Artykuły

Krzysztof Skonieczny: Szukam momentów przenikania się teatru z kinem

- Przeszłość upomina się o moich bohaterów, staje im przed oczami jak wyrzut sumienia. Materializuje się w postaci żab, które lęgną się w środku i które trzeba z siebie wyrzucić - mówi Krzysztof Skonieczny, reżyser głośnego serialu HBO "Ślepnąc od świateł", który we Wrocławskim Teatrze Współczesnym wyreżyseruje "Magnolię" Paula Thomasa Andersona. Rozmowa Magdy Piekarskiej w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Krzysztof Skonieczny: Teatrem na dobre zainteresowałem się jeszcze w liceum, w Młodzieżowym Domu Kultury przy Kołłątaja, na zajęciach pani Joanny Dobrzańskiej. Mnóstwo jej zawdzięczam. Zaprowadziła mnie moja siostra. Tam po raz pierwszy w praktyce odkryłem zabawę teatralną wyobraźnią. W naszej grupie były Ola Terpińska i Justyna Wasilewska, z którymi przecinamy się do dziś w Warszawie. Teatr mnie wtedy odurzył, to było formacyjne doświadczenie. Postanowiłem zdawać na wydział aktorski, przygotowywałem się solidnie do egzaminów, dużo chodziłem do teatru - do Współczesnego, Polskiego, jeździłem za spektaklami po Polsce, oglądałem wszystko, co mogłem na Dialogu.

To były pierwsze, czyste, szczere zachwyty teatralne. Pamiętam też, jak na tej scenie, na której dziś wystawiam "Magnolię" z wypiekami na twarzy oglądałem "Oczyszczonych" Warlikowskiego czy "Księgę Hioba" Cieplaka - oba spektakle mocno na mnie wpłynęły. W "Magnolii" wracam do tych doświadczeń. W Warszawie jako student Akademii Teatralnej miałem szczęście do inspirujących ludzi - robiliśmy czytania performatywne, małe spektakle, wystawiałem offy po klubach, garażach i piwnicach.

Kino lubiłem od dziecka, ale wyrasta ono u mnie z korzeni teatralnych. Zacząłem kręcić krótkie formy dokumentalne i teledyski, żeby przejść do dłuższych form - debiutu filmowego i serialu. W ostatnich latach kino pochłonęło mnie całkowicie.

W "Magnolii" łączy pan kino i teatr, wystawiając na scenie Współczesnego spektakl na motywach filmu Paula Thomasa Andersona. Współczesny teatr jest mocno kinem zainfekowany. Skąd potrzeba działania na granicy tych form?

- Interesuje mnie szukanie punktów stycznych kina i teatru na różnych płaszczyznach - estetyki, stylistyki, wrażliwości, formy. Sprawdzam, jak jedno połączone z drugim może oddziaływać na widza, angażować jego wrażliwość, poszerzać percepcję.

Staram się przenosić i wplatać elementy filmu do teatru i odwrotnie. Na scenę jako reżyser wracam po siedmiu latach przerwy - ostatnim moim spektaklem było "Na srebrnym globie" na motywach filmu Andrzeja Żuławskiego. Teatr jest dla mnie zdarzeniem bardziej analogowym, u swojego źródła nie potrzebuje cyfrowej formy - jest tekst, są ludzie, następuje spotkanie, rozpoczyna się proces. Do powstania pełnoprawnego filmu potrzeba już maszynerii i technologii.

W "Magnolii" zderzam technologię z opowieścią analogową. Szukam momentów przenikania się teatru z kinem, staram się sprawdzić, czy istnieje jakiś wspólny korzeń. Szukam w tym połączeniu miejsca na teatralną wyobraźnię, na podróż związaną z emocjami, z pamięcią doświadczeń. Mam wrażenie, że obie te formy opowiadania są jak awers i rewers - nie mogą funkcjonować bez siebie nawzajem i jeśli się spotykają, to skutkiem takiego zderzenia może być zarówno miłosna symbioza, jak i dramatyczne pasożytnictwo. To jest podniecające.

Wystawiacie film czy scenariusz Andersona?

- Zainspirowaliśmy się filmem, ale tekst napisaliśmy wraz z dramaturżką Anką Herbut na podstawie scenariusza. Już sam film różni się od tekstu Andersona. Poczuliśmy się uprawnieni, żeby na motywach jego scenariusza stworzyć własną opowieść, mroczną baśń dla dorosłych o dużych dzieciach. Z "Magnolii" wyciągnęliśmy tematy, które nas interesują, nadaliśmy im odrealnioną, bardziej akuratną, hybrydową, formę.

Gdyby nie tytuł, część widzów mogłaby mieć jedynie dalekie skojarzenia z filmem albo wcale go nie rozpoznać. W spektaklu trzymamy się osi narracyjnej, ale sporo rzeczy wykreowaliśmy od nowa, inne połączyliśmy, z kolejnych zrezygnowaliśmy lub rozwinęliśmy do interesujących nas wykwitów. Powstała różnorodna, w moim poczuciu spójna magma, która jest naszą "Magnolią".

Które z tematów były dla was najważniejsze?

- "Magnolia" to opowieść o rozliczeniu z przeszłością, o braniu za nią odpowiedzialności; o konsekwencjach tłumionego strachu i lęku; o mierzeniu się z potworem, którego każdy z nas w sobie hoduje, dopóki nie wypuści go z siebie i nie oswoi; o relacjach rodziców i dzieci oraz konsekwencjach procesu wychowawczego dla dalszego życia; wreszcie o kryzysie relacji międzyludzkich i potrzebie miłości niosącej ze sobą przebaczenie i ulgę.

Ale podstawowym wątkiem jest dla mnie w tym wszystkim kryzys prywatny i zbiorowy oraz to, jak zmieniają się w jego obliczu nasze zachowania, uczucia i relacje. Kluczowa jest właśnie paląca potrzeba miłości. Wychodzimy z założenia, że kiedy już tradycyjne systemy wartości i powszechne hierarchie przestają funkcjonować, zostaje nam tylko miłość. Ma ona różne oblicza, niekoniecznie romantyczne i uskrzydlające, ale także te związane z niespełnieniem albo poczuciem, że jest już na nią za późno.

"Może i my zerwaliśmy z przeszłością, ale ona nie zerwała z nami" - to zdanie pada i w filmie Andersona, i w naszym spektaklu. Przeszłość upomina się o wszystkich naszych bohaterów, staje im przed oczami jak wyrzut sumienia. W naszej "Magnolii" materializuje się w postaci żab, które lęgną się w środku i które bohaterowie muszą z siebie wyrzucić. Muszą przy tym przebaczyć sobie, żeby móc przebaczyć innym - to też przecież rodzaj miłości.

Badamy też relacje między rodzicami i dziećmi, szczególnie na przykładzie relacji ojciec-syn. Odwracamy perspektywę, zadając pytanie, czy nie jest tak, że to dzieci są bardziej dorosłe od nas. A może to dorośli, choć nadal są dużymi dziećmi, zdążyli już zapomnieć o czymś, co było w nich czyste, prawdziwe, szczere? Świat "Magnolii" to dystopijna wizja rzeczywistości na chwilę przed katastrofą, kiedy każda z postaci musi podjąć jakąś decyzję.

Dlaczego "Magnolia"?

- To jeden z moich ulubionych filmów. Rezonował, dojrzewał we mnie i kształtował mnie na różnych etapach życia. Pamiętam, że kilka lat temu, w ciągu jednego tygodnia, obejrzałem go kilka razy. Cytaty i nawiązanie do niego można znaleźć w "Ślepnąc od świateł". Chciałem, żeby kolejna moja rzecz była konsekwencją mojego stanu umysłu, a nie otwartych przez serial rynkowych możliwości. Nie chciałem powielać jego sukcesu, wolałem skupić się na pracy, która będzie dla mnie twórczym wyzwaniem.

Michał Białecki w roli wiecznie pijanego służącego Maćka

W finale "Ślepnąc" bohater wraca do punktu wyjścia i pojawia się pytanie: "co dalej"? "Magnolia" jest próbą uporania się z odpowiedzią na nie. Przy czym zarówno film, jak i nasz spektakl, mają polifoniczną, wielowątkową strukturę. Stawiamy przed widzem lustro, pozwalamy przeżyć coś, z czym nie miał może do czynienia we własnym życiu, albo miał bardzo dawno i to wyparł.

Dla mnie samego ta praca jest w jakiś sposób rozliczająca - oznacza powrót do Wrocławia, konfrontację z przeszłością, nawrót wspomnień, spotkania z ludźmi, które okazują się często i melancholijne, i trudne zarazem. To wyjście poza strefę komfortu. Mam jednak przekonanie, że tego właśnie potrzebowałem - trochę tak, jakbym musiał wrócić na siłownię, salę ćwiczeń przed kolejnym czekającym mnie zadaniem.

Ten powrót do Wrocławia jest taki trudny?

- Jest bardzo intensywny. W ciągu ostatnich piętnastu lat, odkąd stąd wyjechałem, przyjeżdżałem do Wrocławia na krótko, teraz spędzam tu trzy miesiące. Ponownie zaczynam żyć i oddychać tym miastem, wsłuchiwać się w jego rytm i puls. Bardzo różni się ono od Warszawy.

Przez te wszystkie lata chciałem zrobić coś, co w jakiś sposób wiązałoby się z Wrocławiem. Wiele scen z aktorami zaaranżowaliśmy poza teatrem - trafią do spektaklu jako materiały filmowe. Zdjęcia powstawały chociażby w moim rodzinnym domu w Ząbkowicach Śląskich, na moim wrocławskim osiedlu, w miejscach kojarzących mi się z dzieciństwem. Próbowałem wywołać ten Wrocław, który mnie ukształtował, który noszę w sobie i roznoszę po świecie. I muszę przyznać, że czuję się jakbym się teleportował do złotych czasów, kiedy robiliśmy teatr w MDK - cały czas mam to w głowie.

Pracuję z aktorami, których oglądałem w spektaklach Warlikowskiego - z Maciejem Tomaszewskim, Jerzym Senatorem, z innymi aktorami Współczesnego jak Ewelina Paszke czy Tomek Orpiński, których tu wielokrotnie obserwowałem, a do tego z Wiesiem Cichym, który dołączył do zespołu po rozpadzie Teatru Polskiego. To powrót do przeszłości, ale nie sentymentalny, tylko sprzężony z tematem filmu i spektaklu, którego istotnym wątkiem jest koło zamachowe historii odradzającej się w nowych dekoracjach i kostiumach.

Cały ten proces przypomina mi, skąd jestem. Granie na tych dziecięcych, młodzieńczych emocjach jest ryzykowne, ale szukamy tego, co nas ukształtowało, co pomoże nam ponownie odnaleźć czysty pierwiastek empatii i miłości. Opowiadamy o potrzebie zamknięcia pewnego etapu w życiu, by zrobić miejsce na nową energię. Sam tego potrzebuję.

Wygląda na to, że będzie to dla pana bardzo osobista opowieść.

- Zawsze staram się wybierać tematy i projekty tak, żeby odbijały to, co noszę w sobie - doświadczenia, miejsca, ludzi. "Magnolia" będzie na pewno jakąś emanacją stanu wewnętrznego, wewnętrznego rozedrgania, choć nie wydarzy się to wprost - szukam dla niego metafory. Ten spektakl jest bardzo ze mnie, ale też z innych realizatorów i aktorów, każdemu z nas wyciąga on jakieś żaby z brzucha.

Mam też nadzieję, że widzowie będą mogli wyłuskać coś dla siebie z naszych postaci. Każdy z nas ma za sobą mniejsze i większe trzęsienia ziemi. Ja mam swoje lustro w tym spektaklu i wierzę, że każdy odnajdzie w nim swoje. Jeśli ktoś szczerze i otwarcie wejdzie w naszą "Magnolię", to znajdzie w niej punkty, o które będzie mógł się zaczepić, o ile jest gotów na konfrontację z przeszłością. Liczę się z tym, że formę naszej opowieści można odrzucić, ale treść jest potrzebna, żeby nie uciekać przed samym sobą i nie infekować innych tymi symbolicznymi żabami, które się w nas lęgną.

Skąd właściwie te żaby? Jedna z nich jest na plakacie do "Magnolii", inne pojawiają się w trailerze spektaklu.

W filmie Paula Thomasa Andersona pojawia się kultowa scena deszczu żab, który spada z nieba jak biblijna plaga. W naszej "Magnolii" symboliczne ropuchy lęgną się w ludziach.

To pourywane wątki, niedokończone sprawy, nieprzepracowane tematy i niespełnione obietnice trujące jak toksyny. U nas ta żaba jest potworem, którego hodujemy i nosimy w sobie. Zapominając o empatii, miłości, najważniejszych uczuciach, sami stajemy się ropuchami, najgorszymi wersjami samych siebie. Dopiero kiedy uporamy się z przeszłością, będziemy mogli pójść dalej.

Pan wraca do Wrocławia, żeby się z nim uporać? Zostawił pan tu jakieś niedomknięte sprawy?

- Wypędził mnie stąd pęd ku nowemu i nieznanemu. Od zawsze lubiłem płodozmian. Ciekawią mnie rzeczy wymagające, trudne, niewygodne. We Wrocławiu spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość, potem pociągnęło mnie dalej, do Warszawy. Od dłuższego czasu pojawiają się nowe kierunki, ale przed kolejnym etapem chciałem zrobić krok nie tyle w tył, co w głąb, żeby wrócić do miejsca, które mnie ukształtowało i w konsekwencji do samego siebie.

W tej głębi jest i teatr, i Wrocław, a także spora część mojej przeszłości. Czasem w życiu tak pędzimy, że zaczyna nam się wydawać, że od zawsze jesteśmy efektami samych siebie, a nie tego, co nas ukształtowało. Wróciłem do Wrocławia po jakieś oczyszczenie, przepracowanie pewnych spraw i tematów, które przez zaniedbanie mogłyby zardzewieć. Chciałbym taki oczyszczający seans zaproponować także widzom.

***

Krzysztof Skonieczny, reżyser teatralny i filmowy, aktor, absolwent warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji