS: A sam jako ojciec jaki ma pan kontakt z synami?

MB: Relacja z nimi to dla mnie ważna sprawa. Moja z ojcem była nie najlepsza, więc od momentu, kiedy urodził się pierwszy syn, robiłem wszystko, żeby to się nie powtórzyło. I wierzę, że się udało.

TS: To musi być przyjemne uczucie.

MB: Cieszę się, kiedy synowie między sobą mówią o mnie Bakers. Wymyślili mi ksywę i się nią posługują. I fajnie. To wielkie życiowe osiągnięcie żyć w przyjaźni z dziećmi. Rodzice często nie dają rady, bo wychowywanie nie jest łatwe. A dobre, bliskie relacje z synami to sukces znacznie większy niż role, nagrody, uznanie. Ten moment witania się i przyjaznego ściskania jest więcej wart niż wszystkie aktorskie laury. Naprawdę!

TS: Wychodzi na to, że choć wierzy pan tylko w szczęśliwe momenty, jest pan szczęściarzem!

MB: Są rzeczy, które mogłyby się nie zdarzyć i byłoby jeszcze lepiej, ale jest dobrze. Mam wspaniałą żonę, rodzinę, przyjaciół i pracę, która przynosi mi satysfakcję. Wciąż dostaję propozycje ciekawych ról, a te nieciekawe mogę odrzucać, bo mam już ten komfort, że gram tylko to, co chcę. No i mam jeszcze pasję.

TS: Jaką?

MB: Fotografowanie. Dzieci odchowane, mogę podróżować z żoną i robić zdjęcia. Wspaniałe chwile!

TS: To kiedy jako fotograf amator jest pan najszczęśliwszy?

MB: Nie wtedy, gdy uda mi się zrobić piękne zdjęcie - to łut szczęścia. Ogromną radość daje mi samo fotografowanie i wszystko, co z nim związane. Kiedy kupuję na przykład nowy obiektyw i wychodzę do ogrodu z aparatem, zaczynam pstrykać, eksperymentować i się w tym zatracam. W przeszłości byłem nastawiony na fotografowanie krajobrazów, pejzaży. Ale któregoś dnia w pięknym miejscu w kadr wszedł mi facet. W pierwszej chwili mnie zezłościł, że mi zepsuł kompozycję. Po czym obejrzałem to zdjęcie na spokojnie w domu i stwierdziłem, że ten facet nadał mu sens. Kadr nagle stał się opowieścią o kimś, a nie tylko obrazkiem. To był moment przełomowy - zacząłem unikać robienia widokówek, teraz wolę zdjęcia, na których jest człowiek.

TS: Jak sfotografowałby pan Mirosława Bakę, żeby powiedzieć o nim coś prawdziwego?

MB: Przy okazji sesji zdjęciowych do czasopism większość fotografów prosi, żebym się uśmiechnął. Bo to rozświetla twarz, no i w ogóle... Sympatyczniej jest. Ale ja mam taką facjatę, która chyba lepiej odnajduje się w powadze niż radości. Nie jestem, broń Boże, ponurakiem. Jednak bliżej jest mi do takiego Mirosława Baki, który o czymś sobie rozmyśla, zatopiony jest we wspomnieniach, uśmiecha się do nich, ale delikatnie -jest uśmiechnięty w głębi duszy. I uspokojony.

TS: W jakim otoczeniu?

MB: To nieważne. Mogę stać w zaułku ulicy na tle odrapanej ściany lub na brzegu morza. Wszystko jedno, bo to człowiek na zdjęciu jest opowieścią, historią. A czy ono zostanie zrobione w takim lub innym miejscu, nie ma większego znaczenia.

TS: Szczęście zależy od pana, a nie zewnętrznych okoliczności?

MB: Tak, bo ono jest we mnie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji