Artykuły

Bydgowski pomysł na arcydzieło Mozarta

"Czarodziejski flet" w reż. Matthiasa Remusa w Operze Nova na 13. Bydgoskim Festiwalu Operowym. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Po polskiej prezentacji "Czarodziejskiego fletu" przez Wojciecha Bogusławskiego (i w jego też przekładzie), która nastąpiła stosunkowo niedługo po wiedeńskiej prapremierze, przez długie dziesięciolecia szefowie naszych teatrów przezornie trzymali się z dala od tego arcydzieła, bądź zdając sobie sprawę z trudności, bądź też nie wierząc w "przystawalność" jego treści do gustów (oraz przygotowania) polskiego odbiorcy. Nie oglądano tedy "Fletu" w Polsce, a jedynie nasze śpiewaczki triumfowały w tym dziele na scenach świata (Marcelina Sembrich-Kochańska w MET, Ada Sari w La Scali).

Dopiero gdzieś po połowie XX wieku zaczęto u nas podejmować odważne próby mierzenia się z tym arcydziełem, zrazu nawet udane (kapitalna inscenizacja Bolesława Fotygo-Folańskiego w Operze Śląskiej i, nieco później, bardzo pomysłowy spektakl Kurta Pscherera w Poznaniu, notabene z młodziutką Zdzisławą Donat występującą skromnie w roli... Papageny). Za to pod koniec stulecia nastąpił istny wysyp przedstawień Czarodziejskiego fletu, przygotowywanych nierzadko przez debiutantów na polu operowego teatru, z bardzo różnymi - oględnie mówiąc - rezultatami. Niektóre z tych przypadków były tu już opisywane.

Teraz gospodarz XIII Bydgoskiego Festiwalu Operowego, czyli Opera Nova, wystąpił 2 maja w ramach tegoż Festiwalu z premierą Mozartowskiego arcydzieła, przygotowaną międzynarodowymi siłami. Wyspecjalizowany w problemach Mozartowskie-go teatru muzycznego niemiecki reżyser Matthias Remus, podporządkowując się ogólnie panującym prądom, wyszedł również z założenia, iż rzecz cała nie może wyglądać tak, jak ją sobie wymyślili autorzy dzieła i -wsparty przez scenografa Stephana Dietricha - umieścił akcję Czarodziejskiego fletu w... ogromnej bibliotece; uczynił to jednak - trzeba przyznać -z dużą kulturą i na swój sposób logicznie oraz sensownie.

Do owej biblioteki (a nie do dzikiej górskiej okolicy, jak chce libretto) trafił tedy młody książę Tarnino. Można domniemywać, że zawiodło go tam podświadome pragnienie wiedzy i poznania, czyli wartości reprezentowanych przez świątynię Sarastra. A że duszący go groźny wąż powstaje na oczach widza z zadrukowanych kart papieru? Cóż - wiadomo, że pisane słowo potrafi zniszczyć niejednego człowieka, a niewłaściwe lektury częstokroć prowadzą do zguby; tak więc i tutaj przy dobrej woli można dopatrzyć się określonej symboliki. Trzy Damy, o wyraźnie podkreślonych atrybutach kobiecości, przejawiają też nader kobiece zainteresowanie przystojnym młodzieńcem (manifestując przy tym wzajemną zazdrość), zaś Królowa Nocy, wkraczając na scenę całkiem zwyczajnie, bez żadnej "cudowności", upodobniona została do wytwornej XVIII-wiecznej damy z misterną rokokową fryzurą. Z kolei zgromadzenie kapłanów Izydy i Ozyrysa przywodzi na myśl zebranie członków loży masońskiej, której mądry Sarastro mógłby być mistrzem. I tak dalej, i tak dalej... Ale ogląda się to wszystko bez odruchów gwałtownego protestu, a chwilami nawet z żywym zainteresowaniem. Żeby tylko długie mówione dialogi - oczywiście po niemiecku - nie były tak niemiłosiernie celebrowane, rozciągane w czasie (dla lepszej zrozumiałości?), a na dodatek, poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami, pozbawione wyrazistej aktorskiej ekspresji... Bo muzyczne "numery" pod batutą holenderskiego kapelmistrza Dirka Vermeulena biegły, i owszem, w zdrowych, żywych tempach, budząc uznanie rytmiczną energią oraz dyscypliną scen zbiorowych.

Także i odtwórcy głównych partii spisali się na ogół dzielnie. Kanadyjski baryton Tyler Duncan okazał się bardzo dobrym, pełnym życia Papa-genem, zarówno pod względem wokalnym, jak aktorskim. Katarzyna Oleś-Blacha jako złowroga Królowa Nocy zademonstrowała imponującą skalę głosu oraz znakomitą sprawność techniczną, precyzyjnie pokonując trudne pasaże koloraturowe i swobodnie atakując najwyższe dźwięki skali. Jacek Greszta ujmował kulturą oraz nobliwym brzmieniem swego głębokiego basowego głosu. Holenderski tenor Bernard Loonen nie grzeszył może urodą nadto "ściśniętego" głosu, ale mimo to całkiem ładnie zaśpiewał Tarnina - i tylko jego rodaczce Marii Sara-Mens zabrakło płynności frazy oraz wewnętrznego ciepła, jakiego chcielibyśmy oczekiwać od odtwórczyni partii nieszczęśliwej Paminy.

Z efektami pirotechnicznymi (grzmoty, błyskawice) reżyser na szczęście nie przesadzał, utrzymując się w granicach dobrego smaku. I choć niektórym postaciom zabrakło trochę wyrazistości oraz wewnętrznego przekonania o prawdzie wypowiadanych kwestii, to cały spektakl pod wielu względami pozostawił bardzo sympatyczne wrażenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji