Artykuły

Wróg ludu, głód i inne sprawy. Mocne zakończenie Dni Sztuki Współczesnej

Po XXXIV Dniach Sztuki Współczesnej pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Blisko 140 lat po tym, gdy Ibsen postawił ostatnią kropkę w tekście sztuki, jego "Wróg ludu" właśnie teraz wybrzmiewa przerażająco aktualnie. Rzecz o ograniczaniu wolności, cynizmie władz i dyspozycyjności mediów poruszyła białostockich widzów - ostatni spektakl Dni Sztuki Współczesnej, zagrany przez Teatr Stary w Krakowie w niedzielny (26 maja) późny wieczór, oklaskiwano na stojąco.

To było mocne zakończenie festiwalu organizowanego przez Białostocki Ośrodek Kultury, który od tygodnia w interdyscyplinarnym zestawie łączył spektakle, koncerty, performance, akcje i warsztaty. Układający program festiwalu, zapowiadanym przez wymowny plakat Grzegorza Laszuka, starali się pomieścić w nim takie produkcje, które w wyraźny sposób nawiązują do społecznych niepokojów, protestów przeciw ograniczaniu wolności i populizmowi.

I rzeczywiście, w przeważającej większości taki zamiar się udał. To nie był festiwal, który pozwalał na wygodne siedzenie w fotelu. A raczej oferował zestaw historii, które w mniej lub bardziej sugestywny sposób uwierają, gniotą, dotykają do żywego. Tym mocniej, im głębiej refleksje spychaliśmy na obrzeża świadomości.

Nawet, jeśli można było mieć mieszane uczucia co do niektórych propozycji, jedno było jasne - twórcy chcieli rozmawiać o tematach tabu, wkładali kij w mrowisko, sięgali do ludzkich lęków, fobii, manipulacji i celebracji. I o tym wszystkim nie mówią delikatnie, a uderzają prosto w pierś.

Świat się rozpada

Jak spektakl finalizujący festiwal - "Wróg ludu" Teatru Starego z Krakowa w reż. Jana Klaty. Zadziwiające, jak przedstawienie mające premierę cztery lata temu, a bazujące na sztuce z 1882 roku, wciąż rezonuje z aktualną rzeczywistością, jak poraża trafną diagnozą pewnych powiązań między światem polityki i miejscowych elit.

Historia napisana przez Ibsena w XIX wieku w interpretacji krakowskiego teatru niezwykle celnie mówi o Polsce tu i teraz. O władzy pełnej hipokryzji, o tym, że prawda jest nieważna, liczy się bowiem tylko polityczny i wizerunkowy interes, o mediach, którzy stają się tubą władzy, czy też o samotności człowieka, który domaga się prawdy. Historia doktora, który wbrew woli własnego brata - burmistrza chce ogłosić, że trzeba zamknąć uzdrowisko i wymienić wodociąg, bowiem woda jest zatruta - w interpretacji Klaty przenosi się w czasy współczesne. Eleganckie XIX-wieczne miasteczko jest tu sprowadzone do sceny zaśmieconej najróżniejszymi sprzętami, w której nic nie pasuje do niczego i rozpada się na oczach. Sugestywna metafora rozpadu współgra ze słowami Ibsena: "Budowanie miasta na bagnie nie prowadzi do niczego". Aktorzy pociągają wątek dalej: budowanie przyszłości na bagnie kłamstw doprowadzi do rozpadu wszelkich wartości.

Klata umiejętnie balansuje - między śmiechem i błazenadą a tekstami i obrazami, od których śmiech zamiera w gardle. I huśta emocjami widza nieustannie, dezorientuje go, by za chwilę powiedzieć wiele rzeczy wprost.

Wprost mówi Ibsen - i wybrzmiewa tak, jakby urodził się nie w połowie XIX wieku, w Norwegii, a zaledwie kilka dekad temu w Polsce, i przyglądał się temu, co się dzieje, wali, brunatnieje, w obecnym świecie.

Ale jest też głos od aktora grającego Doktora Stockmanna - Juliusza Chrząstowskiego, który pod koniec spektaklu mówi konkretnie od siebie: trochę to, co sobie ułożył w głowie, trochę improwizuje. A że na każdym spektaklu dodaje coś więcej, w zależności od tego, gdzie spektakl jest grany, to i w celnej, osobistej i bardzo przejmującej diagnozie tego, w jakim obecnie żyjemy świecie, pojawia się słowo o pedofili, a także niewesołe wątki podlaskie. Padają słowa: Marsz, Bury, Przeklęty, Hajnówka, ludobójstwo. I więcej dodawać nie trzeba.

Bardzo mocny, świetnie zagrany spektakl. Choć skończył się przed 23, trwał ponad dwie godziny bez przerwy, widzowie wcale nie spieszyli się do wyjścia, wywołując twórców na scenę kilka razy i oklaskując ich na gorąco.

Niewygodny temat

Dwie godziny wcześniej, również Teatr Stary - już w innej obsadzie - pokazał "Głód", spektakl nawiązujący do książki Martina Caparrosa, w reż. Anety Groszyńskiej.

Nie miał takiej mocy jak "Wróg ludu", w sposób dość plastikowy prześliznął się po temacie, ale też adaptację olbrzymiej książki o obezwładniającej skali głodu trudno przełożyć na teatralne medium. Spektakl w pewnym sensie więc z góry skazany jest na pokawałkowanie tematu, skupieniu się tylko na kilku punktach, a przez to swoistą niepełność. Jednak - i to jest najważniejsze - mierzy się z niewygodnym tematem, od którego, w swoim samozadowoleniu i błogim poczuciu, że, skoro my nie jesteśmy głodni - uciekamy. I mierzy się w całkiem interesujący sposób - w pustym kontenerze, z wózkiem z hipermarketu, w którym wizyta powoduje wyparcie problemu. To spektakl, który bije po oczach liczbami, pokazuje jak jesteśmy leniwi i bezmyślni, jak korporacje i rządzący generują przyzwyczajanie części świata do dobrobytu, a przez to - i głód w krajach Trzeciego Świata.

Paradoksalnie pomysł mówienia o tym jednym z najbardziej tragicznych zjawisk współczesnego świata w sposób wydawałoby się na pozór lekki, okazuje się dość sugestywny. Co najlepiej widać w piosence (anty)promującej akcję charytatywną: słodkie głosiki wyśpiewujące słowa cyniczne, że w pomaganiu nie chodzi o pomaganie, a o promowanie własnych osób, robią wrażenie. Podobnie świetnie zagrana tyrada Matki Teresy, której działalność ma też swoje mroczne strony.

To spektakl, który mierząc się z niewygodnym tematem, mierzy też nas ze swoimi sumieniem. Podpowiada pewne możliwości. Taką wiedzę, bijącą ze sceny, trudno udźwignąć. Czy coś z tym, my, każdy z nas pojedynczy, potrafimy zrobić?

Strzępy słów

Nietypowy sposób opowieści, bo pozornie lekki, przypominający zabawę z dźwiękiem, miał też inny niedzielny spektakl DSW: "Nigdy więcej wojny" Teatru Komuna//Warszawa w reż. Weroniki Szczawińskiej. Sposób ów powoduje, że słowo "wojna" nabiera innych znaczeń. Oto opowieść 91-letniej babci reżyserki, wspominającej czas wojny, puszczana z taśmy zapętla się, zatrzymuje na niektórych słowach, powraca, powtarza poszczególne frazy. Opowieść nagrywana po raz kolejny i kolejny rwie się, zanika, rozciąga, zniekształca i transformuje i każe myśleć o naturze pamięci, i wspomnienia. Wrażenie akademii ku czci miesza się tu ze strzępami słów, zabrudzeniami i muzyką elektroniczną. To spektakl nieoczywisty, bardzo nietypowy, który może jednocześnie i zirytować, ale i zaciekawić, jeśli w tej zabawie z dźwiękiem dostrzeżemy pewną metodę. Na pokazanie, jak nagrane wspomnienie może być manipulowane, poddawane technologicznej obróbce i niszczącemu działaniu czasu.

Miganie

Zresztą różnych eksperymentów, które osadzały propozycje festiwalowe na obrzeżach współczesnego teatru, i rozszerzały jego pojęcie - było więcej. Nie każdy nazwie spektaklem, co może raczej performancem, lub zdarzeniem teatralnym, produkcję Nowego Teatru w Warszawie - "Jeden gest" w reż. Wojciecha Ziemilskiego. Zbudowana na języku migowym, wizualizacjach, słowie, interakcji z widzem zrealizowana została z udziałem osób głuchych lub niedosłyszących. W ciekawy, choć wyjątkowo ascetyczny sposób opowiada o języku migowym (a właściwie kilku językach), o świecie głuchych, który przez słyszących jest marginalizowany i spychany do mniejszości. Tymczasem to świat pełen niezwykłych osobowości, funkcjonujących w trudnej do opisania słowami przestrzeni. Czy ktoś z widzów, którzy nie mają do czynienia ze światem niesłyszących wiedział wcześniej, że można migać poezję? Że może to świetnie robić człowiek, który bardzo słabo zna język polski, ale za to miga w kilkunastu językach migowych?

A jednak.

Poprzez spektakl, a potem rozmowę z twórcami, przed pełnosprawnymi słuchowo widzami otworzył się fascynujący świat, o którym nawet - my, słyszący, nie mieliśmy pojęcia. I dlatego włączenie tego performance'u do programu festiwal wzbogacało. I rozszerzało perspektywę oglądających o coś, co wcześniej w ogóle nie było w zasięgu ich wzroku, myśli, słów.

Ważne było w tym przypadku późniejsze, już po oklaskach spotkanie twórców z widzami. Zresztą takie spotkania to jedna z wartości festiwalu. Dopowiadanie, zdradzanie szczegółów pracy nad spektaklem, intencji, punktów wyjścia, miało znaczenie.

He-La żyje

Tak było również po spotkaniu twórców spektaklu "Nigdy więcej wojny", tak było też po spektaklu "Henrietta Lacks" Nowego Teatru z Warszawy i Centrum Nauki Kopernik. To dopiero spotkanie z twórcami świetnego przedstawienia uświadomiło widzom jak istotna bywa droga jego tworzenia. Twórcy bowiem nie wychodzili od gotowego tekstu, ale najpierw wykonali godny podziwu research, odbyli szereg wizyt w "Koperniku" i korzystali z tamtejszych pomieszczeń, rozmawiali z psychologiem przygotowującym lekarzy do rozmowy z onkologicznymi pacjentami, z bioartystką, a przede wszystkim - z kobietami wyleczonymi, lub w trakcie leczenia nowotworu.

Dopiero po tym wszystkim, pod kierunkiem reżyserki Anny Smolar, na bazie przegadanych godzin i refleksji, z różnych improwizacji zaczął wyrastać spektakl, którego scenariusz wszyscy aktorzy tworzyli wspólnie. Punktem wyjścia była historia Henrietty Lacks, kobiety, która w latach 50. zmarła na nowotwór szyjki macicy. Dziś mało kto słyszał jej nazwisko, za to znany jest skrót "He-La", jakim oznaczano pobrane od niej komórki (bez jej wiedzy i zgody) i na bazie których naukowiec George Grey dokonał rewolucyjnego odkrycia, pozwalającego na hodowlę komórek.

Ani Henrietta, ani jej rodzina nie mieli pojęcia, że jej namnażające się jak szalone komórki przyczynią się do olbrzymiego przełomu w nauce, pomogą stworzyć szczepionki na polio i inne choroby, jako pierwsze ludzkie komórki na świecie zostaną sklonowane i staną się też bazą do różnych działań biomedycznych i skomercjalizowanych patentów, na których zaczną zarabiać koncerny. Po latach, gdy dzieci Henrietty będą próbowały dowiedzieć się, co nauka zrobiła z ich matką, okaże się, że - choć w świecie na jej komórkach niektórzy zarabiają gigantyczne sumy - one same nie mają normalnego dostępu do służby zdrowia.

O tym wszystkim, ale też o wielu innych kwestiach mówi świetny spektakl Teatru Nowego, który pokazuje, w jak intrygujący sposób, łącząc język teatralny z naukowym, można opowiadać o badaniach, ale też o manipulacji, kwestiach etycznych i przekraczaniu pewnych granic. Aktorzy oddali głos Henrietcie, jej dzieciom, ale i naukowcowi, który ma zupełnie inną perspektywę całej sytuacji. Momentami spektakl ogląda się jak thriller, tak rośnie napięcie, ale bywa też zabawnie, choć to rodzaj humoru, który ostatecznie kończy się ściskiem w gardle.

Polskie piekiełko

Gorzko i niewesoło można się poczuć też po spektaklu "ZA-Polska" Teatru Animacji z Poznania (w reż. Agaty Biziuk, absolwentki białostockiej Akademii Teatralnej). Przedstawienie jest na swój sposób sądem nad Polską (tu zwizualizowaną w postaci aktorki w wieńcu na głowie, niczym postać "Panny Młodej" z Wesela). Polska "idzie sobie ścieżką krzywą" w poszukiwaniu ostatnich wierzących i niewątpiących. To wszystko przez nią - zdaje się krzyczeć spektakl: nasze polskie przywary, nasze zachowania i idiotyczne zapalczywe reakcje. Twórcy mieszają nasze narodowe -izmy, niczym w kalejdoskopie przemieszczają się między epokami, wskakują w różne polskie skóry i postawy, odwiedzają różne związane z historią Polski miejsca, używają lalek, które dodają spektaklowi nie tylko inscenizacyjnej atrakcyjności, ale i głębokiej metafory. Przywódcy to często pacynki, a dawne bielutkie orły - symbole polskości, to zeszmacone ptaszydła z obwisłymi skrzydłami.

Słowna zabawa tytułem: "ZA-polska" łączy tak naprawdę dwa motywy: gloryfikowaną obecnie ideę "oddania życia za Polskę" i nazwisko Gabrieli Zapolskiej, która, jak mało kto w jej czasach, celnie diagnozowała polskie wady, dulszczyzny i patriotyzmy.

Mnóstwo tu ironii i czasem humoru, w końcu całość zrealizowano w stylu cyrkowego miasteczka/piekiełka, najwięcej jednak gorzkiej nuty. Niestety, trzeba sobie z tego zdać sprawę: tacy właśnie jesteśmy.

Wkurzona Siksa

Rdzeń festiwalu to przede wszystkim teatr współczesny, publicystyczny i eksperymentalny. To w sumie 7 spektakli, w tym jeden dla dzieci, ale nawet on poruszał istotny obecnie temat. "Grzeczna" warszawskiego Teatru Baj (z udziałem twórców związanych z Białymstokiem: reżyseria- Maria Żynel, scenografia - Marcin Bikowski), bazując na podstawie książki norweskiej pisarki i psycholożki Gro Dahle, dotyczyła problemu dorosłych przekładających swoje ambicje na dzieci, stawiających im nierealnie wysokie oczekiwania i zapominających o ich potrzebach.

Tegoroczny festiwal to również koncerty, z których jeden wychodzi daleko poza granicę gatunku, stając się rodzajem performance'u, odnoszącego się do osobistych doświadczeń. To mocny koncert Siksy, czyli Alex Freihet, która krzyczy o przemocy, gwałcie, niezgodzie na taki świat, jaki jest.

To nie śpiew, to krzyk, czasem dziki wrzask, czasem szept, Siksa jest naprawdę wściekła i rozgniewana i w tym wszystkim niezwykle autentyczna. Nawet gdy czasem jej krzyk bazuje na pewnych stereotypach to przede wszystkim jej własne świadectwo, jej własna niezgoda i wkurzenie na świat, w którym dochodzi do przemocy. Punkowy transowy rytm z mocnym basem w tle jeszcze mocniej podbijał gniewne słowa. To był mocny wieczór Siksy - poza koncertem, można było zobaczyć eksperymentalny film z nią w roli głównej i wziąć udział w spotkaniu z artystką.

Pozostały koncertowy klimat uzupełniały popowe (ale podkreślmy: to pop niebanalny, wędrujący między gatunkami) koncerty zespołów z Wielkiej Brytanii i Polski: Polo i Sonar.

Gdzieś pomiędzy koncertem a instalacją "światło, dźwięk i tekst" znalazł się projekt muzyczno-poetycko-performerski rozdILovI, w którym posłuchać i zobaczyć można było ukraińskiego pisarza Serhija Żadana i towarzyszących mu muzyków z Ukrainy i Białorusi. Pomysł był ciekawy: czytanie prozy, tworzenie na żywo ilustracji na ekranie, wyświetlanie polskiego tłumaczenia tekstu, plus znakomita muzyka itp. Ot, eksperyment łączący różne sztuki. Niestety wielkim mankamentem projektu było rozciągnięcie go w czasie. Gdyby był krótszy o połowę zdecydowanie by na tym zyskał.

Ciekawe propozycje w ramach DSW - i też komentujące świat - przygotowała Galeria Arsenał. Tydzień Radykalnej Obfitości promował wegetarianizm, łączył warsztaty jarskie, ucztę, dyskusję i pokaz filmu "Dominion", pokazujący koszmar rzeźni. Swoje performerskie pokazy zaprezentowali też artyści z Singapuru, mówiących m.in. o ograniczeniach i zniewoleniu.

Cenzura i prawda

O tym, że festiwal opowiada się po stronie wolności świadczyło też ciekawe grono panelistów, zaproszonych do udziału w panelu "Wolność i cenzura w czasie postprawdy". Wśród gości znaleźli się: wybitna polska kuratorka i krytyczka sztuki Anda Rottenberg, ukraiński pisarz Serhij Żadan, publicysta i dziennikarz Polityki - Edwin Bendyk, Alex Freiheit, niepokorny duchowny, który otwarcie mówi o problemach polskiego Kościoła - ks. Wojciech Lemański, muzyk z wiązany z grupą Karbido - Tomasz Sikora, Joanna Wichowska - dramaturg słynnego spektaklu "Klątwa".

Szerzej o panelu - wkrótce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji