Artykuły

Duchy przeszłości

- Zapraszamy ludzi, którzy bardzo czule odbierają otaczającą nas rzeczywistość i którzy umieją z nią rezonować. Dzisiaj teatr, który nie próbuje rozmawiać, wchodzić w społeczność, nie ma już racji bytu - o programie rezydencyjnym Teatru Fredry w Gnieźnie mówi dyrektor Joanna Nowak.

Agata Wittchen-Barełkowska: Już od kilku lat Teatr Fredry daje młodym artystom wyjątkową możliwość pracy w ramach rezydencji. Skąd pomysł na takie działanie w teatrze? Joanna Nowak: Rezydencje w Teatrze Fredry w Gnieźnie trwają już od 7 lat. Jeśli chodzi o dobór artystów, z założenia są to bardzo młodzi ludzie, którzy zaczynają swoją drogę twórczą. Dostają od nas szansę zrealizowania marzeń z wykorzystaniem profesjonalnego zespołu oraz wsparcie finansowe. Niczego nie narzucamy - nie podpowiadamy tematyki, nie zamawiamy konkretnych tekstów czy projektów.

Rezydencje zaczęły się od projektu brazylijskiego, realizowanego wspólnie z Urzędem Marszałkowskim Województwa Wielkopolskiego, który zakończył się powstaniem spektaklu "Spowiedź masochisty" - do dzisiaj mamy go w repertuarze. Następne odsłony były już naszą samodzielną inicjatywą - chcieliśmy stworzyć platformę dyskusji z młodymi twórcami.

Gościliśmy artystów z Nowego Jorku, Petersburga, ze Słowacji - ich fascynacje literackie były dla nas bardzo ciekawe. Po kilku edycjach, które zakończyły się stworzeniem spektaklu, zdecydowaliśmy, że chcemy spróbować czegoś innego - wyjść na zewnątrz, poza salę teatralną. Dlatego w ubiegłym roku pojawiła się u nas berlińska performerka Yanna Varbanova, z pochodzenia Bułgarka, która wybrała do współpracy artystów z Czech i Polski. Performerzy zdecydowali, że będą pracować w obrębie miasta i szukać w Gnieźnie miejsc, które nie są dogłębnie znane, nie figurują na folderach reklamowych. Przeszli miasto wzdłuż i wszerz, każdy się czymś zafascynował: ogrodem, jeziorem, kamienicą - tak powstał projekt "Magiczne kręgi", pozwalający zobaczyć miasto z zupełnie innej perspektywy.

A jak do Gniezna trafiła tegoroczna rezydentka?

- Martina Gredler - Austriaczka, która jest bardzo związana ze środowiskiem berlińskich artystów, zachwyciła się Gnieznem podczas spacerów w ramach ubiegłorocznej rezydencji. Zafascynowało ją wiele rzeczy. Na własną rękę zaczęła chodzić, zwiedzać, eksplorować, poznawać i tak trafiła na Dziekankę. Budynek architektonicznie jest niesamowity, więc trudno się dziwić, że ją zainteresował. Zagłębiła się w historię tego miejsca, zrobiła wiele badań, przeszukując dostępne materiały, w tym archiwalne dokumenty medyczne. Poprosiliśmy również o pomoc redakcję "Miasteczka Poznań".

Ten proces był naprawdę fascynujący i stał się podstawą tegorocznej rezydencji - projektu "Tiegenhof" [na zdjęciu]. Martina przyjechała do nas ze scenografką, autorką kostiumów i aranżacji przestrzeni - Anną-Luisą Vieregge oraz tłumaczką Sarą Dec, która z pochodzenia jest Polką i Bułgarką.

Jak międzynarodowe grono artystów, głównie z obszaru niemieckojęzycznego, podjęło się konfrontacji z trudną historią Dziekanki?

- Dziekanka była częścią ogromnej, niemieckiej machiny zbrodni, w ramach której szpitale psychiatryczne zmieniano w ośrodki mordowania pacjentów i eksterminacji "elementów niepotrzebnych w zdrowym społeczeństwie". Zginęli tu nie tylko Polacy i Żydzi, ale też Niemcy. Niemieckie dokumenty zostały nawet wykorzystane w spektaklu. Po wojnie wiele osób szukało swoich rodzin, bliskich, ale ślad po nich zaginął. Nie wiadomo, gdzie ci ludzie są pochowani i co się z nimi stało.

Artystki, które zainteresowały się tą historią, były bardzo dobrze przygotowane do pracy. Młodzi Niemcy i Austriacy mają wielką chęć podejmowania trudnych tematów z przeszłości. Nie próbują jej rozgrzebywać, tłumaczyć czy za nią przepraszać, ale chcą się nad nią zastanawiać, analizować, pytać, skąd wzięły się pewne zjawiska i jak narodził się faszyzm - dlaczego naród niemiecki zaakceptował to, co się działo.

Dzisiaj młodzi artyści to nie dzieci Niemców z czasów drugiej wojny światowej, lecz raczej wnuki czy nawet prawnuki. Wydawać by się mogło, że dla nich ta historia jest bardzo odległa, nie powinna ich już interesować, ale jest wręcz przeciwnie. Oni mają ogromną potrzebę przepracowania jej, opowiadania na swój własny sposób.

Czy w ten sposób formułują własne "ostrzeżenie przed przyszłością"?

- Pokolenie dzieci uczestników wojny tłumaczyło się za winy swoich ojców, miało potrzebę zadośćuczynienia. Wnuki nie mają już tej potrzeby, natomiast dobrze widzą, co się dzieje wokół nas teraz, dzisiaj. Słyszą nacechowane prawicowo hasła, które rymują się z tym, co głosili hitlerowcy i które dotyczą eliminacji "niepotrzebnych", tych, którzy są inni - inaczej myślą, inaczej się zachowują, wierzą w coś innego niż my. Ten sposób myślenia zaczyna być popularny - istnieje autentyczne niebezpieczeństwo, że pewne rzeczy powrócą. Młodzi, wrażliwi ludzie - a artyści są zazwyczaj bardzo wrażliwi - próbują przed tym ostrzegać.

Martina mówiła również o tym, że nasze liberalne społeczeństwo, domagające się wielkiej aktywności od człowieka, pracy ponad siły, wykazywania się, hołubiące pęd do sukcesu, jest strasznie frustrującym środowiskiem.

Ten system nie ma nic wspólnego z systemem zbiorowych mordów, ale powoduje, że czasami ludzie nie są w stanie podołać psychicznie, popadają w depresję, nie mogą unieść ciężaru, jaki narzuca im tempo współczesnego życia i presja osiągnięcia wysokiej pozycji społecznej. Takie osoby doświadczają marginalizacji, zmagają się z piętnem choroby psychicznej. Cierpią oni i ich rodziny.

Z jednej strony mamy bardzo otwarte społeczeństwo - każdy może się rozwijać, realizować swoje pasje, dorabiać się, a z drugiej strony w momencie, kiedy to doprowadzi do dysfunkcji psychicznej, dotknięty nią człowiek jest odrzucany, bo nie nadąża za pozostałymi. To też jest pewnego rodzaju wykluczenie i eliminacja. Nie tak drastyczna, jak w czasie wojny, ale jednak jest. Młodzi ludzie to widzą i bardzo chcą z tym walczyć albo przynajmniej dawać świadectwo, przeciwstawiać się temu za pomocą sztuki. Co ważne, zapraszamy ludzi, którzy bardzo czule odbierają otaczającą nas rzeczywistość i którzy umieją z nią rezonować, a nie tylko robić lepsze czy gorsze przedstawienia teatralne. Dzisiaj teatr, który nie próbuje rozmawiać, wchodzić w społeczność, nie ma już racji bytu.

Dosłowne wyjście do widzów umożliwia Teatrowi Fredry nowy plac przed teatrem, który stał się miejscem pokazów kończących tegoroczną rezydencję. Jak gnieźnieńska publiczność odebrała te działania?

- Zmiana profilu artystycznego teatru, która dokonuje się od kilku lat, idzie w parze z realizowanym na szeroką skalę remontem ze środków Wielkopolskiego Regionalnego Programu Operacyjnego - zmieniamy wizerunek teatru i jego postrzeganie przez Gnieźnian. Dlatego rewitalizacja teatru połączona jest z rewitalizacją placu, który został zaprojektowany na wzór analogicznych miejsc w małych miastach Europy Zachodniej, gdzie przed teatrami czy innymi instytucjami publicznymi tego rodzaju place się znajdują.

Założenie było takie, żeby plac uczynić bardziej przyjaznym dla mieszkańców i żeby podniósł on również turystyczną atrakcyjność miasta. Teraz to miejsce żyje - zawłaszczyła je sobie młodzież, która się tu spotyka, ludzie przychodzą odpocząć. Rzeczą oczywistą było, że trzeba je artystycznie zagospodarować. "Tiegenhof", nasza tegoroczna rezydencja, od początku był pomyślany jako działanie na placu, co współgra z jego historią.

Bardzo symptomatyczna była reakcja publiczności podczas pokazów na zakończenie rezydencji. Ludzie się zatrzymywali, mieliśmy wielu widzów, którzy przychodzili na każdą próbę i pokaz. Szczególnie zainteresowała mnie reakcja dzieci. Podczas pierwszej próby generalnej między aktorów weszła dziewczynka w wieku 7-8 lat, zaczęła kręcić się wśród nich, zobaczyła nagrobki, ludzi ubranych tak jakby zeszli ze starej fotografii.

Popatrzyła na nas, podeszła i powiedziała: "Wywołujecie duchy". Pewnie nie zrozumiała słów, ale wyczuła atmosferę i to, że próbujemy przywrócić pamięć tego miejsca - takie działanie bardzo do ludzi trafia.

Nie spodziewałam się tak dużego rezonansu społecznego, ale bardzo mnie on cieszy. Wrócimy do tego projektu we wrześniu, chcemy go jeszcze pokazać. Chciałabym, żeby duchy tych ludzi, których nikt nie pamięta, których nazwisk nikt nie zna, znowu przyszły na ten plac. Przeszłość tego miejsca jest tragiczna, to jest historia sprzed kilkudziesięciu lat, ale co czyha za węgłem, co puka do drzwi - tego nie wiemy. Dlatego trzeba o niej przypominać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji