Artykuły

Aktorstwo to dar od Boga

- Amantek nigdy nie grałam, wiedziałam, że to nie dla mnie. Byłam stworzona dla ról charakterystycznych. Nawet, gdy chodzę do kina, to głównie na filmy psychologicznie. Interesują mnie postacie mocno zarysowane, wyraziste - mówi warszawska aktorka IRENA KWIATKOWSKA.

Bawi nas i wzrusza już od ponad 70. lat. Jej niedawny występ na festiwalu piosenki w Opolu został przyjęty owacjami na stojąco. Pani Irena, jak zwykle, była po prostu wspaniała.

Artur Krasicki: - Czy pamięta Pani swoją pierwszą główną rolę?

Irena Kwiatkowska: - Oczywiście, to była nawet kreacja tytułowa! Aleksander Zelwerowicz, dyrektor Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej, dał mi szansę w "Świerszczu za kominem" Dickensa. Stałam w szarej sukience przyklejona do komina i nie odzywałam się ani słowem. Zdałam sobie sprawę, że to bardzo ważna rola - mierzyłam wzrokiem grających. Tak też można grać.

- Rodzice nie mieli pretensji, że chce Pani zostać aktorką?

- Nie. Ale i tak zrobiłabym swoje. Ojciec był drukarzem i zecerem. W naszym domu było mnóstwo książek, "białych kruków" - jak mówił. Często nie miał na buty, ale książki musiały być. Miałam zatem wspaniałą bibliotekę i mogłam czytać do woli. Uczyłam się na pamięć dialogów i odgrywałam dwie, czasami trzy postacie. Uwielbiałam Prusa i Słowackiego, wygrywałam szkolne konkursy recytatorskie, zdarzało się, że przynosiłam do domu nawet po 20 złotych. W szermierce też byłam dobra, zdobywałam pierwsze miejsca i raz w nagrodę dostałam piękny floret.

- A koleżanki z gimnazjum nie dziwiły się Pani zainteresowaniom?

- Były zachwycone, w przeciwieństwie do księdza katechety. Przed maturą zapytał, co pragniemy w życiu osiągnąć. Większość chciała być nauczycielkami albo opiekować się domem, być matką dzieciom. Gdy doszło do mnie, odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Księdzu nagle ściągnęła się twarz, zmartwił się, zasępił. - To jest rozpusta - zagrzmiał. Odpowiedziałam, że kuglarz również poświęca swój talent Matce Boskiej. Wtedy trochę się uspokoił, choć byłam już pewnie dla niego straconym dzieckiem.

- Jak wyglądało Pani pierwsze podejście do zawodu?

- To był czerwiec. Poszłam na spektakl do Teatru Polskiego, zaledwie kilka kroków od naszego mieszkania na Tamce. Gdy skończyło się przedstawienie, weszłam za kulisy. - Proszę pana, chciałam zostać aktorką. Co mam zrobić? - zapytałam pierwszego napotkanego mężczyznę. To był aktor Zbigniew Koczanowicz. Roześmiał się gromko i zawołał chłopaków. - Mamy nową artystkę! - drwili ze mnie, a ja musiałam to przeboleć i cierpliwie znosić te uszczypliwości. Później powiedzieli, abym poszła do sekretariatu, to wszystkiego się dowiem. Tam poinformowano mnie, że mam przygotować wiersz i kawałek prozy. Wybrałam satyrę Rodocia.

- I udało się!

- Na egzaminie byłam stremowana. Mama powiedziała, że jeśli nie zdam, to na prywatne szkoły nie da ani grosza. Poza tym tyle pięknych i eleganckich dziewcząt zdawało ze mną! Ja miałam na sobie sukienkę starszej siostry i znoszone buty. Aż tu nagle z garderoby wychodzi urodziwa Nina Andrycz, która była już bardzo znana; mierzy mnie wzrokiem i pyta: - A co ty będziesz robiła w teatrze? - Będę grała - odparłam. Po latach, gdy byłam już znaną aktorką, usłyszałam jak głośno zachwala mnie z widowni okrzykiem "Wspaniała! Wspaniała!".

- A jakie było pierwsze wrażenie Aleksandra Zelwerowicza?

- Warunki fizyczne masz słabe, nie będziesz w tym zawodzie miała łatwo - ocenił dyrektor, a ja na to, że o tym doskonale wiem. Ale się pomylił, bo pierwszą poważną rolę, jaką dostałam był "Gałganek" Nikodemiego, czyli skromna, naturalna dziewczyna o wrodzonym wdzięku. Amantek nigdy nie grałam, wiedziałam, że to nie dla mnie. Byłam stworzona dla ról charakterystycznych. Nawet, gdy chodzę do kina, to głównie na filmy psychologicznie. Interesują mnie postacie mocno zarysowane, wyraziste.

- Nie zazdrościła Pani koleżankom, że mogą grać królowe i księżniczki?

- To raczej one mi zazdrościły. Zawsze wyrywałam się na ochotnika i Zelwerowicz po pewnym czasie mawiał: "Kto na ochotnika poza Kwiatkowską". Może dlatego dochodziło do komicznych sytuacji. Mówię na przykład monolog, a niektóre z nich wchodzą pomiędzy kotary i głośno oddychają. To ma mnie zdeprymować. Ja jednak robię swoje i nie zwracam na te odgłosy uwagi - pruję dalej i nic nie jest w stanie mi przeszkodzić. Aktorstwo to dar, który dostaje się od Boga.

- Która rola w karierze była dla Pani najważniejsza?

- Każda, szczególnie ta poprzednia. Do każdej podchodziłam poważnie, traktowałam ją bardzo serio. Kiedyś w Teatrze Polskim miałam zagrać z Adolfem Dymszą w "Nocy poślubnej". Już sam tytuł sztuki wywoływał uśmieszki i dowcipy wśród kolegów.

- Co tam będzie się działo - szeptano za kulisami. Powiedziałam: - Panie Dymsza, bardzo cenię pana talent i proszę o właściwe zachowanie. Mnie na scenie nic nie śmieszy. Zrozumiał, zagrał pięknie i nawet jak kładł mi rękę na kolanie, to robił to tak jakoś subtelnie, delikatnie i odpowiednio.

- Odmówiła Pani komuś roli?

- Naraziłam się Adamowi Hanuszkiewiczowi, bo nie zgodziłam się pokazać tego, co on chciał, abym pokazała. - Przewróciło się jej w głowie - krzyczał zdenerwowany, a ja na to, że nie ma prawa ode mnie pewnych rzeczy wymagać. Innym razem mieliśmy diametralnie odmienne zdania na temat tego, jak mam zagrać panią Zasławską z "Lalki" Prusa. Ustąpiłam. Hanuszkiewicz dostał brawa.

- Z K.I. Gałczyńskim, który pisał dla Pani teksty, nie było problemów?

- To był spokojny, zrównoważony człowiek. Gdy napisał dla mnie "Sierotkę" powiedziałam: - To jest ładny wierszyk, ale nie dla mnie. Ja wierszy mówić nie umiem. To musi być utwór do zagrania, a nie do recytowania... Zrozumiał i zmienił tekst.

- Ma Pani faworytów wśród aktorów?

- Każdy zdolny jest moim ulubionym. Kiedy siedzę na widowni, denerwuję się za tych, którzy są na scenie. Gdy komuś nie idzie najlepiej, zastanawiam się, czy nie miał przed chwilą awantury z żoną, czy nie zalega z ratą kredytu, jest nieszczęśliwie zakochany albo martwi się czymś innym. Każdy z nas przeżywa stresy, rozterki czy załamania. To czasem rzutuje na grę.

- Co Pani doradzi młodym aktorom?

- Wiele zależy od tego, z kim się gra. Doskonale mi się współpracowało z Janem Kobuszewskim i Mieczysławem Czechowiczem. W tym zawodzie można wiele osiągnąć, nie będąc nachalnym. Trzeba być pokornym. Często byłam krytyczna w stosunku do siebie i przepraszałam Boga, że "spaskudziłam robotę".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji