Artykuły

Olgierd Łukaszewicz - romantyk z misją

Olgierd Łukaszewicz w 15 miesięcy odwiedził prawie 70 miast i miasteczek. Pomazał czerwoną farbą wiele koszul, by przypomnieć historię i pokazać, do czego prowadzi nacjonalizm - pisze Martyna Bunda w Polityce.

To była długa droga: od spotu, w którym popierał Lecha Kaczyńskiego, do listy Wiosny w wyborach do europarlamentu. Od poczucia, że żyje w kraju, który przeszedł pomyślnie transformację, po rozpaczliwą podróż po Polsce powiatowej. W notesie - mapa gęsto obsiana kropkami. Jedna kropka, jedna miejscowość. Obok długi na dwie strony wykaz - gdzie już był. Zostało mu jeszcze ze 300 powiatów. Zamiast, jak kiedyś, spędzać czas z wnukami, daje się zawieźć autem komuś zaprzyjaźnionemu albo wsiada w pociąg. Jedzie w Polskę w sprawie Europy.

Grażyna Marzec, aktorka teatralna, matka ich córki, osobiście pozbierała prześcieradła od sąsiadów i poskładała w kostki. Umazane czerwoną farbą będą krwawymi całunami - scenografią do kolejnego spektaklu, granego na improwizowanej scenie na ulicy w kolejnym polskim miasteczku. Prócz głębokiego przekonania, że trzeba grać, aktor wędrujący musi mieć własną scenografię.

Na Łukaszewicza ludzie zawsze przyjdą. Przychodzą, bo pamiętają kinowe hity - "Seksmisję", "Brzezinę", "Perłę w koronie", "Wierną rzekę", "Generała Nila" czy ostatnio "Jak pies z kotem". Pamiętają role u Holland, Wajdy czy Kutza. Choć Łukaszewicz sam o sobie mówi żartem, że przed kamerą zawsze go uśmiercano albo rozbierano, nie ma w polskim kinie wielu równie rozpoznawalnych jak on. Przychodzą więc - w Suwałkach, Drohiczynie, Łomży, Czarnkowie, Wągrowcu, Rybnie, Brodnicy, Stalowej Woli, Złotowie, Giżycku. Przyszli w Toruniu, Poznaniu, Legnicy, Zgorzelcu, Lublinie i Zakopanem. Do Łodzi i Leszna Wielkopolskiego musiał wrócić, by spotkać się i z dorosłymi, i z młodzieżą; ludzie prosili. Spotkania najczęściej przybierają formę obywatelskiego dialogu. Jeśli wciela się w rolę, to w Wojciecha Bogumiła Jastrzębowskiego, patrona założonej przez siebie fundacji. Botanika, powstańca listopadowego, żołnierza, który wywinąwszy się od śmierci w bitwie pod Olszynką Grochowską, w 1831 r. napisał "Wolne chwile żołnierza polskiego, czyli myśli o wiecznym pokoju pomiędzy narodami ucywilizowanymi" i ważną część tego dzieła - "Konstytucję dla Europy". Dokument mówi o kontynencie wspólnym, bezpiecznym i wolnym od wojen. Jest to prewizja Unii Europejskiej. Jastrzębowski, wegetarianin i myśliciel, był niedocenionym przez historię wizjonerem. Dla Łukaszewicza, który na jego teksty natrafił, szukając materiałów do spektaklu o równolatku Jastrzębowskiego - Mickiewiczu, stał się brakującym klockiem układanki. Bohaterem, jakiego - zdaniem aktora -w pejzażu romantyków dziś nam potrzeba.

Wiosna

Ludzie w miasteczkach zwykle o Jastrzębowskim nie słyszeli, bo i skąd; nawet w opracowaniach naukowych wymienia się raczej jego prace o kompasach czy kamieniach niż "Konstytucję dla Europy" i pacyfistyczne eseje. Wychodzi więc Łukaszewicz-Jastrzębowski w pomazanej na czerwono koszuli i czyta wstęp do "Myśli". Jastrzębowski nie może zapomnieć konających kolegów pod Olszynką Grochowską. Nie może zapomnieć zapachu ich krwi, w której brodził, ich jęków, krzyków matek i sióstr, próbujących ratować rannych. Łukaszewicz gra, a ludzie milkną. - "Potwory, budują sobie pomniki z naszych kości. Śmią bluźnierczo sobie przyznawać, że z łaski bożej panują, że są pomazańcami boskimi, samodziercy" - przechodzi Łukaszewicz-Jastrzębowski do meritum. - "Uznajecież despoci inne prawo, prócz swej własnej woli? Mianujecie się namiestnikami Boga, a jesteście uzurpatorami. Ten, który stworzył świat z niczego, jest tyle niedołężnym, żeby potrzebował waszego zastępstwa?". Aktor czyta, ludzie płaczą.

Potem Łukaszewicz opowie zgromadzonym, że pod Olszynką zginęło w jeden dzień 20 tys. młodych ludzi. I że takie są skutki uzurpatorskiego łamania prawa, zagrabiania go. Braku szacunku dla konstytucji. Ludzie słuchają zdumieni, że Polsce pod zaborami tak było blisko do Europy. Nawet jeśli sobie współczesnym Jastrzębowski wydawał się utopistą.

Często zamiast spektaklu aktor wybiera rozmowę. Polemizuje z antyeuropejską propagandą, mówi ludziom, że to niszczy Polskę. Wyjaśnia, że patriotyzm to też odpowiedzialność za UE. Od kiedy ogłosił, że startuje z list Biedronia do europarlamentu, niewiele się zmieniło. Partia nie ma pieniędzy na kampanię wyborczą, więc Łukaszewicz prowadzi swoją dotychczasową metodą. Z historią Jastrzębowskiego pojedzie, gdziekolwiek go zaproszą.

Ratownik

Gdyby nie jeździł teraz po Polsce z "Konstytucją" Jastrzębowskiego, pewnie miałby zajęcie. Ratowałby kogoś z opresji w przerwach pomiędzy kolejnymi aranżacjami i akcjami, powstałymi z poczucia, że życie aktora jest misją. - Od dziecka tak mam - opowiada. - W każdy piątek do naszego domu rodzinnego w Katowicach-Ligocie przychodzili biedni, których mama karmiła. Rzucałem im się na szyję. Mama prosiła, żebym się opamiętał, ale jakoś nie mogłem się powstrzymać, wyobrażając sobie, jak się czują.

Już jako uznany aktor ratował więc drzewa w warszawskim Ogrodzie Saskim, wycinane bez litości, oraz burmistrza Helu, współoskarżonego w słynnej sprawie posłanki Sawickiej (miał mieszkanie w Helu, prowadził tam letni teatr, znał burmistrza i nie wierzył w jego winę). Ratował byt koleżanki aktorki, która bardzo późno została matką bliźniąt, a była bez środków do życia. Prowadził walkę z lichwiarzem ze Szczecina, który zrujnował dziesiątki osób i pozostawał bezkarny; po jego interwencjach przestępcę aresztowano. Przejął się, bo koleżanka powiedziała, że dzwoniła ciocia, szukając kontaktów w Warszawie, bo trzeba pomóc komuś w krytycznej sytuacji; wsiadł w auto. Wydreptał przejście dla pieszych koło szkoły na Muranowie, na rogu Stawki i Pokornej, bo dzieci chodziły tamtędy do szkoły, wyratował od zniszczenia oryginały filmów Kutza i bił się o interesy finansowe aktorów, śpiewaków i tancerzy.

Po drodze zdążył jeszcze zorganizować "Namiot Przymierza" w dzień Wszystkich Świętych przed Teatrem Narodowym - ku pamięci Żydów, utraconej części społeczeństwa; złożyć w całość spektakl - hołd wywiezionym na Sybir, i urządzić misterium uliczne ku czci Słowackiego, z okazji odsłonięcia pomnika poety. To mniej więcej wtedy w domu Łukaszewiczów wprowadzono zakaz wymawiania słów zaczynających się na literę es. "Słowacki", "Sybir". Albo "Sławski". Tak miał na nazwisko jeden ze świadków śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, którego Łukaszewicz odnalazł i postanowił sprowadzić do Warszawy na "wartę poetycką".

Zdążył jeszcze przez dwie kadencje poszefować Związkowi Artystów Scen Polskich.

Atmosfera

Zapewne i dziś zajmowałby się podobnymi sprawami, jakąś społeczną potrzebę przeplatając misyjną działalnością, negocjując z żoną, ile czasu może na to poświęcić i ile pieniędzy z domowego budżetu może wydać, gdyby atmosfera w Polsce nie zaczęła się zagęszczać. Najpierw niby nic, drobiazgi. Lech Kaczyński, którego Łukaszewicz poparł w kampanii prezydenckiej, bo go szanował (ich córki chodziły razem do szkoły baletowej), nie zgodził się, by na przyjazd papieża Benedykta przygotować spektakl o pojednaniu.

To było już po tym, jak Łukaszewicz odnalazł postać Jastrzębowskiego i "Konstytucję dla Europy", chciał - jak Jastrzębowski - wzmacniać w narodach to, na czym można budować wspólnotę. "Olo, zwariowałeś, Niemcy nas mordowali" - brzmiał nieoficjalny przekaz, a on nie mógł uwierzyć, że środowisko prezydenta jest tak po prostu antyniemieckie. A przecież przeczytał w oryginale 450 z 1,5 tys. napisanych przez Niemców tekstów na cześć powstania listopadowego. Listy, dziesiątki pieśni, łącznie z "Jeszcze Polska nie zginęła" po niemiecku. Osobiście wystarał się o przychylność Monsignore Ptasznika z Watykanu. Niemieccy partnerzy, o których też się wystarał, bardzo chcieli wziąć w tym udział, przysłaliby nawet regionalną orkiestrę, która miała odegrać pieśni pisane na cześć powstańców i wolnej Polski przez zwykłych ludzi zza Odry. Papieża przyjęto jednak w Polsce bez szczególnej oprawy - bo Niemiec. Przyjechał, odwiedził Warszawę, Wadowice, Kraków, Oświęcim. Odprawił mszę na Błoniach. Pojechał. Dla Łukaszewicza to było pierwsze rozczarowanie. Z całej listy kolejnych.

Naprawdę wstrząsnęła Łukaszewiczem dyskusja w Pałacu Prezydenckim podczas debaty o przyszłości teatru. Pisarz Antoni Libera ogłosił, że "Unii udało się to, co się nie udało Hitlerowi", i nikt nie zaprotestował. W odpowiedzi Łukaszewicz założył proeuropejski blog oraz stronę DziekujeCiUnio.pl, za pośrednictwem której zbierał wyrazy wdzięczności dla Unii za pomoc w cywilizacyjnej przemianie Polski. Zebrał ich wiele. Tymczasem na ulicach narodowcy krzyczeli coraz głośniej, wieszali na szubienicach zdjęcia europosłów, którzy odważyli się głosować zgodnie ze swoim sumieniem. Łukaszewicz był świadkiem, jak księża modlili się z ambon o uwolnienie Polski spod jarzma Europy. Był świadkiem obsadzania ważnych państwowych instytucji narodowcami.

Teraz czyta pracę habilitacyjną szefa gabinetu prezydenta PR - domagającego się renegocjowania traktatów europejskich - naprawdę się boi. Gdy dowiaduje się, że "z punktu widzenia reewangelizacji Europy emigracja Polaków na masową skalę jest źródłem nadziei", nie wierzy. Przyszło do palenia książek w Gdańsku. To też nim poruszyło. Mówi, że tym bardziej nie może zarzucić swojej misji.

Pamięć

To, co go napędza do obrony Europy, to pamięć. Ta nie zawodzi aktora. Pamięta więc Łukaszewicz i ślady wojny na ulicach, na których bawił się jako dziecko - porzucone maski przeciwgazowe, miny, bunkry i ubabrane pyłem węglowym płyty gramofonowe z kolekcji rodziców; nadeszły w paczce, ukrytej pod węglem w zbombardowanym domu w wypalonej w powstaniu Warszawie. Plamy po koksie na fraku, który wkładał ojciec. Wreszcie -z późniejszych czasów - rozkładane łóżko w mieszkaniu ciotki, na którym spał, oglądając zlew od dołu, podczas gdy żona mieszkała w Łodzi - nie było ich stać na wspólne mieszkanie czy na emigrację. I wreszcie zaproszenie do Cannes. Pojechał jako gwiazda, w restauracji w luksusowym hotelu jemu jednemu usługiwało czterech kelnerów. Co z tego, skoro wedle lokalnego zwyczaju każdy sam płacił w restauracji za napoje. Łukaszewicz do dziś pamięta to upokorzenie, gdy wymykał się do toalety, żeby złapać łyk wody. Nie pojechał, gdy go po raz drugi zaproszono.

Gdy w 2005 r. nagrał reklamówkę wspierającą Lecha Kaczyńskiego, starającego się o urząd prezydenta, sądził, że historia Polski będzie się rozwijać w tę jedną, oczywistą stronę. Wydawało się mu, że dobiliśmy do portu w bezpiecznym, w miarę stałym świecie. Niebawem z żoną doczekali się wnuków. Gdy Olgierd Łukaszewicz zaczął je zabierać w podróże po Europie, już było ich stać nie tylko na wodę, ale i na skromny, lecz porządny hotel.

Nie po to, mówi, tyle lat czekał na europejski paszport, by go teraz łatwo oddać eurosceptykom u władzy. W domu na warszawskim Muranowie czekają złożone w kostkę prześcieradła.

Polityka sp. z o.o. S.K.A. 2019

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji