Artykuły

Bóg ma poczucie humoru

- Wielu księży uważa, że zawsze będą mieli pełne kościoły, ale to złudzenie. Tyle że nadchodzący kryzys przyniesie oczyszczenie - przekonują Jadwiga Basińska, Dariusz Basiński i Jacek Borusiński z Mumio.

Wprost: Od kilku lat obchodzicie 21 rocznicę powstania Mumio. Jacek Borusiński: To prawda. Trzy lata temu ustaliliśmy, że obchodzimy jubileusz 21-lecia i jesteśmy w tym konsekwentni. Dariusz Basiński: Musimy się odmładzać, to już ten czas. Wprost: Teatry offowe zwykle mają życie intensywne, ale krótkie. Artyści najpierw są sobą zachwyceni, później się kłócą, a na koniec wszystko się kończy w dodatku z wielkim hukiem. Jak wam się udaje tyle lat być ze sobą? Jacek: Skończyłem teatrologię, pisałem pracę magisterską na temat teatrów offowych. Wyliczono, że tego typu projekty trwają średnio siedem lat. Tak więc już dawno nie powinniśmy istnieć. Nie jest tajemnicą, że w naszym przypadku zadziałał Pan Bóg.

I teraz wielu czytelników uzna. że to wasz kolejny żart.

Jacek: To nie jest żart. Naprawdę uważamy, że Bóg nas trzyma w kupie. Gdyby nie On, dawno by się wszystko rozwaliło.

Miewacie kryzysy?

Jacek: Oczywiście. Pierwszą poważniejszą różnicę zdań mieliśmy zresztą chyba mniej więcej po siedmiu latach. Pomogło nam to, że mieliśmy wspólnego spowiednika.

Jadwiga Basińska: Przez jakiś czas nasz ksiądz mieszkał w Rybniku, wsiadaliśmy więc w Katowicach do cinquecento i jechaliśmy do niego we trójkę, naburmuszeni, z pretensjami do siebie. Czekaliśmy w jego bibliotece i po kolei szliśmy do spowiedzi. Wracaliśmy odmienieni.

Dariusz: Pamiętam, jak się spowiadałem z zazdrości wobec Jacka. Kłuło mnie, że ma więcej propozycji ról filmowych niż ja. Ksiądz mi wtedy powiedział: "Dziękuj za tę sytuację. Spróbuj się modlić, żeby Jackowi szło jak najlepiej w tych filmach, żeby miał więcej ról" Odwracał nasze myślenie.

Wróćmy do waszych początków. Na początku był Teatr GuGalander, który Darek współzakładał.

Dariusz: Potem pojawili się Jacek i Jadzia.

Jacek: Najpierw ja. GuGalander dostał akurat nową siedzibę przy Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, na moim roku studiowała koleżanka, która już pracowała w tym teatrze. Za jej namową zagrałem w przygotowywanym wtedy przez teatr spektaklu i zostałem. Kiedy chcieliśmy rozszerzyć skład, daliśmy ogłoszenie, na które się nabrała Jadzia.

Naprawdę, trafiłaś do chłopaków z anonsu?

Jadwiga: Koleżanka, której się zwierzałam ze swych aktorskich pragnień, znalazła ogłoszenie na słupie ogłoszeniowym na uczelni. Poszłam na casting, było strasznie poważnie, chłopaki siedzieli w komisji. Darek początkowo nie chciał mnie przyjąć.

A później został twoim mężem.

Dariusz: W czasie przesłuchania Jadzia mówiła same smętne rzeczy i mnie to trochę przestraszyło. Pomyślałem, że nie potrzebujemy dziewczyny, która będzie nas jeszcze dosmucać. Chyba recytowałaś Poświatowską, prawda?

Jadwiga: Tak. "Jestem Julią / mam lat 23/ dotknęłam kiedyś miłości / miała smak gorzki / jak filiżanka ciemnej kawy...

Gdy w 1999 r. poszedłem pierwszy raz na wasz spektakl, śpiewałaś piosenkę pod tytułem "Smutek", ale był to najśmieszniejszy numer, jaki słyszałem w życiu. Pamiętam, że dostałem takiego ataku śmiechu, że zacząłem się dusić. Nie mogłem przestać, myślałem, że przez was umrę.

Jacek: Takie reakcje lubimy najbardziej.

Jadwiga: Coś podobnego zobaczyłam w 1998 r. na festiwalu PAKA (Przegląd Kabaretów Amatorskich PAKA - red.). Właśnie w czasie "Smutku" zobaczyłam, jak Jacek Fedorowicz leży pod stołem, a wyciąga go spod niego zapłakany Staszek Tym. Jacek Fedorowicz też nie mógł oddychać.

Jacek: PAKA to był dla nas absolutny przełom. Festiwal miał wtedy niezwykłą rangę, jak się go wygrało, trafiało się na czołówki gazet. W jury zasiadali Marek Piwowski, Stanisław Tym, Jerzy Derfel, Andrzej Mleczko, Jacek Fedorowicz czy Wojciech Młynarski.

Dostaliście Grand Prix. Pojechaliście na festiwal kabaretowy jako Teatr Epty-a. Graliście spektakl pod tytułem "Kabaret Mumio".

Jacek: Pomysł był taki, że to ma być kabaret w teatrze, na scenie była mniejsza scena, obok garderoba, tak, żeby było widać, że to jest przedstawienie w przedstawieniu. Inspiracją tej formy był "Cabaret Voltaire" Teatru Witkacego. Nie byliśmy kabaretem, tylko graliśmy kabaret.

Jadwiga: Ale do dziś przez tytuł tamtego spektaklu mówią o nas "kabaret". My się do tego nie poczuwamy.

Jednak nazwa Mumio z wami została.

DARIUSZ: Nazwa "Teatr Epty-a" była nie do zapamiętania, a Mumio było sympatyczne. To lecznicza maź, osad skalny w jaskiniach Kaukazu i gdzieś tam jeszcze, znaleźliśmy produkt o tej nazwie w sklepie ze zdrową żywnością. Wtedy jeszcze z Dariuszem Rzontkowskim i Tomaszem Skorupą - to był skład pra-Mumia - postanowiliśmy, że będziemy się tak nazywać, ale nie "Kabaret Mumio" tylko "Mumio".

Dlaczego nie lubicie określenia "kabaret"?

Dariusz: Nie odnajdujemy się w tym nurcie. Bliski nam jest teatr. Przed Mumio graliśmy w repertuarze dramatycznym, od Eurypidesa po Jarry'ego, Büchnera czy Gombrowicza. Kabaret to głównie komentowanie bieżącej rzeczywistości

społecznej czy politycznej. Ze swojej natury efemeryczne. Poza tym nierzadko jest to parodia, często agresywna. A polityka to śmieciowe paliwo. Słabo nadaje się jako materia artystyczna. No, może Szekspir potrafił ją dobrze wykorzystać, ale w gruncie rzeczy była tylko tłem dla uniwersalnych problemów. Przekonuje mnie to, co śpiewał Gintrowski w "Autoportrecie Witkacego", że "polityka to w krysztale pomyje".

Gdzie w takim razie szukacie komizmu?

Jadwiga: W sobie, u naszych dzieci, w życiu.

Jacek: Już podczas pracy nad pierwszym spektaklem zaczęliśmy szukać śmieszności w sobie, także w swojej rodzinie, przypominając sobie różnych wujków na wiejskich weselach. Okazało się, że mamy wielki rezerwuar komizmu.

Wcześniej wszyscy próbowaliście się dostać do szkoły aktorskiej i wszyscy zostaliście odrzuceni.

Jadwiga: Dzięki Bogu. Wtedy nigdy byśmy się nie spotkali. Nie byłoby Mumio.

Jacek: Mnie na egzaminie powiedziano, że jak na aktora mam za długie ręce.

Dariusz: Myślę, że Mumio w takim kształcie by nie powstało, gdybyśmy kierowali się akademickim warsztatem i pewnymi kanonami aktorstwa. Potwierdziło nam to zresztą później wielu naszych znajomych aktorów.

Jadwiga: Ja w szkole aktorskiej bym zginęła. Gdy próbowałam się do niej dostać, byłam kompletnie niedojrzała.

Jacek: We trójkę jesteśmy jak trzy puzzle, które są zupełnie inne, ale jakoś do siebie pasują. Zresztą nie tak dawno pojawił się nowy "puzzel" - multiinstrumentalista Tomasz Drozdek, który tworzy warstwę muzyczną, ale nie tylko - często razem kreujemy scenariusze, wymyślamy nowe pomysły.

Waszym najnowszym spektaklem jest "Przybora na 102", który gracie razem z Magdą Umer. Podobno Jeremi Przybora był kiedyś na Mumio i was polubił.

Jadwiga: Wiemy to od Magdy. W 1999 r. przyprowadziła pana Jeremiego na nasz występ do warszawskiej Harendy, wcześniej nas zobaczył w telewizji i mu się podobno szalenie spodobało. Zadzwonił nawet do syna, Kota Przybory, któremu powiedział: "Nie uwierzysz, ale w telewizji zobaczyłem coś naprawdę śmiesznego!"

W Harendzie mieliście okazję się poznać?

Jadwiga: Niestety nie. Było dużo ludzi, pan Jeremi nie miał siły przebijać się przez tłum i przekazał pozdrowienia przez Magdę. Trochę szkoda, bo Przybora to moje dzieciństwo, jako dziewczynka śpiewałam jego "Szuję", byłam zafascynowana aktorami z Kabaretu Starszych Panów, zakochana w Czechowiczu.

Dariusz: Ale chyba też niejako w Misiu Uszatku!

Wolałeś Colargola?

Dariusz: Też nie. O ile Uszatek był dla mnie nudziarsko przemądrzały, to przesłodzony Colargol w ogóle nie do przyjęcia. Smok Telesfor to był gość!

Jacek: Ja z dwojga złego wolałem Uszatka. U Colargola drażniła mnie woda zrobiona z folii.

Jadwiga: A ja chciałam być Arabelą.

Nie tylko ty... Oglądając spektakl o Przyborze, kilkukrotnie zastanawiałem się, które fragmenty są wasze, a które Przybory. Zastanawiałem się, dlaczego Mumio tak bardzo pasuje do Kabaretu Starszych Panów, który jest przecież zupełnie inną estetyką. I doszedłem do wniosku, że łączy was wizja świata. Śmiejąc się, nie krytykujecie ludzkich słabości, lecz je afirmujecie.

Dariusz: To prawda - nigdy nie zrobiliśmy spektaklu, w którym byśmy kogokolwiek atakowali, wyśmiewali, niszczyli.

Jadwiga: Przybora też kochał ludzi, z których się śmiał. Jego tanie dranie są przecież uroczy.

Jacek: My naszych bohaterów uwielbiamy w całości, z ich wszystkimi śmiesznościami i dziwactwami. A tak naprawdę to są wszystko dziwactwa, które kochamy w sobie.

Dużo macie tych dziwactw?

Jacek: Całe pokłady! Zresztą nie tylko my. Pomyśl, jakie głupoty człowiek robi do lustra, kiedy jest sam w domu i wie, że nikt go nie widzi. Tyle że potem zakłada krawat, bierze teczkę i robi to, czego inni od niego oczekują.

Dariusz: Znajomy ze Stanów zwrócił mi uwagę, że tam każdy stand-uper śmieje się głównie z własnej grupy społecznej. Żyd z Żydów, katolik z katolików, kolorowy z kolorowych. W Polsce jest na odwrót - śmiejemy się z tego drugiego, innego. My w Mumio tego nie lubimy, dlatego tak nam po drodze z Przyborą.

Jak powstał spektakl?

Jadwiga: Ze spotkania. Magda Umer przyjechała do nas z tym pomysłem po raz pierwszy 10 lat temu.

Magda Umer jest od dawna bardzo zakochana w Kabarecie Starszych Panów. Nie jest zazdrosną kustoszką, która nie chce się dzielić Przyborą i Wasowskim z innymi?

Jacek: Wręcz przeciwnie! Uznała, że może użyć Mumio do tego, by ocalić Starszych Panów od zapomnienia. Ma w tej sprawie silne poczucie misji, jest przekonana, że Jeremi jej w tym z góry błogosławi.

Jadwiga: Magda nie jest w ogóle zazdrosna, chciała się zresztą w naszym spektaklu ukryć, co najwyżej być takim konferansjerem, który trochę mówi o Przyborze, trochę nas zapowiada, a trochę stoi z boku. To myśmy się uparli, że ma z nami grać i śpiewać.

Kto wymyślił, że będzie Ciotką Mizerią?

Jadwiga: To był przypadek. Magda była u nas w domu, jedliśmy razem śniadanie, gadaliśmy, ktoś w pewnym momencie powiedział: "Zobaczcie, najlepiej się jednak rozmawia w kuchni".

Jacek: Wymyśliliśmy, że w trakcie spektaklu poszczególni bohaterowie będą przychodzić do kuchni i opowiadać o sobie.

Jadwiga: I Magda sobie przypomniała, że Jeremi wymyślił kiedyś postać Ciotki Mizerii, do której wszyscy przychodzą i się jej zwierzają.

Na spektaklu, który oglądałem Magda Umer kilka razy ugotowała się ze śmiechu. To wyreżyserowane czy spontaniczne?

Jadwiga: Oczywiście, że spontaniczne. Wojtek Borkowski zwrócił kiedyś Magdzie uwagę: "Nie możesz się tak ciągle gotować, to nieprofesjonalne". A ona na to: "Posłuchaj, co oni mówią, i spróbuj się nie śmiać!".

Z nazwiskiem "Przybora" wiąże się wasz udział w kultowych reklamach Plusa.

Jacek: Magda przekazała Jeremiemu kasetę VHS z naszym nagraniem, a Jeremi pokazał to synowi. Dzięki niemu Kot Przybora nas już znał i kilka lat później razem z Iwem Zaniewskim zwrócili się do nas, żebyśmy zrobili razem reklamy.

Dariusz: Wcześniej Iwo i Kot zaprosili nas, żebyśmy razem z nimi w Teatrze Polskim przygotowali galę dla Festiwalu Twórców Reklamy. Zrobiliśmy strasznie abstrakcyjny, kopnięty program, totalną antygalę. Branży się bardzo spodobało. Później dostawaliśmy co jakiś czas propozycje udziału w reklamach, ale jakoś nie korzystaliśmy.

Bo jesteście z wyższej półki?

Jacek: Nawet nie o to chodziło. Baliśmy się, że nasze autorskie podejście do tego, co robimy, nie przełoży się na świat komercji. A poza tym szeroka rozpoznawalność nas nieco odstręczała. Ale oczywiście obawialiśmy się też reklamowej etykietki. Na szczęście Iwo zaproponował nam zrobienie pierwszej transzy reklam bez żadnych zobowiązań. Umowa była taka, że jak uznamy, że to nie jest nasze, wyrzucamy wszystko do kosza i zapominamy o sprawie. Inaczej byśmy się pewnie nie zgodzili.

Jak wyglądała praca na planie?

Jacek: Przy pierwszej transzy nie mieliśmy scenariusza, głównie improwizowaliśmy.

Jadwiga: Iwo miał genialny w swojej prostocie pomysł, żeby to była typowa sytuacja: biuro, kupujący, sprzedający i zwykła-niezwykła rozmowa.

Jacek: Kiedy zobaczyliśmy pierwsze efekty, uznaliśmy, że wstydu nie ma, ale ciągle czuliśmy, że ryzykujemy.

Ryzyko było po obu stronach. W Polsce nie robi się tak odjechanych reklam.

Dariusz: To prawda, nasza tradycja reklamy nie lubi autoironii, firmy nie potrafią się z siebie śmiać. Iwo narzekał, że ma całe segregatory świetnych scenariuszy reklam odrzuconych przez zleceniodawców tylko dlatego, że są śmieszne. A ich firmy przecież takie ważne i poważne.

Jadwiga: Zagrał va banque, powiedział Polkomtelowi, że albo ryzykują, albo rezygnują.

Jacek: Zaryzykowali, choć po obejrzeniu pierwszej transzy reklam branża była sceptyczna. Mówiono, że abstrakcyjny przekaz "nie trafi do targetu".

Trafił.

Jacek: To, że nasze reklamy przekładają się na sprzedaż, zaskoczyło nawet nas. Dostaliśmy nagrody Effie za efektywne kampanie reklamowe.

Chciałem was jeszcze popytać o Boga i religię. To temat, który nie do końca się kojarzy z tak odjechanymi ludźmi, jak wy.

Dariusz: Był czas, kiedy byłem wrogiem Kościoła. Poza tym w dzieciństwie nauczono mnie postrzegać Boga jako straszliwego sędziego, "który za dobre wynagradza, a za złe karze".

To jest fragment "Głównych prawd wiary".

Dariusz: Sprawdzałem to, okazało się, że to nieszczęsne sformułowanie nigdy nie było elementem magisterium Kościoła. Ktoś przed wojną napisał taką formułkę. Służyła do katechizowania młodzieży w Polsce, Czechach i jakichś rejonach Niemiec. Przez lata utrwalano to w głowach milionów Polaków. Tymczasem oparta na tym katecheza buduje lękową religijność, której też byłem ofiarą. Szczęście w nieszczęściu, że kiedy się obraziłem na Kościół, bałem się obrazić na Boga. No bo skoro jest głównie groźnym sędzią, to jeszcze za karę da mi w łeb.

Czyli wiary w Boga nie straciłeś?

Dariusz: Z wiarą to w ogóle inaczej. Wierzyć, że Bóg istnieje, o czym dziś mówi otwarcie wielu poważnych naukowców, to jedna rzecz, a druga to wiara rozumiana jako zaufanie. Żydzi używali terminu "emunach" - "oprzeć się" o Boga. Jakoś tam w Jego istnienie wierzyłem, ale relacji z Nim nie doświadczałem. Nie wiedziałem, że jest bezwarunkową Miłością.

Jak się wyzwoliłeś z lęku przed Bogiem?

Dariusz: Myślę, że cały czas się wyzwalam. Cała nasza trójka jest od lat we wspólnocie neokatechumenalnej, to nam pomaga.

Jak się tam znaleźliście?

Dariusz: To był proces. W czasie, gdy byłem krytykiem Kościoła, czułem potrzebę duchowości. Przyjaciel polecił mi swojego spowiednika, byłem sceptyczny, ale zaryzykowałem. Ksiądz okazał się fantastyczny, pokazał mi Boga innego, niż dotąd znałem. Miałem wcześniej w życiu epizody depresyjne, zwierzyłem się księdzu, że boję się ich powrotu. A on mi na to: "Dlaczego się boisz? Nawet jak zostaniesz wariatem, to co w tym złego? Pan Bóg Cię nie zostawi". Zaskoczyło mnie to. Ktoś inny na jego miejscu przekonywałby mnie, że depresja na pewno nie wróci, a on odwrotnie. Że nawet jak wróci, to świat się nie skończy.

Jacek: Trafiłem do tego spowiednika tydzień po Darku.

Jadwiga: A ja dwa dni po Jacku. Wcześniej owszem, chodziłam do kościoła, ale niezbyt wiedziałam, po co.

Jacek: Ja do 12. roku życia byłem ministrantem. Poznałem wtedy Kościół jako instytucję. Mimo to coś mnie przy tym Kościele trzymało. Pamiętam jedną rozmowę z księdzem, bardzo się zastanawiałem, czy nie dać już sobie spokoju z tą religią, usłyszałem od niego: "Zaraz, zaraz, to jest także twój Kościół. Nie możesz go tak po prostu zostawić, mów, co ci się nie podoba, walcz i zmieniaj" Pamiętam też niezwykłą spowiedź w katedrze w Sosnowcu, nie wiem, czy ci opowiedzieć, bo uznasz mnie za wariata.

Nie uznam.

Jacek: Najwyżej w autoryzacji to wytnę... Otóż poszedłem do spowiedzi w przekonaniu, że to już ostatni raz. Miałem dość Kościoła, ale postanowiłem dać mu ostatnią szansę. Ksiądz, którego nie znałem, zaczął mówić do mnie po imieniu i rozmawiać tak, jakby mnie świetnie znał, mówił o rzeczach, o których nikt nie mógł wiedzieć. Później po kilku miesiącach poszedłem do niego po jakieś zaświadczenie, a on nie tylko, że mnie nie kojarzył, ale w dodatku był dość niemiły. Do dziś nie umiem tego wyjaśnić.

Dzięki tej spowiedzi zostałeś w Kościele?

Jacek: Tak.

A jak trafiliście do neokatechumenatu?

Dariusz: Dzięki Darkowi Malejonkowi, Robertowi Friedrichowi, Augustynowi Pelanowskiemu i książce "Radykalni" Marcina Jakimowicza.

Jadwiga: Nie znaliśmy ich zbyt dobrze, a pojechaliśmy z Malejonkami.

Jacek: Okazali się superludźmi - do tańca i do różańca.

Jadwiga: Takimi, którzy żyją wiarą, ale są prawdziwi, z krwi i kości. Potrafią się kłócić, ale przede wszystkim potrafią się godzić.

Dariusz: Byłem sceptyczny. Wszelkie wspólnoty źle mi się kojarzyły, ale okazało się, że w neokatechumenacie są normalni ludzie, którzy żyją autentycznym życiem. Żadnej lukrowanej rzeczywistości, zero tego, na co byłem uczulony, a co nazywałem wtedy kościółkowym gadaniem. Jesteśmy już tam 12 lat.

Kościół jest dziś w dużym kryzysie, nie tylko wizerunkowym. Afery pedofilskie, związki z polityką... Nie macie dość?

Dariusz: Miewamy, bo to boli, ale to jest nasz dom. Ostatnio trafiłem na wypowiedź kardynała Ratzingera z 1969 r. "Z obecnego kryzysu wyłoni się Kościół jutra - Kościół, który stracił wiele. Będzie niewielki i będzie musiał zacząć od nowa, mniej więcej od początku. Nie będzie już w stanie zajmować wielu budowli, które wzniósł w czasach pomyślności. Ponieważ liczba jego zwolenników maleje, więc straci wiele ze swoich przywilejów społecznych (...). Będzie wspólnotą bardziej uduchowioną, niewykorzystującą mandatu politycznego, nieflirtującą ani z lewicą, ani z prawicą. To będzie trudne dla Kościoła, bo ów proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztować go wiele cennej energii. To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych".

Te słowa są dziś aktualne w Polsce?

Dariusz: Myślę, że bardzo. Wielu księży w Polsce ciągle uważa, że zawsze będą mieli pełne kościoły, ale to złudzenie. Tyle że kryzys, który nas czeka, przyniesie oczyszczenie.

Widzę, że nie jesteście klerykałami.

Dariusz: Nie jesteśmy. Kościół klerykalny, z pewną szybą między księżmi a wiernymi, na naszych oczach się kończy. Ta idealizacja stanu kapłańskiego, to oczekiwanie, żeby widzieć w osobach konsekrowanych ludzi nieskazitelnych, jest dla wielu bardzo krzywdzące. Przecież święci to grzesznicy, którzy oddali całą swoją nędzę w ręce Chrystusa, żeby on w nich słabych mógł działać. Ale tu warunkiem jest autentyczność. Święci uważali się zawsze za grzeszników. Mieli

oparcie w Bogu, nie musieli się pudrować. Niekoniecznie wszyscy byli zawsze grzeczni i uśmiechnięci. My dzisiaj znamy wielu świetnych, autentycznych księży czy zakonników. Gotowych również mówić otwarcie o swoich trudnościach. To oczywiście łatwiejsze jest we wspólnocie.

Ostatnio dużo się mówi o aferach seksualnych w Kościele. Jak to przyjmujecie?

Jadwiga: Mnie to bardzo smuci, ale uważam, że grzechy Kościoła muszą być ujawnione.

Jacek: To, że Kościół jest grzeszny, to żadna nowość. Niezwykłe jest to, że w przeszłości umiał się z tych grzechów podnosić. Wierzę, że tak będzie i teraz.

Słyszycie głosy waszych znajomych, że w Kościele już nie widzą dla siebie miejsca.

Dariusz: Może trudno im się dziwić, kiedy z jednej strony, najczęściej w mediach, widzą jedynie grzechy Kościoła, a z drugiej - jeśli już wybiorą się na mszę - to podczas kazania często niestety słyszą moralizm oparty na lękowej religijności. Na oddalonych od Kościoła duszpasterstwo sakramentów już nie działa. Teraz potrzebne jest wyjście do tych często nawet 80 proc. parafian, którzy omijają mury parafii szerokim łukiem. Potrzebna jest nowa ewangelizacja. To zresztą podkreślał Sobór Watykański II. Dobra nowina nie straciła nic ze swojej aktualności.

Widzicie grzechy Kościoła. Dlaczego więc ciągle w nim jesteście?

Dariusz: Bo poznaliśmy wiele cudów, które się dokonały w nim i dzięki niemu. W mojej wspólnocie jest np. człowiek, który był bezdomnym alkoholikiem. Przyszedł na wstępne katechezy, wszedł do wspólnoty, nikt go nie umoralniał, nie nawracał, on po prostu usłyszał Dobrą Nowinę o bezwarunkowym oddaniu się Chrystusa grzesznikowi. Uwierzył w to i doświadczył tego wybaczenia i tego Ducha z ogromną mocą. Jego życie się zmieniło, dziś ma żonę i dwójkę dzieci.

Brzmi cukierkowo.

Dariusz: Przeciwnie: to dramatyczna historia, tyle że z happy endem. Nie poznałbym jej, funkcjonując tylko w masowej, anonimowej parafii, gdzie ludzie się nie znają, bo spotykają się w tłumie raz na tydzień na mszy. Wspólnota to doświadczenia żywego Kościoła.

Jacek: I właśnie takie doświadczenie małego, ale bardzo bliskiego Kościoła jest uzdrawiające. Jak się jest we wspólnocie, to Kościołem są przede wszystkim ludzie, których się dobrze zna, zarówno z dobrej, jak i ze złej strony. Wiemy, że wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale to nam nie przeszkadza, przeciwnie - pomaga.

W Mumio też się wspieracie?

Dariusz: Tak, i to jest dla nas ważne. W razie kryzysu możemy się razem modlić, prosić o wybaczenie.

Jadwiga: Umiemy też pokazywać sobie nawzajem własne słabości i szczerze o nich rozmawiać. To też pomaga.

Duchowość i poczucie humoru mogą iść w parze?

Jacek: Moim zdaniem nawet powinny. Najsmutniejszą i najpoważniejszą istotą na świecie jest szatan.

A Bóg?

Jadwiga: Musi mieć poczucie humoru, skoro nas stworzył i jeszcze z nami wytrzymuje.

---

Mumio

Grupa teatralna założona w 1995 r. w Katowicach, przez pierwsze cztery lata działała jako Teatr Epty-a. Trzon grupy tworzą Jacek Borusiński, Dariusz Basiński i Jadwiga Basińska. Ostatnio dołączył do nich Tomasz Drozdek. Członkowie grają też w filmach (m.in. "Hi way"), popularność przyniósł im też udział w reklamach telefonii komórkowej. Z okazji jubileuszu w czerwcu, w Warszawie odbędzie się "Mumio Festival. Ktoś zapukał mi do buta, czyli 21 lat Mumio". Artyści zagrają swój pierwszy spektakl pt. "Kabaret Mumio" w specjalnej jubileuszowej wersji, ale również multimedialny "Welcome Home Boys" i kolejny raz spektakl "Przybora na 102". Całość zakończy gala jubileuszowa, podczas której Mumio zaprezentuje m.in. fragment najnowszego spektaklu, którego premiera odbędzie się na przełomie 2019/2020 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji