Artykuły

Z reżysera dyrektor

Jako twórca raz wprawia w zachwyt, innym razem irytuje. Czy jako szef Teatru Studio Krzysztof Warłikowski sprawi, że stołeczna scena zacznie wzbudzać tyle emocji i kontrowersji, co spektakle jej dyrektora? - pyta Jacek Wakar w Dzienniku.

Patrzę na zdjęcia z "Madame de Sade", którą w lutym wystawił w Amsterdamie Krzysztof Warłikowski. Z fotografii patrzą na mnie twarze ni to mężczyzn, ni kobiet. Dziwne androgyniczne rysy, puste oczy pod zbyt grubą warstwą makijażu. Widzę ten teatr, pozwalam pracować wyobraźni. I myślę, że Warlikowski, nawet jeżeli błądzi, znajduje się teraz w momencie dla siebie szczególnym. Trzeba odrzucić wdzięczną, ale nużącą i koniec końców uciążliwą rolę pupilka części wpatrzonej w niego jak obraz krytyki i samemu sobie wyznaczyć nowy pułap. Trzeba rozszerzyć zakres teatralnych, literackich i plastycznych poszukiwań. Każde zbyt łatwe zapożyczenie z którejś z poprzednich inscenizacji będzie porażką. To nic, że ci sami od lat apologeci w niemym zachwycie przyjmą każde jego posunięcie, a potem okraszą je nową porcją grafomanii. Warlikowskiemu - tego akurat jestem pewien - taki poklask już nie wystarczy. Gra teraz o coś więcej.

Kiedy po raz pierwszy widziałem przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego? Oglądałem "Roberto Zucco" Koltesa w poznańskim Teatrze Nowym w 1995 roku. Nie mam pewności, czy przypadkiem wcześniej nie zobaczyłem w krakowskim Starym Teatrze "Zatrudnimy starego clowna" Visnieca. Nawet jeśli tak było, spektakl nie zrobił na mnie wrażenia, bo nic dzisiaj z niego nie pamiętam.

Inaczej z "Roberto Zucco". Przyczajony, z wąskimi jak szparki oczami Redbad Klijnstra w roli tytułowej, Kazimera Nogajówna w pozie wytrawnej tragiczki jako jego matka. Świat zimny, jakby był zbudowany ze stali i metalu dominującego na scenie Nowego. Chłód widowiska i chłód świata pozbawionego uczuć. Świata laboratorium, w którym rosną i dojrzewają urodzeni mordercy tacy jak Roberto Zucco. Mocny teatr, nie było szans, by go łatwo zapomnieć. Nie było wątpliwości, że Warlikowski proponuje jej coś więcej niż grę w rozpoznawanie klisz i żerowanie na niskich emocjach. Wtedy, a nie dopiero kilka lat później w warszawskich Rozmaitościach, gdy na kolana przed artystą padli ulegli klakierzy, miałem wrażenie, że polski teatr zyskał ważnego twórcę.

Potem w tym samym Nowym zrobił Warlikowski "Zimową opowieść" Szekspira - spektakl na tle poprzedniego jaśniejszy, w mniejszym stopniu angażujący uwagę międzyludzkimi grami. Precyzyjny, ale też zimny, koncentrujący się na zewnętrznym rysunku świata, ale nie wkraczający w głąb.

Następna była chyba "Elektra" Sofoklesa w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Reżyser rzucił nowe światło na antyczną tragedię, osadzając ją na dzisiejszych ogarniętych niekończącą się bratobójczą wojną na Bałkanach. Elektra, Klitajmestra, inni bohaterowie Sofoklesa mają w tym przedstawieniu przerażająco suche oczy, bo na świecie zabrakło już łez. Akcja toczy się na wysypanym piaskiem polu. Chwilami wydawało się, że ten piach wchodzi w oczy, zatyka nos, nie pozwala oddychać. Znakomitą inscenizację przyjęto z mieszanymi uczuciami, choć gdyby Warlikowski w tym samym kształcie przygotował ją kilka lat później, wierny dwór skonałby z zachwytu. Wtedy jednak Warlikowski nie był jeszcze tym Warlikowskim. Był Warlikowskim - niepewnym swego, a nie gwiazdorem nowego teatru. Wtedy go wolałem.

Być może zresztą tę ostatnią etykietę też zawdzięcza przyjaciołom krytykom. Zaczęło się chyba od "Poskromienia złośnicy" w Dramatycznym. Warlikowski postąpił jak wielu reżyserów po nim. Rozbijając świat przewrotnej i gorzkiej komedii Szekspira, skupił się na obniżeniu rangi postaci. Rozwalił Szekspirowi arcydzieło, ale w zamian nie zaproponował nic.

Poustawiał na scenie telewizory i wyświetlał w nich pornofilmy. I po raz pierwszy pojawił się podział na zachwyconych, że Warlikowski tak odważnie traktuje klasykę i każe jej przeglądać się w lustrze współczesności, i oburzonych tym, że barbarzyńca niszczy arcydzieła.

Spektakle z Rozmaitości - "Hamlet", "Bachantki", "Oczyszczeni", "Burza", "Dybuk" - te, które uczyniły z Warlikowskiego gwiazdę, budziły tuż po premierach i budzą dzisiaj mój wewnętrzny sprzeciw. To prawda, znalazł on w tych przedstawieniach osobny język i specyficzną estetykę, ale je odrzucam. Mam bowiem wrażenie, że ów język i owa estetyka są tutaj celem samym w sobie. Oto spotykałem w teatrze reżysera misjonarza, który próbował mi wmawiać, że odkrył klucz do objawienia. Używał do tego arcydzieł Szekspira, czasem, próbując je czytać a rebours, a innym razem, inkrustując efektownymi trikami.

Manifestem artysty stali się "Oczyszczeni" - spektakl "po którym nic już nie będzie takie samo", jak pisał jeden z wyznawców. Tymczasem nic się nie zmieniło poza tym, że Warlikowski nigdy więcej na szczęście nie sięgał po Sarah Kane i nie proponował teatru tak bardzo przepojonego pretensjonalnością. Bo w tym tkwi mój prywatny kłopot z Warlikowskim i powód odrzucenia jego najgłośniejszych przedstawień. Mam poczucie uczestnictwa w manipulacji emocjami widzów i budowania na potrzeby mediów własnego wizerunku. Wydaje mi się, że reżyser używa teatru, by się wypromować i jak najdrożej sprzedać. I temu służą opowieści o Holocauście przy "Dybuku" i Szekspirze po Jedwabnem przy "Burzy" umiejętnie podsycane przez usłużnych krytyków.

Był marzec ubiegłego roku. Usiadłem na widowni TR Warszawa, by obejrzeć "Kruma" Lewina. Kiedy zgasło już światło, tuż obok zasiadł reżyser. I nie zobaczyłem w nim pana sytuacji, przychodzącego świętować swój kolejny triumf. Raczej człowieka pełnego niepewności, wraz z aktorami trawiącego całkiem świeże przedstawienie.

Wielkie przedstawienie. Kronika zmarnowanego życia bohatera i jego powrotu do domu, w którym i czas, i powietrze się zatrzymały, nie miała w sobie nic z krzykliwych oczywistości głośnych inscenizacji artysty. A przy tym historia opowiadana była ściszonym jakby głosem, z półcieniami we wszystkich odcieniach szarości. W trakcie tego intymnego seansu miałem poczucie, że obcuję z innym Warlikowskim. Że - powtarzając frazę wielkiego krytyka Andrzeja Wanata - wreszcie patrzę na świat z tego samego co on okna.

Byłoby więc dwóch Warlikowskich albo jeden, ale w dwóch osobach. Czekam na tego z "Kruma", za poprzednim nie tęsknię.

Krzysztof Warlikowski ma zostać dyrektorem warszawskiego Teatru Studio. Może to dobrze, może źle. Nie wiem. Dziś Warlikowski składa się dla mnie z prawie samych pytań, niemal z żadnych odpowiedzi.

*Krzysztof Warlikowski - (ur. 1962) reżyser teatralny. Pierwsze ważne przedstawienia zrealizował w Starym Teatrze w Krakowie ("Markiza 0.") i w Teatrze Nowym w Poznaniu ("Roberto Zucco"). Dziesięciokrotnie reżyserował Szekspira.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji